Czy to powieść?/Kilka listów zamiast wstępu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Narcyza Żmichowska
Tytuł Czy to powieść?
Redaktor Tadeusz Boy-Żeleński
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZY TO POWIEŚĆ?
KILKA LISTÓW ZAMIAST WSTĘPU.
Sieniuchy, 4 lipca 1862 roku.

„Czy pamiętasz N., że miałaś niegdyś koleżankę Leonę Hołosko?[1] Nie, nie pamiętasz — a więc muszę ci o niej przypomnieć. Przez rok blisko siedziała razem z Tobą w drugiej klasie u pani Wilczyńskiej, na Ś-toJerskiej ulicy — nie mogę powiedzieć że siedziała na tej samej ławce, choćby to dzisiaj trochę czulej wyglądało; owszem, siedziała na ławce przeciwnej, pomiędzy fałszywą blondynką i brudną koronką, ale przynajmniej wprost Ciebie, oko w oko. — Ty miałaś nierównie lepsze sąsiedztwo, ze swojej siostry i z Józi R. Takie rozpołożenie stanowisk było raz nawet powodem sławnej przygody z wywróconym kałamarzem. Upamiętniłaś ją wtedy poematem heroi-komicznym — pierwszym, jeżeli się nie mylę, wierszem, jaki zpod twego wyszedł pióra; — później wzwyż wzmiankowana Leona H., trochę starsza od Ciebie (podziwiaj wspaniałomyślność tak szczerze przyznawającej się dziś do tego), prześcignęła Cię w promocji do klasy trzeciej; znowu jednak połączyłyście się P. S. Odpowiedź twoja dojdzie mię pod adresem pani Morgulec przez Olgopol w Sieniuchach, gubernja podolska“.

ODPOWIEDŹ.

Nie — wcale sobie Leony Hołosko nie przypominam — a to z tej prostej przyczyny, że w ciągu wszystkich — lat rozstania, już mi się liczyć nie chce ilu nigdy nie zapomniałam naszej poczciwej, dowcipnej Ony. W młodości, co prawda, było to obecne tylko, niby inwentarzowe, lecz mało używane i rzadko przywoływane wspomnienie, na każdą chwilę gotowe do wydostania i jak kosztowny pierścionek, nieczęsto na palec wkładany, ale z dziedzicznemi klejnotami w pięknej szkatułce bezpiecznie zamknięty. Nabywało się tymczasem nowe klejnoty i błyskotki, płaciło sercem, szczęściem, dłuższemi lub krótszemi życia kawałkami, czasem się człowiek oszukał, czasem znów podarowano mu coś bardzo drogiego, zwykle jednak, przez wszystkie dni powszednie smutku i radości, pracował, żeby sobie kupić pewien stukaratowy djament najprzeczystszej wody, aż przyszła chwila, w której trzeba było się przekonać, że djamentu nie kupi już nigdy, nigdy w życiu swojem, że nie kupi nawet żadnej nowej a trwałej pamiątki, bo mu funduszu na opędzenie pierwszych potrzeb życia brakuje. Po takiej-to chwili, każdy co ją przetrwał, zaczyna coraz częściej do dawnych zbiorów zaglądać. Rzeczy co na samym spodzie leżą, mniej używane, mniej wystawione na chemiczne działanie powietrza i słońca, okazują się daleko świeższemi od później zapakowanych, z czego wynika, że w naszym wieku lepiej się dziecinne lata pamiętają, niż dzień co wczoraj przeminął — z większą radością spotyka się szkolną koleżankę, niż przed miesiącem przedstawioną sobie choćby najsympatyczniejszą znajomość. Przypuszczam — jak widzisz ostrożną jestem — przypuszczam, że odmienne warunki życia ze mnie i z koleżanki mojej dwa zupełnie do siebie nieprzystające dziwolągi wyszlifowały, może więc nie być między nami wspólnej przyszłości, ale chyba już wspólna przeszłość jakaś osadziła się kamyczkiem w mozajce naszych dziejów, i musi tam zostać, póki mozajka sama w proch się nie rozkruszy.
Cóż powiesz na to, droga Ono, że z tak wielkiej odległości czasu i miejsca zbiegły się nasze duchy we wzajemnem wspomnieniu? Kto wie czy tegoż dnia właśnie, a przynajmniej wątpić nie mogę, że w tymże samym tygodniu, kiedy Ty do mnie pisałaś, mnie tu o Tobie mówić raz wypadło, i dziwna rzecz, opowiadałam najdrobniejsze szczegóły zdarzenia, o którem sama w liście swoim wzmiankujesz; wiesz co? — chciałabym wyzwać Cię na rękę, czy je z równą pamiętasz dokładnością? Wyznaj szczerze, wszak zapomniałaś którego dnia w tygodniu stała się ta sławna awantura, a ja wiem, ja nie zapomniałam: było to w piątek; najniezawodniej w piątek, bo upamiętniło mi się to, że przez cały ranek szukałam ochotniczki, któraby za ciastko z obiadu podjęła się śpiesznie wykończyć nieszczęśliwe moje przepisywanie francuskiego tłumaczenia do pani Wilczyńskiej. Niestety! ani piórem, ani ołówkiem, ani pędzlem biegle nie władałam i wszelkie przepisywania na czysto zalegały u mnie po całych tygodniach i miesiącach. Otóż ciastka dawano nam tylko w dni postne, na ostatnią potrawę; pani Wilczyńska zaś nie mogła tłumaczyć z nami w sobotę, gdyż to był dzień rekreacji, porządków, szycia, naprawek różnych, a więc w piątek wylałaś atrament i spełniłaś czyn bohaterski. Co do przeszłości rachunki nasze są więc w porządku, na przyszłość, mogę li tylko za dobrą wolę ręczyć z pewnością. Z wyrażeń ostatnich Twego listu mam jednak trochę nadziei, że te intencje moje piekła nie wybrukują; żądasz dobrej rady, Leono: jeśli do czego, to do dobrej rady talent mieć powinnam, dlatego właśnie, że sama sobie radzić nie umiem; nieraz przecież musiałaś słyszeć o znakomitych ekonomistach, którzy się nigdy majątku dorobić nie mogli, o sławnych administratorach, którzy dziedzicznie posiadany majątek stracili, o ministrach genjalnych w prowadzeniu spraw wewnętrznych państwa, a najnieszczęśliwiej załatwiających swoje własne domowe sprawy. Na zasadzie tych często występujących zjawisk przypuszczam, że ja także doradczynią koronną wszystkich kobiet zakłopotanych być potrafię; weź mię na próbę, Leono, wytłumacz o co chodzi, jestem gotowa na twoje rozkazy ręką, głową i sercem, stara życzliwa koleżanka

N. Ż.
OBJAŚNIAJĄCA NOTATKA CO DO WYLANEGO KAŁAMARZA.

Istotnie w piątek oczekiwałyśmy w drugiej klasie przyjścia pani Wilczyńskiej; godzina nie była stanowczo oznaczoną, tylko wiedziałyśmy, że między trzecią a czwartą lekcja się zacznie; było zaś już po trzeciej, chwila się zbliżała, za kwadrans, za dziesięć minut mogłyśmy usłyszeć szelest popielatej wełnianej sukni i czarnego jedwabnego okrycia: caluteczka klasa siedziała już w porządku, przed pilniejszemi uczenicami leżały czysto i starannie napisane zadania, mniej pilne lub też większą masą pozaklasowych lekcyj obciążone z gorączkową niespokojnością skrzypiały po papierze najlepszemi swojemi, przez pana Hermanowskiego (nauczyciela kaligrafji) zatemperowanemi piórami. Czyśmy z Leoną do niepilnych, czy do zapracowanych należały? — nikt sam siebie nie osądzi, zdaje się wszelako, że miałam już wtedy pismowstręt, pisałam brzydko, powoli i niezręcznie; palce moje zawsze były takie sztywne, takie do niczego! naturalnie przeto i ochoty wielkiej nie było, ale trzeba przyznać, że na moje dziewięcioletnie barki trochę zawiele naładowało się ciężaru: stosy kajetów, książek i codzień lekcja muzyki, nie licząc już godziny, w której się „egzercytować“ musiałam. Leoni wszystko to szło daleko łatwiej, liczono ją do panienek mających więcej zdolności muzykalnej; pisała bardzo wprawnie i ładnie, słowem, jak pani Sand się wyraża o najidealniejszych heroinach swoich: „elle était très adroite de ses mains“. Czemu dnia tego wraz ze mną, na ostatnią chwilę, opóźniwszy się, pędziła z dopisaniem brakującej stronicy? nie mogę sobie tego wytłumaczyć, lecz wiem, że nagle dwa pióra nasze zanurzyły się w kałamarzu i gdyśmy je równocześnie nagle wyciągnąć chciały, jej ręka, by się prędzej z sąsiedztwa mojej uwolnić, lekko — dziś jeszcze przyznaję — lekko, ale niecierpliwie moję odtrąciła. Punkt potrącenia tak fatalnie był utrafiony, że z siłą o kałamarz się odbił i na stół go wywrócił: pociekły czarne atramentu zdroje, ba! gdybyż tylko pociekły, lecz one wytrysnęły, chlusnęły co się zowie, i nietylko mój kajet podlały, lecz splamiły jeszcze otwarte już przygotowane do pokazania dwa kajety mojej siostry i Józi R. Ja w krzyk, siostra i Józia w płacz. Jakie bo też to wzory były porządku i akuratności, ta moja siostra i Józia R.! O ile sobie przypominam, nigdy chyba żaden z moich kajetów na czysto nie wyglądał tak niepokalanie, jak ich proste bruljony, rozpacz więc jednej i drugiej łatwo można sobie wyobrazić: bibuły! bibuły! wołają nieszczęśliwe, bibuły! wtóruję obłudnie, gdyż w głębi serca cieszę się, że będę miała doskonałe usprawiedliwienie na niedokończone zadanie.
— Stało się, bibuła już nie pomoże — przemawia do nas Leona, zadziwiająco spokojnym, nawet zdaje mi się, zadziwiająco uroczystym głosem; trzy pary oczu wznoszą się zdumione i w twarzy jej toną. — Dajcie pokój! — mówi dalej — ani ważcie się ruszyć papieru, niech wszystko tak zaschnie, jak się przypadkiem rozlało.
— Piękna mi rada: niech tak zaschnie i na drugą stronę przesiąknie! — protestujemy z resztką oburzenia. — Leona zachowuje równie spokojną i poważną minę.
— Alboż to — pyta niemal surowo — alboż to nie wiecie, że atrament przypadkiem wylany ma zupełnie takie znaczenie, jak wosk lub ołów topiony w wigilję Bożego Narodzenia? byłe go nie poruszyć i tak jak sam się rozpłynął, dać mu zaschnąć w spokoju, to można z niego wyraźnie całą przyszłość czytać.
Ah! my wszystkie tak byłyśmy ciekawe całej naszej przyszłości! mnie jednej półsłówko lekkiego zwiątpienia się wysunęło, lecz wspólniczki nieszczęścia odrazu uwierzyły, łzy im na końcu rzęs się wstrzymały i któraś tylko dopominała się o bliższe tej cudowności objaśnienie.
— Jakim sposobem czytać można? Czemu poruszać nie trzeba?
Widzę jeszcze Leonę z jej niezachwianą powagą, jak udziela żądanych szczegółów; że też jej nawet oko wesołym żartem nie zamigotało, że ani razu warga uśmiechem nie drgnęła, zaiste dziś, więcej niż wówczas, podziwiam ten dar improwizacyjny i mimiczny, to stworzenie i wykonanie najszczęśliwiej, najdowcipniej i najskuteczniej dla uspokojenia naszego odegranej sceny. Byłoby wiele hałasu, utyskiwań; byłoby pewnie i do groźnej kłótni przyszło, lecz ona burzę zażegnała, tłumaczyła, że przypadek, to ręka niewidzialna, która bez naszego pozwolenia różne hece z nami wyprawia, a kiedy atramentu się dotknie, to go równie, jak wszyscy ludzie do pisania używa, tylko pisze nim według starożytnych Egipcjan tajemnicy, pisze obrazami; trzeba się pilnie wpatrzeć, zastanowić, a te obrazy stanowią przed okiem patrzącego najwierniejsze zwierciadło przyszłości: ze wschodu na zachód, wskazówka epok życia od urodzenia aż do śmierci — z południa na północ miara szczęścia i niedoli. Im więcej papier gdzie atramentu wypije, tem lepiej; im czarniejszy atrament, tem los jaśniejszym będzie; im dalej sięgające kleksy, tem więcej urozmaiconych wypadków kontury treść ich zapowiadają. Ona sama wprawdzie przyznała skromnie, że jeszcze nie umie bardzo biegłe w tych kleksach czytać — znała jednak pustelnicę w lesie korzonkami żyjącą, która do wysokiego stopnia tę sztukę posiadała; z zagranicy przysyłano papiery przypadkowo rozlanym atramentem oblane, a później przed wyschnięciem ręką ludzką nie dotknięte; rzadsze są takie papiery, niżby kto myślał nawet, atrament nie codzień się rozlewa przypadkiem: rozlewa się przez nieostrożność, przez niezgrabność, ale wtedy zupełnie nic nie znaczy, żadnej nie ma wartości. Trzeba koniecznie osobliwego przypadku: im nieszczęśliwszy w obecnej chwili się zdaje, tem nieomylniejszą jest wróżba, tylko pierwszy i główny warunek, aby od żałowania się powstrzymać.
— O tem przynajmniej, moje drogie — ciągnęła z niepodobnem do odparcia naleganiem — o tem przynajmniej musiałyście słyszeć, że wszelkie żałowanie daleko większą stratę za sobą pociąga.
— Nie, o tem nigdy nie słyszałam — przerwała dobroduszna Józia.
— To mnie bardzo dziwi — z lekkiem zgorszeniem odrzekła Leona. — Chaldejscy Magowie pierwsi upowszechnili tę naukę. Jeden wojskowy, który niedawno był w Grecji na wojnie, powiadał, że tam jeszcze bardzo pilnie strzegą chaldejskich Magów przepisu. Gdy się co zepsuje, złamie, rozedrze, zwłaszcza też kiedy się szkło stłucze, nie wolno szkody żałować, tylko wszyscy pilnują, aby coprędzej powiedzieć: „niech się na tem złe skończy“. I złe na tem się kończy, a jeśli kto ręce łamie, jeśli zaczyna „ah“ „oh“ wołać, to mu się ciągle coś gorszego przytrafia.
— A czy wolno żałować umarłych? — zapytała ponownie Józia.
— Umarłych?... — zawahała się Leona, może po raz pierwszy stawiono jej to zagadnienie, ciekawam jakby dzisiaj je rozwiązała: na szczęście li i udoskonalenie, czy na boleść tylko i niedołęztwo żal za umarłymi nam wychodzi? to pewna, że wtedy ominęła bardzo zręcznie stanowczą odpowiedź. Niecierpliwie wzruszywszy ramionami, zgromiła biedną Józię: — ja mówię o rzeczach, które się tłuką, rozdzierają, łamią, a ta mi tutaj z umarłymi wyjeżdża. Pilnuj się, Józiu, żebyś nie poszła kiedy za pana Filipa z Konopi.
— Lecz co za styczność mają z atramentem te wszystkie greckie i chaldejskie koncepta? — odezwała się moja siostra.
— Tę styczność, że im większą kto szkodę poniesie przez jego rozlanie przypadkowe, a im mniej się w pierwszej chwili przestraszy, tem szczęśliwsze znaki czarna plama odrysuje.
Na takie upewnienie, poczułam, że mam prawo z żądaniem wystąpić.
— Ja się nic a nic nie przestraszyłam, nie tak bardzo się też i przelękłam; spojrzyj na mój kajet. Ono, jak ci się zdaje, czy te żydy dobrze wróżą?
— Dopiero wtedy sądzić będzie można, kiedy już zupełnie wyschną.
— Nim wyschną, to może i pani Wilczyńska już przyjdzie, a kajet splamiony będzie trzeba pokazać, więc się go poruszy... — smutną uwagę zrobiła moja siostra.
— To już mniej szkodzi, trzeba tylko trochę ostrożności zachować i palcami go nie dotykać.
W tej chwili jakoś spojrzenie moje ze spojrzeniem Leony się spotkało i naraz jakby mi łuski z oczu spadły, tak wyraźnie w grających wszystkiemi promyczkami źrenicach mojej szanownej koleżanki wyczytałam, że sobie z nas trzech żartuje, iż ledwo głośnym śmiechem nie wybuchłam. Natychmiast porozumiałyśmy się, jak dwaj złodzieje na jarmarku. Leona jeszcze śmielej zaczęła snuć różne koncepta przy moim akompanjamencie i nie było chwilki czasu, żeby myśl zająć bliższemi następstwami smutnej naszej przygody. Niedość na tem: coraz więcej ciekawych uszu zwracało się ku rozprawiającej Leonie, to jedna, to druga z odległej nieco siedzących panienek opuszczała swe miejsce, a przychodziła zobaczyć, jak wyglądają czarne plamy naszej przyszłości. Zaczęło się już koło nas małe zbiegowisko tworzyć, gdy wtem na progu ukazała się pani Wilczyńska. Jedno mgnienie oka, a wraca do porządku wszystko, niestety, prócz trzech splamionych kajetów. Nie odbyło się wszelako bez szmeru i pewnego rozruchu.
— Co to znaczy? Czemu panny na miejscach swoich nie czekają? — pyta ochmistrzyni.
Nam się zdało, że tak surowo, tak surowo, jak gdyby całą klasę chciała za pokutę na klęczenie w dużym pokoju skazać; a był to najwyższy stopień kary miejscowej, przewyższało go tylko zatrzymanie na pensji w święta lub niedziele, gdy była nadzieja, że się te dni w domu, pośród rodziny spędzi. Głowy też się pochyliły, cichość padła głęboka, żadne słówko odpowiedzi nie przerwało milczenia, aż tu, o dziwo! Leona z ławki się przeciska, na środek wychodzi i przed panią Wilczyńską staje.
— Jam winna temu wszystkiemu — mówi trochę drżącym, ale wyraźnym głosem. — Przewróciłam kałamarz i atrament się rozlał na kajeta siedzących naprzeciwko panienek.
— Jakimże to sposobem się stało?
— Kończyłam przepisywać moje tłumaczenie i z pośpiechu nieostrożnie pióro umaczałam.
— Na drugi raz niech panna pamięta, że dobra uczennica powinna mieć z dnia na dzień wszystkie lekcje w wigilję już przygotowane.
I na tem się cała ta sprawa skończyła. Może komu zdawać się będzie, że nie o wielkie rzeczy w niej chodziło, lecz my współczesne najlepiej wiedziałyśmy, jaki to zadziwiający dowód cywilnej odwagi złożyła Leona. Dobrowolnie wystąpić przed panią Wilczyńską, oskarżyć się a nie usprawiedliwiać, całą odpowiedzialność na siebie przyjąć i nikogo do niej nie pociągnąć... gdyby kto wierzyć nie chciał, że to było nadzwyczaj trudnem do spełnienia dziełem, tobym go chciała tylko na jeden tydzień na pensję do pani Wilczyńskiej oddać. Leona po tym czynie swoim ogromnie poszła wgórę w naszej opinji, a jej legendy o zasuszonych kleksach tak wielkie miały powodzenie, że i z trzeciej klasy uczennice nieraz się do niej zgłaszały, by im z tych znaków tajemniczych wróżyła. Moda wróżby trwała przez kilka miesięcy; Leona z niewyczerpaną pomysłowością prawiła o Magach i hieroglifach egipskich, przepowiadała promocje wyższych klas, lub złe noty w dzienniku, a ja nigdy nie zdradziłam, że to wszystko było z jej strony najpocieszniejszą mistyfikacją tylko.
Muszę tu jeszcze zrobić małą uwagę. Może się komu trochę niezwykłem wyda, że dziewięcio i dwunastoletnie dziewczęta Egiptem, Chaldeą i Grekami posiłkowały się w swoich żartach; lecz wtedy bardzo wiele historji uczono, a druga klasa właśnie starożytne dzieje przechodziła.

LIST II-GI LEONY HOŁOSKO.
Początek, jako zbyt osobiste szczegóły zawierający, opuszcza się.

„A teraz na pierwsze dobre słowo uwierzywszy w Twoją do rady gotowość, muszę Ci powiedzieć nakoniec, o co rzecz idzie. Potrzebuję koniecznie w przeciągu kilku miesięcy ze dwieście rubli zarobić. Czemu? poco? dlaczego? nie pytaj. Gdybyś jednak trapiła się przypuszczeniem, że Twoja dawna współtowarzyszka znajduje się w smutnem majątkowem położeniu, to Cię muszę uspokoić. Mam tyle, ile mi na utrzymanie moje potrzeba, tylko nie tyle, ilebym na pewien wydatek odrazu mieć chciała; dlatego też szukam doraźnego zarobku. Po głębokich namysłach przekonałam się, iż tylko piśmienna praca mogłaby mi go dostarczyć. Czy to nie zapóźno już w moim wieku brać się do pisania, kiedy się na to pierwej zdobyć nie mogłam? W dzieciństwie, co prawda, mówiono mi, że jestem zdolną, w dalszem życiu literatką mnie nazywano. Istotnie, pisywałam bardzo wiele dla siebie, ale nigdy nie pisałam dla drugich. Nie pisałam w latach pierwszej młodości, bo ciasny był mój światek. Kiedy mnie brat kusił, abym za pióro autorskie ujęła, o czemże będę pisała, mówiłam mu zawsze, czy o tem, że panna Z. ma blond włosy, a pan X. piwne oczy? że tobie kartofle zgniły, owce wypadły, a ja sobie nową ciemno-zieloną sukienkę sprawiłam? Co ja wiem? co ja wiem? gdzie ja bywałam poza klasą, poza bawialnym pokojem, poza stopniem geograficznym, pod którym szanowne sąsiedztwo nasze zamieszkuje? Czy mi wątku i natchnienia pisarskiego dostarczy ploteczka panny S., albo salonowa taktyka mojej kuzynki, albo strategiczne obroty jej konkurentów? Nie śmiałam pisać w kretowinie mojej nizkiej, ciemnej i niewygodnej. Później, gdy myśl moja szersze zdobyła przestrzenie, to jej pilno było nabywać, nie zaś dawać. W wiejskiem obywatelskiego życia uśpieniu, o całą godzinę spóźnił się zegar moich pojęć, w stosunku zegara bijącego słowami przewodniemi ludzkości. Już powietrzem płynęły i kurzawą wiały po świecie doktryny Saint Simonistów, parabole Lamennais’go, historje Thiers’a, filozofje Schellinga i Hegla, kiedy mi pierwszy raz dopiero zasada dziejowego postępu rozjaśniała mnóstwo wątpliwości i powikłanych zagadnień. Jak biedną Greczynkę nad jaskinią wyziewów siedzącą, tak mnie ogarnęła, upoiła ta wielka idea nieskończenie wytwarzającej się i coraz doskonalszej doskonałości. Nie pisać, wtedy mnie się żyć chciało. Co robić? pytałam, i nastąpiła długa analiza różnych roboty ludzkiej kierunków, nastąpiły potem próby nieszczęśliwe i nieudatne, aż przyszło mi się zapytać już nie o to, jakby praca lepszą lub pilniejszą była, wszystkie są pilne i wszystkie lepszemi być mogą, węzeł gordyjski zadzierzgnął się o to: co ja zrobić jestem zdolną? Więc się zaczęło sumienne umysłowych zdolności moich badanie: przekonałam się najpierw, że zdolności są wrodzone, nikt ich sam sobie nie weźmie i nikt nikomu ich nie podaruje; przekonałam się następnie, że mi brakowało tych, których najwięcej pragnęłam.
Więc do czegóż moje przydać się mogły? Tymczasem nim się ze zdolnościami porachowałam, nowa pod nogami przepaść się otwiera; spostrzegłam, że są we mnie i skłonności także, skłonności zupełnie od rozporządzenia niezależne, a przeważny wpływ jednak w kierowaniu zdolnościami mające. Przez długi czas nie kłopotałam się wcale o moje moralne usposobienia; byłam siebie pewną, aż tu w stosunkach z ludźmi okazuje się, że jestem porównie ze wszystkimi śmiertelnikami mnóstwem wad i ułomności obarczona. Najgorsze są te, których sobie nazywać nie lubiłam, a które karcone zewnątrz, rozrosły się w inne kształty i zrodziły potworniejsze od siebie choroby. Nie, jeszcze są gorsze od najgorszych te, które przezwałam fałszywie. Naprzykład: upokarzało mnie młodociane zamiłowanie pochwał, przezwałam to sobie próżnością; lubiłam gwar, stroje, zabawy — istotnie szczerze, szalenie umiałam się bawić, przezwałam to sobie lafiryndyzmem i oblekałam się w stoicyzm. Bez podniety, jaką bliźniej ręki przyklaśnięcie daje, bez ożywienia, jakiego zadowolenie chwilowej fantazji udziela, bez tej niedzieli świątecznej wśród dni powszednich, ciężkich do przeżycia, stoicyzm przeszedł w apatję, apatja w lenistwo i ospałość. Zwolna wyobraźni mojej zaczęło brakować barw i promieni; wola w skrzydłach ociężała; straciłam odwagę przedsiębiorczą, awanturniczą, koniecznie nam buszmanom nowego i dzielnego życia potrzebną. Drugostronnie łatwa życzliwość, owe najistotniejsze przekupstwo, ów aksamit, którym się obwijam, żeby drugich nie potrącić i nie być potrąconą, grzeczność towarzyska, rozrzutność w pochwałach i uniewinniających komentarzach, wszystko to zdawało mi się dobrocią, pobłażaniem, wyrozumiałością. Na tyle pozór piękna i zasługi biłam skrzydłami entuzjazmu, jak ptaszek do słońca; jeśli mi sumienie szepnęło, że pozór jest rzeczywiście pozorem jedynie, zaraz miałam gotowe w myśli różne usprawiedliwiające mnie teorje: raz, że to będzie dla admirowanych podnietą i zachętą, to znów, że ja przecież unoszę się nad człowiekiem; jeśli człowiek mnie oszukuje, tem gorzej dla niego, niech się z Panem Bogiem rozsądza, ja nie mam prawa ani śledztwa, ani wyroku. I rozwinęła się miłostkowość moja aż po kres niebezpieczeństwa i nieszczęść. Sto razy może skompromitowałam się świadectwami mojemi, albo mi na kark spadła wdzięczność najniewygodniejsza, stosunki bardzo dwuznaczne; albo innych naraziłam, że moim rysopisom paszportowym dosłownie uwierzyli i do serc, do domów, do spraw życia swego najniegodniejszych powpuszczali. Nim się tego o sobie dowiedziałam, lata całe to przykrych, to korzystnych doświadczeń przechodzić było trzeba. Na tej pracy wewnętrznej połowa życia mi zmarniała. Kiedy mię w tej epoce do pisania namawiali ci i owi, zawsze mnie to niecierpliwiło. Kto chce pisać, powinien uczyć; a kto uczy, powinien stanąć przed ludźmi z prawdą już ujętą. Czekałam, póki jej chociaż co do samej siebie nie zdobędę. Ha! nie zdobyłam a pisać mi trzeba; pierwej nie śmiałam, a potem nie chciałam, a teraz wątpię, czy będę mogła. Rozstrzygnij tę wątpliwość, N., zadaj mi wreszcie jako ćwiczenie to, co dla mnie za możliwe do wypracowania uznasz, a może wystarasz się zamówienia w jakiej redakcji — redakcje przecież muszą według pewnego planu potrzebować to historycznych, to opisowych, to czysto literackich, beletrystycznych, lub ściśle naukowych artykułów. Z wyjątkiem ostatniego działu, na inne odważyłabym się może; Ty mnie weź pierwej na próbę; obstaluj, ja wykonam i zobaczymy, na co się to przyda. Żegnam Cię, przyszłego listu niecierpliwie oczekuję“.

ODPOWIEDŹ.

„Nie spodziewałam się nigdy, że z Ciebie, moja Ono, taka skrupulantka się wyrobi; niesłusznie się wyraziłaś, że na pracy wewnętrznej zmarnowało Ci się życie, ono się zmarnowało na skrupułach: praca wewnętrzna z tej jaką byłaś, jaką ja znałam, dotychczas jużby Cię na świecznik jeśli nie kraju całego, to przynajmniej całej prowincji wyniosła; skrupuły zapędziły Cię w lenistwo. Sięgając po doskonałość, pominęłaś na drodze Twej niejedno dobre i użyteczne. Pomyśl no tylko: czyby się kto wziął do pracy, gdyby same arcydzieła tworzyć był obowiązany? Nie, moja droga, inaczej się dzieje na świecie. Człowiek czasem zapotrzebuje słowo jakie innym ludziom powiedzieć; byłe je tylko z głębokiem przekonaniem i szczerem uczuciem powiedział, mniejsza o to, że w dodatkach znajdą się błędy i mnogie niekształtności. Mówię to we własnej obronie także. Twój list zrobił na mnie wrażenie ciężkiego wyrzutu za to, że w szranki literackie wstąpiłam bez dostatecznego przygotowania w psychologji, w naukach ścisłych i we własnych skłonnościach swoich. Ja przez to złożyłam dowód moralnej wyższości nad Tobą, bo mniej dumną się okazałam. Przykro mi było nieraz, że z jednej strony koszlawo, z drugiej nieprawidłowo ten i ów przedmiot obrobiony, byle jednak główna myśl na tem nie szwankowała, byłem nadzieję mieć mogła, że braterskie dusze zrozumieją o co mi chodzi, to już nie oglądałam się na resztę. Nie myśl, że chcę jako wzór do naśladowania stawić Ci się koniecznie, o bynajmniej!
Z nas dwóch układam jedynie ilustrację do tego aforyzmu, nad którym, proszę, zastanów się, gdy czas będziesz miała potemu: jak są wady, które ludziom pomagają, tak są cnoty, które im przeszkadzają do użytecznego życia.
Bo jednak jako autorka byłabyś mogła być bardzo użyteczną, Leono. Szczęście wielkie, że Cię jakaś tajemnicza konieczność do pióra napędza wreszcie. Pytasz się, jaki rodzaj Twej pracy najłatwiejsze w redakcjach znalazłby umieszczenie? rzecz wiadoma, że powieść. Przewiduję, że z Twojem usposobieniem nieprędkobyś się zebrała na obmyślenie planu, intrygi, celu i estetycznych arabesków, lecz na to właśnie mam dla Ciebie ową dobrą radę, którą Ci z taką pewnością przyrzekałam, że mnie mogłaś chyba o zarozumiałość posądzić. Rada jest taka:
Nie komponuj powieści, ale ułóż ją raczej z wypadków, osób i zdarzeń, na które się własnemi patrzyłaś oczyma. Weź postać, coby od urodzenia do chwili obecnej towarzyszyła Ci nieodstępnie, była Tobą, a nie Tobą, żyła wśród Twoich krewnych, znajomych i przyjaciół, a jednak nie wśród tych samych wypadków, ani wśród tych samych okoliczności; weź taką postać, a dasz nam obraz kobiety, będącej może najwierniejszem odbiciem usposobień naszych w ciągu bieżącego wieku. Przypomnisz rzeczy zapomniane, wyspowiadasz się z grzechów i pomyłek, usprawiedliwisz z niesłusznych zarzutów i choć jedną niteczkę pajęczą usnujesz między dawnemi, to jest naszemi laty, a między dniem dzisiejszym, który dniem naszym nie jest, który należy do młodych, z silniejszym od nas rozpędem w świat śpieszących pokoleń.
A co? czy nie dobry pomysł? Gdyby Ci nie szło o natychmiastowe wydrukowanie, tobym Ci jeszcze coś lepszego na myśl podsunęła; rzekłabym krótko i węzłowato: Leono, pisz swoje własne pamiętniki, ale przeczuwam, że swoich własnych wspomnień nie oddawałabyś w ręce ludzi obcych i obojętnych. Więc pozostańmy przy typie kobiecym między drugim a siódmym dziesiątkiem naszego stulecia. Nie marudź tylko i oddawaj coprędzej to nieszczęśliwe a poczciwe jednak stworzenie w ręce nie obce i nie obojętne, w ręce któreby chciały szczerze, serdecznie, po dawnemu na szyję Twoją się zarzucić. Nie wątpię, że odpłaciłabyś takimże samym uściskiem Twojej

N.

Przez parę lat nie miałam żadnego na ten list odpisu; milczenie Leony nie zadziwiło mnie jednak, wiedziałam, że ciężkie musiała przechodzić strapienia, zapewne i powieści i korespondencji z dawną koleżanką zupełnie jej się odechciało. Później wszelako, gdy kalendarz za kalendarzem coraz starszą datę chronologiczną przynosił, z żalem nieraz pomyślałam o tym stosunku, tak niespodziewanie zawiązanym i tak zerwanym bez przyczyny.
Domyślałam się, że nagląca potrzeba zarobkowego pisania usunęła się, lub w inny sposób zaspokojoną została; z jej usunięciem dawne przeszkody moralne wróciły, wzmocnione jeszcze całą siłą nowych cierpień i zawodów. Dopiero w przeszłym roku przywieziono mi z Podola gruby zwitek papierów pod moim adresem, z temi słowami na wierzchu umieszczonemi:
„Z Twej rady napisane, Tobie na pamiątkę przekazuję i do rozporządzenia według Twej woli zostawiam“.
Oddawca zawiadomił mnie, że Leona Hołosko już w roku 1871 umarła. Z przesłaniem dość dużej paczki czekano na okazję. Okazje między Olgopolem a Warszawą niebardzo częste, jak widać, bywają.
Zaraz po odebraniu, przeczytałam podarowany mi rękopis; nie znalazłam w nim żadnego słowa, któreby mnie stanowczo objaśniło, czy nieboszczka swój pamiętnik, czy powieść napisała; niektóre szczegóły z pensjonarskiego życia były wprost pamiętnikowej treści, ale nie przypominam sobie, by nam kiedykolwiek o swoich rodzinnych stosunkach mówiła to, co w rękopisie zamieściła. Wiem, że miała jednego brata, ale wysokiej ciotki Joanny, ani wujaszka bez ręki, ani innych figur opisywanych przez nią nigdyśmy na pensji nie widziały. Tem trudniej się domyślać, ile rzeczywistości jest w przejściach obejmujących jej życie, po wyjściu z pensji skreślone. Dodawszy jeszcze tę zmianę umyślnie jednak bardzo nieznacznie w nazwiskach zaprowadzoną, muszę wyznać szczerze, iż nie wiem czego się trzymać, nie wiem

Czy to jest powieść?






  1. W dalszym ciągu pisząca list niniejszy zmieniła trochę takim kształtem rodzinne swoje nazwisko, zmieniła też i nazwiska bliższy stosunek mających z nią osób; starała się jednak zachować właściwe im zakończenia, właściwą pisownię i wszystko, co według jej zdania prawdziwy charakter nazwisk wszelkich stanowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Narcyza Żmichowska.