Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
NA PODDASZU.

Rok upłynął od dnia wypędzenia Teresy z domu bankiera.
Zaprowadźmy czytelnika w mały zaułek, zwany pasażem Fourniér, położony na krańcu Paryża; przy rogatkach Vangirand.
Ohydny bruk, brudny kolor walących się domków, parterowych przeważnie, długie sznury bielizny, porozwieszanej wzdluż wąskich okien, wszystko to świadczyło o ubóstwie mieszkańców tej prowincji stolicy świata.
Było to już pod koniec miesiąca listopada, powietrze było wilgotne; było przejmująco zimno i mglisto.
Dom, stojący na samym końcu nędznego zaułka, był najnędzniejszy ze wszystkich. Była to rudera, wyjątkowo trzypiętrowa, ale bezgranicznie brudna, o dwóch zaledwie oknach od frontu. Pierwsze i drugie piętno zajmował handlarz gałganami, któremu baby przynosiły „towar“, zabierany nocą. Skład mieścił się tuż przy mieszkaniu handlarza i napełniał szkaradnym smrodem nietylko dom, ale i całą ulicę, którą zresztą zdobiło kilka podobnych przedsiębiorstw.
Dwa pokoje na trzeciem piętrze zajmował blacharz, mający tam swój ubogi warsztat.
Młody rzemieślnik, obarczony rodziną, uczciwy, pracowity i czynny Piotr Ferrand, mimo ustawicznej pracy, zaledwie mógł zarobić na wyżywienie żony z pięciorgiem dzieci.
Była druga godzina po południu, ale w izbie Piotra Ferrand było już ciemno, bo małe okienko, pozalepiane, zaledwie do miej światło przepuszczało.
Przy kominie stał mały piecyk żelazny, przez większą część dnia zimny, bo palono na nim tylko dla gotowania; obok widniał pęk drzewa na opał. W głębi izby sterczało posłanie, złożone z siennika, prześcieradła, i lekkiej, watowanej kołdry; prócz tego widniało jeszcze małe łóżeczko, na którem sypiały dzieci; opodal stała kołyska dla najmłodszego a nich; w innym wreszcie kącie widać było jeszcze jeden przenośny piecyk i komoda, lakierowana, ale ordynarnej roboty.
Kobieta, mająca lat około trzydziestu, ubogo ubrana, dłubała coś igłą; dwie dziewczynki, mające od lat sześciu do ośmiu, cisnęły się do jej kolan, drżąc od przejmującego zimna.
— Co, zimno wam, moje drogie? — pytała Augusta, żona Piotra Ferrand.
— Och, tak, mamo.
— Jak tylko Ludwika i Justyna wstaną, położę was na ich miejscu... Ach, to prawda, że rzeczywiście bardzo zimno... wprost nie mogę igły w palcach utrzymać!..
Piotr, zajęty pracą, stukając młotkiem, nie słyszał tej rozmowy.
— Przejdę się troszeczkę — mówiła dalej jego żona — może się nieco rozgrzeję.
Wstała — podeszła do męża i położyła mu rękę na ramieniu.
Piotr przerwał pracę.
— Co — za zimno, mój, Piotrze i co zła pochmurny dzień!... Dopiero po południu, a już trzeba świecę zapalić!... Ach, jaka kosztowna ta zima!
— Prawda, prawda — nie dla biedaków to pora. Ale jak ci ręce zziębły! Augusta, rozpal ogień!
— Czy i tobie zimno, Piotrze?
— Mnie? No, Bogu dzięki, niebardzo. Mnie to młotek grzeje.
— Widzisz, mój drogi, trzeba oszczędzać drzewo. Wiesz przecież, że wiązka powinna na tydzień wystarczyć, a tu dopiero środa;, ale że zimno okropne...
— Ale dzieci...
— Położę tych dwóje do łóżka, kiedy się tamte obudzą.
— A ty, Augusto?
— Mnie wystarczy do rozgrzania się, jak się przejdę po izbie.
— Dobra kobieto!
— A czyż ty nie jesteś dobrym mężem dla mnie, nieprawdaż?...
Przez chwilkę zaplanowało milczenie.
— No, ale są nieszczęśliwsi od nas! — odezwał się pierwszy Piotr.
— O, tak, nie trzeba nawet daleko szukać — zgodziła się Augusta.
— Czyś rozmawiała ostatnio z tą panią, która prosiła kiedyś o zapaloną szczapkę?
— Nie; wtedy podziękowała mi bardzo grzecznie i poszła czemprędzej na strych, bo jej dziecię zaczęło krzyczeć. Od tego czasu jakoś nie mdlałam sposobności z nią rozmawiać.
— Trzebaby kiedy zapytać, czy czego nie potrzebuje.
— Nie śmiałam... ze sposobu jej wyrażania się widać, że to pani z lepszej sfery...
— Cóż z tego? Biedak biedakowi równy.
— Zapewne, że marnie się jej wiedzie. Żona kupca gałganów mówiła, a wiesz, że ten babsztyl wszystkich szpieguje — że idałem pożywieniem dziennem tej pani są dwa funty chleba i miarka kartofli — dodaje do tego conajmniej mleka za dwa grosze. A jeszcze i karmić musi, biedaczka.
— Może i drzewa jej brak!
— Bardzo prawdopodobne... Ale cóż na to poradzimy? Gdybyśmy sami mieli więcej... ale pora roku droga i trzeba bardzo oszczędzać... Ach, jeszcze trzeba twój surdut wykupić z lombardu!
— Prawda!... Szczęśliwi bogacze, mogą sobie gwizdać na największy mróz!... Ale, czyś ty pewna, że ta dama to coś lepszego?
— No, przecież można to poznać po jej małych, ślicznych rączkach, po grzecznem wyrażaniu się i po każdym ruchu.
— A jej mąż?
— Pewno zbankrutował a podróżuje. A może to jaki hultaj, co żonę w trąbę puścił.
— Może i niezamężna — może biedaczkę jaki panicz uwiódł i porzucił... Rzadko się takie rzeczy zdarzają?
— I to bardzo możliwe — odpowiedziała Augusta. — Tacy to mężczyźni! Wam, albo trzy miesiące zabawy, a potem, bądź zdrowa, ukochana — rób sobie co chcesz, idź do szpitala, utop się, albo zdychaj sobie z dzieckiem z głodu i chłodu!
— Śliczne życie!...
— Opuścić własne dziecię... o, Boże!... A jednak, jakże to częsta rzecz — bogacze tego sobie nawet za ujmę nie uważają — ja, przyznam się, wołałbym już kogo zabić, albo ograbić.... Ale, czy ta biedaczka pracuje?
— Kobieta z dołu powiada, że od miesiąca, jak tu mieszką, kilkakrotnie przychodziły do niej jakieś panie, bogate zdaje się i pytały o hafciarkę.
— O, widzisz — odrazu połapałem się, że to jakaś dama z lepszej sfery; dawniej haftowała, bo to przyjęte między dystyngowanemi panienkami, a teraz się jej to przydaje, bo ma kawałek chleba.
— Masz słuszność, Piotrze. A jeżeli biedaczce brakuje drzewa...
— Zapewne; patrzaj, już i śnieg zaczyna padać i zimno na tym strychu musi panować niesłychane; musi być taki sam prawie ziąb, jak na dworze.
Augusta westchnęła.
— Nikt mi chyba nie zarzuci, abym była bardzo wymagająca, ale, przyznam się, że wołałabym już Bóg wie co, niż takie kwaterowanie na strychu i to jeszcze z dzieckiem: lepiej już obyć się bez wielu innych rzeczy.
— Biedna kobieta! A jeżeli ona właśnie i musi obywać się bez wielu innych wygód. Powiedz, Augusto, czy to nie ostateczna nędza — na strychu, z dzieckiem i bez opału!
— Ach, nie mów mi już — aż serce mi się kraje!
Piotr chwilkę pomilczał.
— Czy ci tak bardzo na tem zależy, Augusto — rzekł po chwili abym wreszcie wykupił ten ciepły surdut?
— Czy mnie zależy?... Oczywiście, walałbym, abyś go wykupił, byś się mógł ubrać porządnie, kiedy w jaką niedzielę wyjdziemy na przechadzkę.
— Ech, w zimie to nie tak znowu chodzi o przechadzkę. No, a ile masz na wykupienie?
— Zbierze się jedenaście franków i siedem sous.
— No, nie tak znów wiele....zawsze jednak możemy zaopatrzyć tę panią z góry w drzewo, jeżeli go jej rzeczywiście brak.
— O, tak — jedenaście franków starczy na drzewo.
— Masz słuszność. Bóg nam wróci te pieniądze.
— Pójdź, Augusto, niechże cię uściskam.
— Dobrze, ale, mój drogi... jakby to tej pani zaproponować... poprostu brak mi śmiałości. — Nie dlatego, broń Boże, aby była dumna — owszem, bardzo zawsze grzeczna i taka łagodna... ale ma w sobie coś wyższego... słowem... poprostu nie śmiem...
Piotr znowu zastanowił się przez chwilę; wreszcie zawołał:
— Ach, Augusto, mam jedną myśl! Przecież ona przychodziła kiedyś do ciebie po szczapkę, możesz więc iść teraz do niej i, jeżeli nie będzie miała drzewa na opał...
— Ależ, doskonale! — Powiesz jej, co uznasz za najstosowniejsze.... och, ty to będziesz umiała!
— Dobrze, mój Piotrze; zaraz biorę chustkę i idę. Doprawdy, aż śmieszne, jak mi serce mocno bije!
— Och — pomyślałby kto doprawdy, że idziesz coś złego robić.
— No, już idę... tylko pilnuj, żeby dzieci nie pobiegły za mną.
— Chodźcie, dzieci, chodźcie — mówił blacharz — już ciemno zupełnie żeby was zagrzać, wezmę was na kalana.
I Piotr, wziąwszy obie córeczki na kolana, zaczął je silnie huśtać, z wielką uciechą dla obu dziewczynek.
Tymczasem Augusta dostała się małemi, ciemnemi schodkami na strych.
Rozklekotane drzwi małej stancyjki nie domykały się i gwałtowny wicher wstrząsał niemi co chwila.
Augusta zapukała najpierw zlekka, potem mocniej; wreszcie, widząc, że nikt się nie odzywa, zdecydowała się wejść pocichu.
Smutny, o, bardzo smutny widok roztoczył się przed jej oczyma!
Strych, ściśle mówiąc, izdebka na strychu, oświetlona była słabo miałem okienkiem o czterech drobniutkich zielonkawych szybkach, wyglądających zgoła, jak szkło butelek od piwa; w wąskich, drewnianych ścianach, widniała cała masa szpar, przez które wiatr swobodnie przewiewał, a nawet narzucał do tej nędznej nory śniegu.
Po ścianach, niedbale pobielonych wapnem, spływały całe strumienie wody i nawpół stopniałego śniegu. Umeblowanie całej stancyjki sprowadzało się do kaflowego pieca, tapczanu, jednego krzesełka i małego stolika; mimo to, izdebka ta wyróżniała się z pośród tysięcy podobnych jej dziur, niesłychaną czystością.
Na tapczanie, nędzniejszym jeszcze, niż łóżko blacharza, na barłogu poprostu, leżała zemdlona Teresa Dunoyer, blada i wychudła okropnie; do łona przyciskała dziecię, które własną piersią chciała ogrzewać, bo zimno było straszliwe.
Augusta aż ręce załamała.
— Och, Najświętsza Panienko! — zawołała. — W samą porę przybyłam — przecież ta biedna pani zemdlała z głodu, chłodu i nędzy. Co za posłanie, Boże, zlituj się — siennik, a za całą kołdrę służy jakiś szal... Co za nędza, co za nędza — toż to buda dla psa, nie dla ludzi! No, trzeba zawołać Piotra!
Gdy wreszcie Piotr nadszedł, Augusta odebrała z rąk matki małe dzieciątko, conajwyżej trzymiesięczne.
— Co chcesz? — spytał Piotr, stając w odrapanych drzwiach.
— Prędzej, prędzej, mój drogi — przynieś octu, wody, drzewa, bo biedaczka bardzo słaba.
Piotr oddalił się.
— Cud doprawdy mnie tu zesłał... byłaby chyba umarła, razem z dzieckiem!... — mówiła do siebie Augusta. — Biedna dziecina, nawet nie płacze... jakie ma śliczne czarne oczy... i znamię nad lewą brwią... Biedna dziecina, jaka wychudła!... A jej matka... zimna, jak lód!... Ach, Piotr, jak on marudzi!... No, jest wreszcie!...
Rzeczywiście przybywał Piotr z dwiema małemi córeczkami, z których jedna dźwigała butelkę octu. Sam Piotr niósł wiązkę drzewa, którą pośpiesznie rozpalił w piecu.
— No, co... Czy już przychodzi do siebie? — zapytał żony.
— Trochę... Ale wróć do mieszkania, rozpal ogień i postaw wodę, żeby się zagotowała — jeżeli będę czego potrzebowała, to cię zawołam.
Piotr wyszedł.
W piecu zaczęło się palić, chociaż silnie dymiło. Augusta posadziła Teresę na łóżku, podtrzymując ją. Wreszcie pani Dunoyer zaczęła przychodzić do siebie.
— Moja córka, gdzie moja córka?... brzmiały jej pierwsze wyrazy.
— Tam, proszę pani, przy łóżku.
Teresa schyliła się ku dziecięciu i okryła je pocałunkami.
— Biedny aniołek... a zapewne i dobry... bo tylko oczki wytrzeszcza i ani piśnie... a nawet nie płacze, No, czy pani już lepiej... miech pani weźmie trochę octu.
— Tak... tak... lepiej... dziękuję ci, pani... ale skąd pani się tu pojawiła?
— A, zaraz pani opowiem. Chciałam poprosić panią o pożyczenie szczapki drzewa; przyszłam, zapukałam, a kiedy nikt nie odpowiadał,.zaniepokoiłam się i weszłam.
— Och, dzięki ci za mnie i za moje dziecię... tak byłam przemęczona!... A... ten... ogień?... spytała Teresa, spostrzegłszy blask, bardzo widoczny, bo noc już zapadała, ciemna, listopadowa noc.
— Wybacz pani... — odezwała się Augusta z lekkiem pomieszaniem... ale nie wiedząc, gdzie pani chowa drzewo i obawiając się, aby małej nie było zimno...
— Ach, zacna kobieto!... I ty zapewne jesteś matką... biedną matką?...
Po chwili milczenia, Teresa zawołała łkając rzewnie:
— Ach, jakże jestem wycieńczona!... Nie mogę już karmić dziecięcia... Ono umrze!...
— Och, niech się pani uspokoi!... Alboż my nie czuwamy nad niem... prawda, że jesteśmy biednymi rzemieślnikami, lecz... ot, tak, wspomagajmy się nawzajem. Och, i my dobrze wiemy, co to bieda — i ja wychowałam pięcioro dzieci, a mój mąż chorował niedawno tak, że go trzeba było do szpitala odesłać, a jednak zatrzymałam go w domu... Dlaczegóż pani nie ma wychować tego maleństwa?
— Mój Boże... jakże dobra jesteś... czy ja kiedy na to zasłużyłam?...
— Nie trzeba na to żadnej zasługi — przecież sąsiedzi zawsze powinni sobie pomagać. Przytem, może jesteś jaką damą i widać, żeś nie stworzona do biedy; my ci pomożemy i ocalimy tego aniołka od zguby...
Nagle turkot, niezwykły na tej zatraconej uliczce, zatrząsł szybami okien.
Był to pojazd pocztowy.
Teresa nadsłuchiwała z silnem, męczącem wzruszeniem; drżała cała nerwowo, po chwili zaś zaśmiecił jej w oczach płomień jakiejś niepewnej nadziei.
Na schodach rozległy się głośne krotki i głos Piotra, który prowadził kogoś na górę, mówiąc:
— Tak, proszę pana — tędy, tędy.
Teresa zadrżała tak gwałtownie, aż Augusta wykrzyknęła:
— Boże, co pani jest?...
Nagle drzwi otworzyły się.
W świetle świecy, którą niósł Piotr, na progu ukazał się jakiś mężczyzna...
Na widok jego, Teresa popatrzyła chwilę, wydała okrzyk i zakryła twarz rękoma, mówiąc, jakby z rozczarowaniem:
— Ach, to nie on... to pan de Ker-Elliot!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.