Czarny karzeł/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  III.

Przedmiot, który młodego ziomka śród jego odważnych oświadczeń zastraszył, na chwilę nawet zatrwożył jego mniéj bojaźliwego towarzysza. Księżyc, który podczas ich rozmowy wschodził, walcząc z obłokami, albo używając wiejskiego wyrażenia, zapadając w obłokach zlewał na ziemię chwilami mdłe światło. Jeden z jego promieni, który oświetlił wielki słup granitowy, do którego się teraz zbliżyli, pokazał im postać człowieka, ale daleko niższego od zwyczajnego wzrostu, który powoli tu i owdzie pomiędzy masami kamieni ruszał się, nie jak ten, który się daléj posuwać usiłuje, lecz ten, który powolnym chwiejącym się i słabym krokiem istoty przykutéj do massy kamieni, nie wyrusza z miejsca wspomnień smutnych. Czasami ta istota wydawała podziemne mruczące tony, co tak bardzo podobnem było do wyobrażenia jakie sobie Halbert Eliot zrobił o zjawisku, że go ogarnął okropny przestrach i włosy mu się najeżyły. Nareszcie szepnął swemu przyjacielowi do ucha: — Jest to stara Luiza; ona sama, czyż mam do niéj wystrzelić, w imię boskie?..
— Broń Boże, — odrzekł towarzysz odsuwając fuzyą, którą tamten już chciał wymierzyć: — jest to biedne szalone stworzenie.
— Tyś sam oszalał, że się tak zbliżasz, — odpowiedział Eliot, zatrzymując młodego Ernseliffa. który chciał bliżéj przystąpić: — jeszcze dość mamy czasu pomodlić się nim do nas nadejdzie: mnie zaś nic na pamięć nie przychodzi. Ale wielki Boże! mówił daléj nieco ośmielony, spostrzegłszy spokojną twarz swego towarzysza i że zjawisko bynajmniéj się nie rusza — ta istota jak widać wcale się ku nam nie zbliża: słuchaj no Ernseliffie, — przydał cichym głosem, — idźmy manowcem, jakbyśmy się chcieli puścić za tropem kozła: bagno aż po kolana, ale wolę mokrą drogę, jak złe towarzystwo.
Ernseliff, mimo oporu i przełożeń swego towarzysza daléj postąpił wprost tą drogą, jaką się z początku puścili, i w kilka chwil stanęli naprzeciw przedmiotu swéj ciekawości.
Postać, która tém mniejszą bydź się zdawała, im bardziéj się do niéj przybliżali, nie była nawet na cztery stopy wysoka, ile przy słabém świetle księżyca dojrzeć mogli, prawie tak szeroka, jak długa, albo prawie w kształcie kulistym uformowana, słowem, zupełna poczwara. Młody myśliwiec po dwakroć zawołał na to osobliwsze zjawisko: nie odbierając odpowiedzi, bez względu na to, że go towarzysz trącał, aby mu dać poznać, że najlepiéj daléj pójść, nie przeszkadzając cudownéj, nadnaturalnéj istocie. Na trzeci raz ponowione zapytanie, kto jesteś, co tu robisz, o téj nocnéj porze? odezwał się nakoniec głos, od którego przeraźliwych i krzykliwych tonów Eliot przestrachem zdjęty, dwa kroki wstecz skoczył, a nawet towarzysz jego przeląkł się: — Idź swoją drogą, nie pytaj się nikogo, kto ciebie nie pyta...
— Co tu robisz tak oddalony od twojego pomieszkania? Czy cię noc w twéj podróży zaskoczyła? Nie chcesz mi towarzyszyć do domu? Boże zachowaj, zawołał Halbert Eliot, dam ci nocleg....
— Raczéj chciałbym sam przepędzić noc na dnie przepaści, — szepnął mu Halbert.
— Idź swoją drogą, — odpowiedziało zjawisko: a zajadłość zdawała się szarpiące tony jego głosu jeszcze przenikliwszemi czynić. — Nie potrzeba mi twego towarzystwa, ani twego noclegu; od pięciu lat głowa moja nie spoczywała pod ludzkim dachem i spodziewam się że to było po raz ostatni.
— Ma pomieszanie zmysłów, — odpowiedział Ernseliff.
— Wygląda jak stary Humphry Ettereas kotlarz, — odpowiedział zabobonny wieśniak: — co zginął przed pięciu laty w tych bagniskach, lecz Humphry nie był tak strasznie grubą bryłą.
— Idźcie swoją drogą, — ozwał się znowu obcy. — Duch waszych ludzkich ciał, zaraża powietrze w około mnie; dźwięk waszego ludzkiego głosu, jak ostre żelazo przedziera moje uszy.
— Boże nas zachowaj, — mówił Halbert — aby umarli tak źle byli z żyjącymi: źle musi być koło duszy jego. — lękam się.
— Pójdź mój przyjacielu, — powiedział znowu Eraseliff: — zdaje się, że ciężki smutek cię przywala, ludzkość nie dopuszcza nam zostawię cię tu samego.
— Ludzkość! — zawołała postać z przeraźliwym śmiechem szyderskim: — zkąd macie to aż do znudzenia powtarzane słowo-, to sidło na niedołęgów, tę ponętę, pod którą oszukany nędznik co ją połknął zaraz wędę odkrywa i haki czuje dziesięć razy ostrzejsze od owych, jakie rzucają na zwierzęta, które zabijacie dla podsycenia waszego zbytku.
— Ja ci powiadam mój przyjacielu, — odrzekł na to Ernseliff, — jesteś niezdolnym do sądzenia o twoim własnym losie, zginiesz w téj puszczy, a przez litość wypada nam cię zmusić, abyś poszedł z nami.
— Nie chcę do téj sprawy wchodzić, — rzekł Halbert — Dla Boga daj pokój duchowi....
— Moja wina niech na mnie samego spadnie, — odpowiedział duch, a gdy dostrzegł, że Ernseliff prawdziwie bierze się do porwania go z sobą, przydał: — twoja wina niech spadnie na ciebie, jeżeli się tylko dotkniesz obrąbka mojéj sukni i powietrzem śmiertelnika mnie zarazisz.
Gdy wymówił te słowa, księżyc tylko co wydobył się z obłoków, a Ernseliff ujrzał, że prawą ręką trzymał do góry miecz na obronę, który w promieniu ciemnego, światła nocnego, jak głownia błyszczał. — Upierać się przy napaści na uzbrojonego, rozpaczającemi mówiącego wyrazami, byłoby szaleństwem, tembardziéj, że nie mógł bynajmniéj polegać na wsparciu swego towarzysza, który go samemu sobie zostawił dla ułatwienia się z upiorem, i wyprzedził o kilka kroków na drodze do domu. Ernseliff przeto zwrócił się i poszedł za Halbertém, obejrzawszy się raz jeszcze na mniemanego waryata, który, jak gdyby go ta rozmowa większą, jeszcze napełniła zajadłością, dziko biegał w około wielkiego głazu, wysilając swój głos na przekleństwa, któremi się groza pustéj dziczy przeraziła.
Dwaj myśliwi w milczeniu czas niejaki postępowali naprzód, aż póki nie uszli znacznéj przestrzeni od słupa, który okolicy nadał nazwisko, i już przekleństw Karła usłyszeć nie mogli. Każdy z nich usiłował spotkanie tak niezwykłe własnym tłomaczyć sposobem, aż Halbert Eliot raptownie się odezwał: — Tak, tak utrzymuję, że to upiór: jeżeli takowym jest, gdy jeszcze był w swojem ciele, wiele złego wyrządził i doświadczył, i dla tego teraz po śmierci spokojności nie doznaje.
— Zda mi się być prawdziwem szaleństwem mizantropji, — odpowiedzą! Ernseliff, idąc za popędem swoich myśli.
— Ty więc nie sądzisz, że to strach był jaki? — zapysał Halbert....
— Ja? zapewne że nie... Poniekąd wierzę, iż to była żyjąca istota, alem dali Bóg jeszcze nie widział ludzkiego stworzenia do upiora tak podobnego, i bodaj bym żadnego więcéj nie zobaczył.
— W każdym przypadku, jutro tam pojadę, aby zobaczyć, co się z biedną istotą stało.
— Jeżeli dzień, — zapytał Halbert, to dobrze, Boże mi dopomóż, to i ja przytém będę. Ale Hanghoot ztąd bliższy o dwie mile jak twój dom: nie wołałbyś pójść do mnie. Poszlemy chłopaka do Ernseliff z doniesieniem, że w domu u ciebie nikt nie czeka, oprócz służących i kota.
— Zgoda, aby zaś moi ludzie o mnie się nie troszczyli i dla mnie wieczerzy nie stracili, zobowiążesz mnie, jeżeli, jak przyrzekłeś, poszlesz tam chłopaka.
— To mi po przyjacielsku, przyznaję. Idziesz tedy ze mną do Hanghoot? Zaręczam, że moi z widzenia cię niezmiernie będą uradowani.
Tak się porozumiawszy, daléj szli w wesołéj myśli, aż Halbert Eliot zatrzymał się na szczycie dosyć przykrego pagórka wołając: — Patrz Ernselifie! zawszem wesół, kiedy na tém miejscu stawam: widzisz tam na dole światło w oknie salonowem? Tam siedzi babka, dobra staruszka przy kądzieli; a widzisz drugie światło tu i owdzie przez okna migające się? To moja ciotka Gracy Armstrong. Ona nierównie rządniejsza od moich sióstr, co same przyznają, bo są bez wątpienia najzacniejsze dusze na świecie. Same powiadają zawsze, i babka też, że Gracy najczynniejszą jest ze wszystkich, i najskorszą jest nie kiedy co do czynienia w mieście, od czasu jak babka chora na nogi. Moich braci właśnie tam nie ma; jeden jest w Mosphie, należącéj do naszéj dzierżawy, umie tak dobrze polować, jak ja.
— Jesteś szczęśliwym, kochany przyjacielu, mając tylu zacnych krewnych.
— Na poczciwość, jestém szczęśliwym, lecz nie mogę przeczyć, że Gracy wiele winienem. Ale powiedz mi no, wszak byłeś w szkołach i kierowałeś się na uczonego w Edymburgu, powiedz mi proszę, choć to mnie nie obchodzi, czy można się ożenić ze swoją kuzynką?
— Nie inaczej: podług dawnych zwyczajów nie ma żadnéj przeszkody, między tobą i Miss Armstrong.
— Daj pokój z twoim żartém Ernseliffie! wszak sam jesteś tak drażliwym, jeżeli cię troszeczkę w żarcie zaczepią. Nie dla Gracy to wcale pytałem o to; winienem ci powiedzieć, że ona wcale nie jest moją prawdziwą kuzynką: jestto córka żony mego wuja z pierwszego małżeństwa, krew tedy wcale nas nie łączy, jestto tylko pokrewieństwo honorowe. Ale będąc na pagórku przestrzelę moją fuzyę, na znak że idę, co zawsze zwykłem czynić. Jeżeli przywożę sarnę dwakroć wystrzelam, raz dla sarny, a raz na znak że idę.
Po danym wystrzale, ujrzano wiele świec tu i owdzie w domu oraz za domem ruszających się. Halbert Eliot wskazał towarzyszowi jednę, która zdawała się ruszać ku ubocznemu zabudowaniu. — To Gracy sama, chce iść naprzeciw mnie aż do drzwi, dobrze to miarkuję, ale dogląda czy jedzenie dla moich psów jest gotowe... niebożęta!...
— Jeżeli mnie kochasz, to i mego psa lubisz... rzekł Halbert: jesteś tak szczęśliwym, — te słowa wymówił tonem żałosnym, co ucha jego towarzysza nie uszło.
— Cóż wielkiego — rzekł — i inni ludzie mogą być tak szczęśliwemi. Miss Izabella Vere, widziałem będąc świeżo na gonitwie, że ukradkiem rzucała wejrzenia miłosne na kogoś kto może wiedzieć, co z tego będzie.
Ernseliff mruczał coś pod nosem, co niby odpowiedzią być miało, lecz trudno było rozeznać czyli na domysł przystaje, alboli też zastosowanie odpiera. Podobno mówiący chciał swoje zdanie wątpliwą pokryć ciemnością. Tymczasem stanęli na szerokiéj drodze, toczącéj się u spodu przykrego pagórka, i wkrótce byli blisko słomą pokrytego, ale dobrze urządzonego domu, w którym Halbert i jego krewni mieszkali.
Ochocze twarze cisnęły się do bramy, lecz ukazanie się gościa stłumiło zaczepki zgotowane Halbertowi z powodu nieprzyjaznéj fortuny na polowaniu. Powstało maleńkie zaburzenie między trzema dziewczętami, gdyż się każda chciała usunąć z czynności wprowadzenia gościa do domu, i narzucały tę grzeczność jedna na drugą: podobno wszystkie trzy życzyły sobie na chwilkę odejść, aby zdjąć odzież, w któréj tylko bratu pokazać się miały, i przyzwoiciéj ubrane stanąć przed gościem. Halbert zaś wszystkie wyłajał (Gracy nie była między niemi), wyrwał jednéj świecę z rąk i wprowadził gościa do mieszkalnego pokoju. — Był to krużganek sklepiony i brukowany, dom bowiem niegdyś służył za miejsce obronne: porównany z mieszkaniami dzisiejszych dzierżawców, wydawał się posępnym i mizernym, ale wielkim trzeszczącym ogniem torfowym oświetlony, był dość dobrym w oczach Ernseliffa, w porównaniu z ciemną i dziką puszczą.... Kilkakrotnie powitała go najuprzejmiéj godna staruszka, pani domu, któréj ubiór składał się z sukni porządnéj, dobrze na niéj leżącéj, z wełny przez nią samą uprzędzonéj, a czepek złotym łańcuchem i zausznicami przystrojony, okazywał zamożną dzierżawczynię: siedziała przy kominie na krześle z rokiciny splecionem i urządzała wieczorne zatrudnienie młodych dziewcząt i kilku rubasznych dziewek, które za młodemi przełożonemi przy kołowrotkach zasiadać zwykły były.
Zaraz po przywitaniu Ernseliffa i spiesznem sporządzeniu sutéj wieczerzy, zaczęły babunia i siostry żartować z Halberta z powodu, że nie był szczęśliwym na polowaniu:
— To co Halbert przyniósł, nie potrzebowało wcale takiego ognia, jaki Anusia w kuchni rozpaliła, — rzekła jedna z sióstr.
— Doprawdy, — powiedziała druga, — gdy rozżarzemy popiół torfowy, potrafimy w nim upiec zwierzynę naszego Halberta.
— Albo też przy świecy, jeżeli jéj wiatr nie zgasi, mówiła trzecia, — na jego miejscu, wołałabym przynieść czarną wronę, niżeli trzy razy do domu przyjść nie wydmuchnąwszy ani rogu kozła.
Halbert obrócił się kolejno do każdéj z nich, spojrzał na nie z czołem zmarszczonem, którego groźbę miły uśmiech dolnéj części twarzy łagodził. Potém zaś starał się pojednać wspomnieniem podarunku, który mu towarzysz przyobiecał.
— Za moich czasów — zaczęła znowu babunia — wstydziłby się człowiek wracać z gór, nie mając kozła wiszącego w poprzecz na koniu, tak jak ludzie jadący na targ, z cielętami na przedaż.
— Bodajby i nam co zostawili babuniu, — odpowiedział Halbert, — całą okolicę ogołocili twoi dawni przyjaciele.
— Widzisz Halbercie, — rzekła starsza siostra spoglądając na Ernseliffa, — że inni ludzie umieją jednak wytropić zwierzynę, choć ty nie potrafisz.
— No, no dziewczyny, fortuna nie jest stałą; na drugi raz jemu tak pójdzie jak mnie, a kółko szczęścia do mnie się zwróci. Dyabelna to rzecz, przez dzień cały samemu po stepach się tułać, a do tego powróciwszy do domu doznać jeżeli nie strachu, to zawsze przykrości, a nakoniec kłócić się z prostemi dziewczynami, które od rana do późnego wieczora nic nie robią, tylko drewna przewracają, nitkę wiją i ścierką tu i owdzie po stole szastają.
— Upiory! — wykrzyknęły wszystkie kobiety niezmiernie zlęknione, — mów przecież, — ciekawość bowiem ich do podobnych rzeczy była aż nadto wielką, aby się w téj chwili nie miała obudzić.
— Przestrachu wprawdziem nie doznał, ale przykrości powiedziałem tylko, będąc zabłąkanym, do takiéj istoty. A kto jeszcze wie, czy to był upiór! Ernselifie, przecieś go tak dobrze jak ja widział.
Teraz przystąpił do opowiedzenia bez przesady, lecz we własnym sposobie, spotkania z tajemniczą istotą w kamiennéj puszczy, i na tém skończył, że to tylko mógł być zły duch, albo która ze starych czarownic, dawniéj w téj krainie swoje siedlisko mających.
— Stare czarownice! — zawołała babunia — nie, nie! Boże cię zachowaj od złego mój synu; nie była to czarownica, byłto brunatny człowiek z puszczy, ach to wróży złe czasy. Złe istoty jedynie przychodzą, aby pogrążyć w klęski kraj, który teraz pokoju i uciech używa. O ciężkie czasy! brunatny ten człowiek zawsze sprowadził na kraj i jego mieszkańców same tylko nieszczęścia! Mój ojciec często to powiadał, że właśnie widziano go w roku krwawéj bitwy na puszczy Marston stoczonej; późniéj znowu w czasie wojen Montrosego, a potém jeszcze przed wybuchnięciem buntu Dumbara; za moich czasów widziano go pod mostém Bohkwelts, i powiadano, że wieszczek Benarbuk zszedł się z nim podczas wylądowania Argleja, ale gdzie, nie mogę ściśle naznaczyć, było to daleko ku zachodowi. — Ach dzieci, jak się on ukaże w czasach nieszczęsnych, wszyscy wznieście ręce ku niemu, on tylko sam dopomódz zdoła w dniach biedy!
Ernseliff teraz zabrawszy głos, objawił swoje przekonanie, że człowiek, którego widzieli, jest biedny szaleniec, co bynajmniéj nie ma wyższego zlecenia, zwiastowania wojny lub innych klęsk; lecz zdanie jego obojętnie przyjęto i wszyscy się zgodzili na odwrócenie go od zamiaru wyszukiwania znowu miejsca jego pobytu w dniu następnym.
— O luby synu! — rzekła babunia, — (tego bowiem tonu macierzyńskiego używała do wszystkich, którym, sprzyjała), ty bardziéj od innych powinieneś się mieć na baczności; srogie nieszczęścia na twój dom i rodzinę spadły, krew twego ojca lała się, a przez niegodziwe procesa i straty podupadłeś. Ty jesteś chlubą i ozdobą pokolenia, młodzieńcem, który wszystkie stare budowy odbudować winien! Należy ci więc być zaszczytém ojczyzny i zostać tarczą wszystkich ziomków. Tobie się przedewszystkiem nie godzi puszczać na nierozsądne przygody, albowiem twoje plemię zawsze aż nadto było zuchwałe, i wiele nieszczęścia ztąd dla niego wyniknęło.
— Lecz nie będziesz za tém, kochana mamo, abym w sam dzień lękał się iść w puszczę.
— W dobréj sprawie, bądź własnéj, bądź przyjaciela, nigdybym nie radziła być nieczynnym. Ale zarazem nigdy osiwiała moja głowa nie pojmie, gdyż to wbrew prawu aby wyszukiwać złe, które cię nie obchodzi.
Ernseliff zaprzestał popierać swego twierdzenia, czając, że usiłowania jego będą bezskutecznemi. Danie wieczerzy zakończyło rozmowę; Miss Gracy teraz się także ukazała; obok niéj usiadł Halbert z poufałem wejrzeniem na Ernseliffa. Wesołość i zabawne rozmowy, w które i babunia się wmieszała, z czułem interesowaniem się tak starości przyzwoitém, przywróciły rumieniec na licach dziewcząt, który starła powieść brata o strachach. Po wieczerzy też tańczyły i śpiewały tak ochoczo, jak gdyby złych duchów wcale na świecie nie było.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.