Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kaci zbiegli a pomostu.
— Gotowe? — krzyknął pytająco Kutuzow.
— Gotowe! — brzmiała odpowiedź.
Czuchoniec szarpnął z całej siły żelazny pierścień przymocowany do okrągłej zatyczki w bocznej ścianie szafotu. Deska wysunęła się z pod nóg skazańców, jak klapa w podłodze. Ciała zwisły.
— Och! — rozległ się głuchy jęk z ust ludu zgromadzonego na Trockim placu, z piersi żołnierzy, okrążających miejsce egzekucyi, całego wogóle tłumu i zdawało się, że to ziemia zajękła od walącego się ciężaru.
Nie odrazu zrezumiano, co się stało; było ich pięciu, a dwóch tylko wisiało na szubienicy.
— Do czorta! Co to takiego? Co to takiego? — krzyczał Kutuzow z twarzą straszliwie skrzywioną i spiąwszy konia ostrogą, popędził w stronę szafotu.
Ojciec Piotr wypuścił z rąk krzyż i wbiegł na pomost i patrzył w otwór na dole i w górę na puste, kołyszące się pętle.
Zrosumiał, co się stało. Urwali się, a właściwie wysunęli z pętli: Murawiew, Kachowski i Rylejew. Powieszeni zostali tylko Pestel i Bestuzew.
Tam w dole, w czarnej jamie, kotłowały się trzy straszne, białe figury, spowite w śmiertelne koszule. Kołpaki pospadały im z głów, twarze mieli odsłonięte, policzki Rylejewa były okrwawione, Kachowski jęczał z bolu, lecz ucichł, spojrzawszy na Rylejewa, i uśmiechnęli się do siebie.
— Razem bracie!
— Razem.