Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
SPOTKANIE.

Wlepiwszy wzrok w Teresę Dunoyer i rozejrzawszy się z głębokim smutkiem po nędznem poddaszu, zajmowanem przez bankierównę, baron de Ker-Elliot wyrzekł pocichu kilka słów do Piotra Ferrand, który stał za nimi, z małą łojową świeczką w ręku.
Rzemieślnik oddalił się, podawszy świecę Ewinowi, który postawił ją ma stole, poczem zbliżył się wolno do Teresy.
Córka bankiera przypomniała sobie, z jaką pogardą potraktowała niegdyś barona, sądząc więc, że przyszedł urągać z je| nieszczęśliwego położenia», zarumieniła się pod wpływem gwałtownego wzruszenia.
Ewin zbliżył się do niej, nie mówiąc ani słowa. Wtedy dopiero młoda kobieta spostrzegła ze zdumieniem, że pan de Ker-Elliot cały był zmieniony, skutkiem udręczeń; oczy miał łzami zalane.
— Miały aniołek usnął — rzekła cicho Augusta do Teresy, powstając. — Teraz ułożę ją spać.
To mówiąc, żona blacharza przysunęła do nędznego barłogu małą kołyskę, osłoniętą firankami z zielonej materji i posłaną dwiema poduszeczkami i jedwabną kołderką. Wyszukanie, a nawet zbytkowność tego dziecięcego posłaniu, stanowiły dziwny kontrast z resztą mieszkania.
Teresa poczęła układać swe dziecię do snu z całą starannością, jakby zgoła nie spostrzegając obecności pana de Ker-Elliot.
Ewin ścigał ją spojrzeniem i z boleścią spostrzegł zmianę, wprost już rysów tej nieszczęśliwej kobiety.
Gdy Augusta wyszła, pomięszanie Teresy zwiększyło się. Pana de Ker-Elliot nie widziała od dnia, w którym wezwała go, by wyznać mu swą miłość do de Montala, nie wiedziała też zupełnie, z jakiej przyczyny mógł się u niej pojawić; widząc jednak łzy w jego oczach, pojęła, de jest dla miej przychylnie usposobiony.
Teresa, opuszczona, wiecznie lękająca się o życie swego dziecięcia i nie znajdująca prawie nigdzie przychylnej twarzy, dziękowała Bogu za zesłanie jej człowieka, z którym niegdyś tak niesprawiedliwie się obeszła.
Pen-kan-ger robił wrażenie starszego o lat dziesięć. Pochylony, z oczyma zapadłemi i błyszczącemi ponurem światłem, w swym marynarskim stroju, który nosił w swych Treff-Hartlog‘a na codzień i którego widocznie nie miał czem zmienić, wyglądał wprost niesamowicie.
— Już trzy dni, jak się o wszystkiem dowiedziałem... myślałem już, że albo nie żyjesz, albo jesteś bardzo nieszczęśliwa... więc przybyłem... ale nie spodziewałem się zastać tego, co widzę... Ach, nie, nie spodziewałem się!...
I łzy popłynęły mu z oczu.
Teresa patrzyła nań z podziwem.
— Ale... proszę pana — spytała wreszcie. — Czego się pan dowiedział... jak plan mówi, przed trzema dniami? Pan de Ker-Elliot cofnął się.
— Jakto?... — wykrzyknął ze zdziwieniem. — Pani nic nie wie?
— O czem, panie.
— Montal...
— Właśnie się go spodziewam.
— Co?... Pani nań czeka?
— Pan mnie zatrważa...
— O niego...
— Czyżby umarł?!... — zawołała Teresa z przerażeniem, wyciągając wychudłe ręce ku Ewinowi.
— Nie umarł... nie... nawet nie znajdował się w żadnem niebezpieczeństwie...
— O czem się zatem pan dowiedział?... Dlaczego pian sądził, że albo umarłam, albo muszę być bardzo nieszczęśliwa, najnieszczęśliwszą z kobiet?... Mów, zaklinam się!
— Nie spodziewaj się już, pani, przybycia tu pana de Montal.
— Dlaczego?...
— Bo już go nie ujrzysz;...
— Co?...
— Tak, nigdy.
Teresa była zdumiona; wydawało się, że nie wierzy baronowi.
— Och, Boże — cóż się takiego mogło przytrafić? Ale gdzież on jest? Od sześciu miesięcy nie m!am o nim żadnej wiadomości... jednak oczekiwałam go zawsze i czekam dotąd.
— Niepodobna jej odsłonić wszystkiego — mówił do siebie Ewin de Ker-Elliot. — Już i tak jest zrozpaczona i mógłbym ją dobić...
— Zaklinam cię, panie, wyjaw mi wszystko, co wiesz... mów szczerze!... Teraz nic mnie już dotknąć nie zdoła, nic nie istnieje dla mnie, prócz mego dziecięcia... Nie można wyobrazić losu, straszliwszego, niż mój... Jeżeli mam jeszcze nadzieję, że zobaczę pana de Montal, to chyba taką, jaką może mieć konający, że jeszcze pożyje.
— I tej nadziei musi się pani wyrzec — powiedziałem — na zawsze.
— Więc umarł!... Pan ukrywasz przede mną jakąś tajemnicę... Ach, twoja chęć oszczędzania mnie jest dla mnie najokropniejszą!
— Nie umarł... przysięgam ci... ale stracony dla ciebie...
— Dla mnie?...
— Tak. Nie może cię zaślubić.
— Nie może mnie zaślubić... — powtórzyła jakoś machinalnie Teresa.
Pan de Ker-Elliot spostrzegł z przerażeniem, że nawet nie spodziewała się ciosu, jaki miał ją ugodzić i o którym przybył ją zawiadomić. — Daremnie usiłował dojść do sedna sprawy, używając rozmaitych, zupełnie przecież wyrazistych, omówień — Teresa nic nie rozumiała — jakiś tajemny instynkt przedłużał w niej nieświadomość złego, którego się najbardziej lękała; Ewin postanowił zakończyć wreszcie tę przykrą scenę i zaczął mówić głosem wzruszanym, stłumionym, wciąż myśląc o rozpaczy, jaką musiał sprawić.
— Nie, pan de Montal nie może już pani zaślubić... Zapomniawszy o najświętszych związkach... wzgardziwszy najuroczystszemi przysięgami... kierując się wyłącznie brudną żądzą złota...
— Dokończ...
— Gdy napotkał kobietę, godną pogardy i otoczoną nią, ale bajecznie bogatą...
— Ożenił się!...
Trudno oddać rozdzierający wyraz, ¡z jakim Teresa wymówiła te słowa... Złożywszy ręce, podniosła oczy w niemej rozpaczy.
Nagle, jakby niedowierzając w swem zaślepieniu panu de Ker-Elliot, pomyślała, że może świadomie ją okłamuje.
— To nieprawda... to fałsz!... — zawołała z obłąkaniem.
— Niestety!... — Nie może pani uwierzyć w podobną nikczemność... rozumiem to.
— Nie... to niemożliwe... to nie prawda... pan mnie zwodzi!
— Ale w jakim celu, nieszczęśliwa?
— Żeby się zemścić na Montalu i na mnie... a raczej tylko na mnie za to, żem cię niegdyś odepchnęła ze wzgardą. Ożenił się... nie, ja w to nie mogę uwierzyć...
Nagle, jakby poczęła wierzyć Ewinowi; ogarnęła ją obłąkania rozpacz.
— Mój Boże, mój Boże! — zawołała. — Mój Boże, miej nade mną litość!... Moja córka... a więc i ona... jak ja... będzie bękartem, bez nazwiska i pomocy skądkolwiek.
Myśl ta, okropniejsza dla dziecięcia, niż dla samej Teresy, doprowadzała ją wprost do obłędu.
— Nie... mówię panu, że to niemożliwe... — zaczęła znowu. — To nie do wiary, by pan de Montal mógł się dobyć na...
Ewin patrzył na Teresę, z boleścią. Czyż potrzeba mówić, jak czuł te wszystkie oskarżenia i złorzeczenia, któremi obciążała go w swej rozpaczy. Rozdzierający ten wybuch nie zadziwił go zresztą; odrzekł więc głosem łagodnym, stałym, jednocześnie jednak z takim wyrazem przekonania, że Teresa nie mogła już dłużej wątpić.
— Na Boga i honor przysięgam, że istotnie mówię prawdę.
Teresa wydała bolesny jęk, zakryła twarz rękoma... Przez kilka minut panowało przygnębiające milczenie.
Wreszcie zbladła jeszcze bardziej i przemówiła gorączkowym urywanym głosem:
— Wybacz im pan... nie dowierzałam panu poprostu... tak... lecz teraz wierzę... Mów pan, dopowiedz pan reszty... już mam odwagę.
— Dobrze, opowiem pani wszystko: miej pani odwagę, zapomnij o niegodnym; zbierz siły i myśli, alby myśleć teraz wyłącznie o swem dziecięciu...
— Ożenił się... ożenił... — powtarzała machinalnie Teresa. — I z kim?
— Z... markizą de Beauregard... wdową... w Neapolu... przed dwoma miesiącami....
— Co, z tą kobietą, którą cały świat gardzi?... Ach... powinnam się była tego spodziewać... ach, byłam tak zaślepiona, obłąkana, że nic nie widziałam... Więc on mnie dla niej opuścił...
— Niegodny ten wybór powinien panią do reszty przekonać o wartości tego człowieka. To małżeństwo jest tylko brudną tranzakcją handlową; temu człowiekowi tylko o jej pieniądze szło; przecież poprostu nie będzie mógł się z taką żoną nigdzie pokazać!
— No, ale to kobieta młoda i piękna!... — zawołała, nagle Teresa, jakby wahając się w swej opiji o Montalu, jakby usiłując jeszcze przypisać jego niewierność szlachetniejszym pobudkom.
— Ale zhańbiona — świat ją podeptał zasłużoną wzgardą! Przecież pierwszego męża doprowadziła właściwie do samobójstwa!
— To prawda... — a boleścią rzekła Teresa — prawda... Przebacz mi pan ten ostatni ślad zazdrości... teraz już będę miała odwagę spojrzeć na wszystko spokojnie... to tylko pierwszy cios był dla mnie tak bolesny... teraz będę umiała sobie wyperswadować... Przecież śmierć lepsza, niż długotrwałe konanie... czyż nie prawda?
I Teresa zapłakała znowu.
— Tak — potwierdził Ewin — lepsze zapomnienie, niż wieczny niepokój. Skoro nim pogardzisz, zapomnienie samo przyjdzie.
— Ale skąd się pan dowiedział o małżeństwie pana de Montal?
— Przed tygodniem przyjeżdża do mnie, do zamku ksiądz de Keonëllin, dawny mój nauczyciel; wchodzi z gazetą w ręce i mówi: wiesz, pan de Montal, twój krewny, ożenił się z wdową po markizie de Beauregard! Chwytam dziennik — i rzeczywiście, znajduję komunikat o tem z Neapolu... bo ślub wzięli aż tam, w kaplicy francuskiej ambasady. Aczkolwiek do mej pustelni rzadko kiedy dochodzą jakieś wieści z Paryża, wiedziałem, że pani, przed rokiem porzuciła dom ojca, aby towarzyszyć panu de Montal; do tej pory byłem przekonany, że zostałaś jego żoną Przeczytawszy zawiadomienie o jego ślubie z markizą de Beauregard, pomyślałem sobie, że albo musiałaś umrzeć, albo zostałaś opuszczana... Przybywam całym pędem do Paryża i udaję się wprost do twego... ojca...
— Czyś go pan widział?
— Tak — i przyjął mnie bardzo grzecznie. — Panie — pytam go — czy twoja córka umarła, że pan de Montal ożenił się z inną?
— No i?...
— Usłyszawszy o pani, zasępił się trochę — po chwili zaś odpowiedział mi: Moja córka? — Jedną tylko mam córkę i ta, Bogu dzięki, jest zdrowa... co zaś do pana de Montal, to bardzo jestem z tego kontent: to bardzo zdolny i zręczny chłopak i udało mu się zrobić świetną partję.
— To zupełnie w stylu pana Dunoyer — z goryczą rzekła Teresa.
— Czekaj pani... — mówił Ewin. — Pan Dunoyer dodał jeszcze...
— Pan de Montal, już rok mija, uwiódł i wyprowadził z mego domu niejaką pannę Teresę, którą pozwalałem tytułować moją córką, bo się wychowała w moim domu. Hrabia żył czas jakiś z tą dziewczyną, ale wkońcu ją opuścił. Jeżeli ma pan ochotę z nią się widzieć, mogę panu podać jej adres: Pasaż Fournier nr. 17, przy rogatce Vangirard...
— Dobrze, że jeszcze dał adres.
— Powiada jeszcze: onegdaj pisała, do mojej żony z prośbą o pomoc; powiada, że znajduje się wraz ze swym bękartem w najskrajniejszej nędzy. Po raz pierwszy zwróciła się do nas; to prawda, ale nic dla miej zrobić nie możemy; mamy dosyć swoich ubogich...
Na te srogie słowa bankiera, Teresa podniosła oczy i zawołała:
— Ach, matka, matka własna odmawia mi kawałka chleba! Nigdybym jej nie prosiła — udałam się do niej przecież, bo moje dziecię umierało z głodu!...
— Zapisałem ten adres, podany mi przez pana Dunoyer — ciągnął dalej Ewin — i przybiegłem tutaj. — Na widok tej nędzy... ale już lepiej nie mówimy o tem. Posłuchaj pani: nie masz już nikogo, ni ojca, ni matki, mi kochanka; jesteś sama, opuszczona przez wszystkich; czyż nieprawda — nie możesz tego chyba zaprzeczyć?... Tylko ci biedni rzemieślnicy litują się nad tobą: człowiek, który mi towarzyszył ze światłem, mówił: tutaj, tutaj znajdzie pan panią Teresę — jeżeli pan przychodzi z pomocą, to rzeczywiście w samą porę. Dopiero co właśnie moja żona poszła do niej; zastała ją umierającą z głodu i zimna... Nie zaprzeczy pani, że pani sytuacja jest straszna.
— Okropna... nie dbam już o siebie, ale drżę o swe dziecię.
— Tak — położenie pani córeczki jest najsmutniejsze.
— Niestety, panie — ale ma co czynić ten obraz jeszcze smutniejszym? Czy to szlachetnie? Prawda, że niegdyś postąpiłam z tobą okrutnie i niesprawiedliwie, ale...
— Alboż mnie pani posądzą, że przyszedłem tu dla zemsty?
Ewin wymówił te wyrazy z tak szlachetną szczerością, że Teresa odrazu wyczuła całą podniosłość duszy tego człowieka, którym niegdyś pogardziła.
— Och, przebacz mi — zawołała — nieszczęście skłania do nieufności.
Później, wracając do swej stałej myśli, poczęła znowu powtarzać z zimną boleścią:
— Ożenił się, ożenił!
— Co panią obchodzi człowiek nikczemny, który panią opuścił?
— I moją córkę... Gdybym się nie opierała tylu wstrząśnieniom, gdyby...
Nagle przerwała, schyliła się... po chwili zaczęła znowu stłumionym głosem?
— Ach, to okropne... lecz chyba Bóg nie opuści tej nieszczęśliwej, niewinnej istoty... Czyż nie zesłał mi dobrych ludzi na pomoc? — — —
— A po cóż ja przybyłem?...
— Istotnie, widzę...
— I nie może pani dostrzec?
— Tak, spostrzegam współczucie, jakie wzbudza nieszczęście...
— Tak, zapewne... współczucie, zainteresowanie, jakie wzbudza nieszczęście... chwilowa litość... nic więcej!... — zawołał pan de Ker-Elliot, uśmiechając się z goryczy.
— A czy pan de Montal nie mówił ci kiedy o pewnym portrecie?... — rzekł po chwili.
— O portrecie?... — zdziwiła się Teresa — Nic... nie wiem nawet, o co chodzi...
— Nic, nic... Może pani później o tem opowiem... teraz myślmy o przyszłości... jakie pani ma wogóle nadzieje, czego się pani spodziewa?... jak wogóle zdołała pani utrzymać się do tej chwili.
— Pracowałam i będę pracowała dalej.
— Pracować... pani... kobieta słaba, wycieńczona... Ach, poznaję już po wyglądzie pani, że oboje ucierpieliśmy wiele w tym roku...
— Oboje, powiada pan?
— Tak, bo i ja także wiele przecierpiałem — więcej może od pani.
— I dlaczego?
— I pani pyta mnie jeszcze, dlaczego?... Na pierwszą wiadomość o okropnym losie, jaki cię spotkał, przybyłem bez chwili wahania. Słusznie, nic jeszcze nie uczyniłem, abyś zmieniła opinję o mnie — pamiętam przecież, że wtedy posądzałaś mnie, że, starając się o twoją rękę, kieruję się jedynie poziomą chciwością. Wówczas nie znałaś mnie jeszcze...
— Tak, niestety...
— I nie obwiniam cię, pani, o to; byłem oczerniony i nie miałem nawet sposobności do oczyszczenia się z zarzutów. Dziś to już zupełnie co innego — dziś mogę przedstawić się pani we właściwem świetle; dziś mam możność pozyskania twego zaufania i spodziewam się, że powiesz o mnie: to dobre i szlachetne serce, to człowiek szczery, prawy i bezinteresowny. Bez tego — dodał Ewin z łagodnym uśmiechem — bez tego nic dobrego uczynić nie mogę.
— Panie... zdziwiła się Teresa.
— Nie tylko sam panią osobiście przekonam, że nie jestem złym człowiekiem, lecz i ksiądz de Keronëllen może ręczyć za mnie... poręczą za mnie i moi starzy słudzy, poręczą i moi dzierżawcy i byli żołnierze... bo pani wie, że byłem przed kilku laty dowódcą... Och, pani, gdybyś tylko ich pani wysłuchała, a od wszystkich usłyszysz: baron Ewin de Ker-Elliot jest uczciwym człowiekiem, dużo wycierpiał, ale jeżeli kiedy nam sprawił boleść, to tylko przyprawianiem nam troski o swego pana. Nikogo nigdy nie obraził, ani nikogo nie pokrzywdził; chętnie zawsze śpieszył z pomocą nieszczęśliwym, jak to czynił, i jego dziad i ojciec. — Oto, co pani o mnie usłyszy... chyba pani wierzy.
— Wielki Boże — czyżby pan z mego powodu tyle teraz cierpiał?!
— Tak... z powodu pani; muszę wreszcie wyznać pani....aby pani dowiedziała się, ile dla pani wycierpiałem... Sądzę przynajmniej, że pani zechcesz wynagrodzić mnie za to wszystko....
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zaniepokoiła się Teresa.
— Skoro wiesz już, że de Montal najbezczelniej mnie oczernił, skoro wiesz, jak cię oddawna kochałem, skoro dowiadujesz się, że mimo tak długiego niewidzenia się z tobą, mimo twego postąpienia ze mną, mój szacunek dla ciebie... moja miłość... nie osłabły ani na chwilę... kiedy dowiesz się wreszcie, ile łez wylałem, ile przeniosłem boleści... wtedy chyba sama się poczujesz winną...
— Co pan mówi?
— I będzie pani żałowała swego postępowania... Wtedy, będąc dobrą i szlachetną, w nagrodę tylu cierpień oddasz mi swoją rękę... czyż nieprawda?... Tak, twoją rękę... Ale patrzy pani na mnie tak surowo, jakbym panią obraził... doprawdy, nie spodziewałem się tego...
— Panie, wprawdzie potrzeba bardzo wiele wspaniałomyślności na taką ofiarę... — odezwała się Teresa, przybierając nagle dawny, ironiczny ton, tak dobrze i boleśnie pamiętny Ewinowi.
— Och, ależ bynajmniej.
— Wybacz mi pan, lecz, pojmujesz, że w największem nawet poniżeniu nie wolno zatracać poczucia swej godności...
— Ach — chce pani zapewne powiedzieć, że chcę wykorzystać twoją nędzę i opuszczenie... aby zdobyć to, czego tak gorąco pragnąłem... sądzisz może, że jestem człowiekiem bez duszy, myślącym tylko o zaspokojeniu swych żądz...
Teresa zamyśliła się.
— Jeżeli jesteś pan tak wspaniałomyślny — zaczęła po chwili — że możesz zapomnieć o tem, co zaszło, to ja jednak niestety, pamiętam o przeszłości... Byłam wobec pana okrutną, niesprawiedliwą... dopiero teraz to poznaję... teraz, niestety, lękałam się o życie człowieka, którego kochałam, w którego miłość wierzyłam... na którego się tak gorzko zawiodłam... lecz dość już tych próżnych żalów i wyrzutów... W twojem poświęceniu, o, panie, tyle jest odwagi, tyle szlachetności, tyle zaparcia się siebie, a jednak...
Ewin przerwał Teresie.
— Spójrz, pani, na mnie — mam zaledwie dwadzieścia pięć lat, a już czoło mam zmarszczkami zorane... troski pochyliły mnie przedwcześnie... Prawda, że niema nic we mnie, coby mogło olśnić oczy... serce, to co innego: przyjdzie czas, gdy je może poznasz i ocenisz... Jeżeli możemy już nie zwracać uwagi na światowe ceremonje i kanwenanse, powiem ci droga moja, pójdź za mną do mej samotnej siedziby... twoje dziecię będzie odtąd majem dziecięciem.
— Ach, panie... poznaję cię nareszcie... niestety jednak, już zapóźno!
— Gdyby było zapóźno, nie stanąłbym tutaj... Mógłbym tobie powiedzieć: droga maja, podziel moją samotność... ale co świąt o tem powie? Kiedy mówię: świat, mam na myśli moich sąsiadów — ludzi uczciwych i prostych, mam na myśli ich matki, ich siostry, ich żony, którędy krzywo patrzały na ciebie, na kobietę obcą, któraby zamieszkiwała pod jednym dachem ze mną, w domu, gdzie moi przodkowie pomarli.
— Dobre i szlachetne serce!
— A zatem... ofiaruję ci moją rękę, abyś nie... — przerwał nagle tok mowy — nie, nie jestem zdolny do wypowiedzenia tego...
— Zaklinam cię, panie, powiedz... te wzruszające przejawy twej dobroci koją rany mego serca... Ach, powiedz, powiedz...
— A zatem... mówię... Ofiarując ci swoją rękę... chcę, abyś była... moją... siostrą — rozumiesz?... A poślubić cię chcę, alby o nas źle nie mówiono — rozumiesz?... Bądź spokojna, jeżeli ty masz swą dumę, to ja jestem zdolny do wczucia się w tę dumę... jeżeli ty jesteś jedną z tych kobiet, które raz tylko w życiu kochają, ale jeżeli kochają, to już na całe życie, to ja jestem jednym z tych mężczyzn, którzy też mają w życiu jeden tylko przedmiot miłości i którzy nigdy go nie znieważą. Będę twoim bratem, ale, by uniknąć ludzkiego obmówstwa, chcę dać ci moje nazwisko, a chyba możesz go przyjąć bez zarumienienia się...
— Ależ... o Boże.... Cóż cię, panie, natchnęło do takiego poświęcenia?
— Opowiem ci to później... Czyż jednak sądzisz, że mogłoby być serce tak nieczułe, aby twe nieszczęścia nie zdołały go poruszyć?... A to dziecię, które omal nie umarło z nędzy?
— Och, nie mów już o tem, nie mów!...
— A jeżeli, powiem ci, pani, że, odrzucając moją ofiarę, popełniłaś zbrodnię wobec własnego dziecięcia, cóż mi na to odpowiesz, jakże się zdołasz wytłumaczyć? Zali masz prawo pozbawiać to dziecię pomocy, z którą dlań przychodzę? — Jeżeli umrzesz jutro... jeżeli ja umrę — cóż się stanie z twojem dziecięciem?...
— Och, przez litość, nie mów, nie mów już o tem!
— Przez litość właśnie, pozwól mi o tem mówić, pani... przez litość nie pozbawiaj swej, córki przyszłości... Przyjmij moją ofiarę i zostań moją żoną... wówczas będę mógł uznać twoją córkę za swoją... pozwól mi dać jej znane nazwisko, zapewnić jej los... wszak wiesz, że jestem jednym z pierwszych panów Bretanji... A potem nie będę ci przeszkadzał opłakiwać twą zawiedzioną miłość... potem będziesz mogła złorzeczyć losom, które postawiły na twej drodze człowieka, który nie umiał ocenić skarbów twego serca... I ja sam będę wraz z tobą opłakiwał nieszczęścia twoje, bo wszak wiele boleści wspólnie nas dotknęło... Zanim atoli oddasz się gorzkim rozkoszom rozpaczy, winnaś najpierw zapewnić los swemu nieszczęsnemu dziecięciu.
— Nie, nie, to niemożliwe — przecież to byłoby nikczemnością z mej strony... przecież to byłoby samolubstwo, niewdzięczność!... Nie, twoja ofiara jest nie do przyjęcia dla mnie.
— Ale skoro ją odrzucisz, cóż ci pozostanie? Będziesz pracowała, to prawda — ale wszak im dalej, tem potrzeby twego dziecięcia będą rosły, twoje zaś siły malały, ono zaś na nikogo, prócz ciebie liczyć nie będzie mogło.... Po latach, gdy przyjdzie dla niej pora zamążpójścia, któż ją zaślubi? Bez majątku, bez nazwiska... cóż ją czeka?
— O, Boże, Boże! — Załamała ręce Teresa. Czuła, że wywody Ewina są nieodparte.
Ewin dostrzegł to jej wahanie, to też rzekł, z trudem ukrywając zadowolenie:
— Widzisz, pani, że musisz ulec wprost konieczności...
Teresa nie uległa jeszcze całkowicie w tej walce, w której szlachetność potykała się ze szlachetnością — rzeka wreszcie, ocierając oczy.
— Bóg mię chyba nie opuści: będzie miał litość nade mną, a użyczy życia dostatecznie długiego, abym zdołała wychować moją sierotkę i doda sił do pracy...
— Ach! nieszczęśliwa kobieto... mówisz o siłach! Przecież cierpienia już cię znękały — twoje życie już jest cienką pajęczynką! — Przecież dość spojrzeć na ciebie, aby widzieć, jak ci życie cięży... wszak, gdyby nie to dziecię...
— Och, już bardzo dawno... mówiła Teresa z posępnem spojrzeniem, pojmując niedopowiedzianą myśl Ewina.
— Widzisz więc, pani — byłoby zatem szaleństwem i nieludzkością z twej strony czynić przyszłość swego dziecka całkowicie zależną od twego życia, od istnienia tak niepewnego... Wiem, że jesteś młoda i piękna i że może jeszcze znaleźć się ktoś, kto uczyni ci tę samą propozycję, co ja... ale na jakich warunkach! Pomyśl, że nietylko przyjdzie ci walczyć ze swym wstrętem do pożycia małżeńskiego, ale interes córki może być zagrożony. Co do pierwszego, to, będąc dobrą matką, wcześniej, czy później przezwyciężysz wstręt, lecz czy ten, którego przeniesiesz nade mnie, czyż zdobędzie się na miłość do twego dziecięcia — czyż raczej nie będzie nań patrzył, jako na cień tego, który stać będzie pomiędzy nim a tobą... Co zaś do szczerości mego postanowienia, to dwie masz gwarancje — po pierwsze, własne przeczucie, które cię chyba nie myli, a po drugie — słowo uczciwego człowieka, który mówi do ciebie bez wyniosłości i bez płaszczenia się i którego cała przeszłość jest rękojmią, że i w jego przyszłości nie zmieni zasad swego postępowania.
W tejże chwili rozległo się lekkie pukanie do drzwi — Ewin zerwał się i podskoczył otworzyć. Po chwili wszedł Piotr, uginając się pod ciężarem materaców i bielizny, za nim zaś weszło kilku drabów, równie obładowanych.
— Moja siostro — rzekł Ewin — prosiłem tego poczciwego człowieka;, aby na mój koszt postarał się uczynić to mieszkanie możliwem, na parę dni przynajmniej. Racz zejść ze mną do sąsiadów, nim tu uporządkują.
Teresa ze smutkiem spojrzała na Ewina, jakby mu wyrzucała kłamstwo. Wzięła uśpioną córkę na ręce i zeszła za panem de Ker-Elliot do mieszkania blacharza.
Augusta pobiegła do pobliskiej restauracji i przyniosła gorącą wieczerzę, którą spożyto na miejscu.
Niestety — czyż trzeba opisywać, z jaką radością przyjęła Teresa widok świeżych smacznych potraw. Wesoło przycisnęła swe dziecię do łona.
Nieszczęśliwa! Przecież od wczoraj nie miała nic w ustach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.