Przejdź do zawartości

Czarny karzeł/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  IV.

Z  rana po śniadaniu, Ernseliff pożegnawszy się z goszczącym go przyjacielem, przyrzekł dość wcześnie powrócić dla spożycia wspólnie zwierzyny już z domu jego przysłanéj. Halbert, który u drzwi swego mieszkania tylko z pozoru z nim się pożegnał, wymknął się potém po cichu i doścignął go na szczycie pagórka.
— Ty tam idziesz panie Patrik — zawołał — i ja pójdę z tobą, cokolwiek moja babka na to powie. Najlepiéj będzie, zdaje mi się, po cicha wymykać się, aby mego zamiaru nie pomiarkowała, i aby nie nabawić jéj niepokojem: oto ostatnie słowa mojego ojca na śmiertelnym łożu wyrzeczone:
— Bardzo dobrze Halbercie, — odpowiedział Ernseliff, gdyż ona jest godna nieograniczonego twojego szacunku.
— Na uczciwość cię zapewniam, że nie więcéj o mnie jak o ciebie troszczyć się będzie. Ale mi powiedz, czy to nie jest zuchwałością iść tam powtórnie, wszak nie mamy do tego szczególnego powodu?
— Gdybym Halbercie był twego sposobu myślenia, możebym już tego wypadku nie śledził, sądząc zaś, że nadnaturalne zjawiska za naszych czasów albo wcale już nie istnieją, albo bardzo są rzadkie, stały mam zamiar wybadać zdarzenie, w którem życie biednego szaleńca może być w niebezpieczeństwie.
— Jeżeli tak w rzeczy saméj myślisz, — odpowiedział Halbert, — zawsze jeszcze wątpiący, — to prawda, że czarownice, chcę powiedzieć dobre duchy (gdyż, jak mówią, nie godzi się ich czarownicami nazywać), które zawsze przedtém na lada oparzysku widziano, daleko rzadziéj za dni naszych się okazują. Nie mogę twierdzić, żebym kiedy którą zoczył, ale raz usłyszałem po za sobą jakieś gwizdanie niby ptaka... mój ojciec zaś wiele czarownic widział, gdy wieczorem powracał do domu z jarmarku, i w szynku trochę zanadto nalał sobie w czubek. Niech z Bogiem spoczywa ten zacny mąż!
Ernseliffa rozweseliła nieco ta sukcessya zabobonu, spadła z jednego potomstwa na drugie, jak to ostatnia uwaga okazała. Daléj tak rozmawiając o podobnych rzeczach, doszli do wysokiego głazu, od którego puszcza miała swoje nazwisko.
— Dalibóg, — zawołał Halbert, — oto tam już się rusza istota! Ale teraz dzień; masz fuzyę, i ja mam także broń ze sobą, sądzę, że się możemy śmiało z nim obejść.
— Nie inaczéj, — odpowiedział Ernseliff — ale nadewszystko radbym wiedzieć co tam porabia.
— Wał kamienny stawia sobie z siwych gęsi, jakiemi te duże rozrzucone kamienie zowią. U licha, któż się spodziewał co podobnego?
Gdy się przybliżyli, Ernseliff przekonał się, że jego towarzysz miał słuszność. Zjawisko które tu nocą wprzód spotkali, zdawało się mozolnie i zwolna pracować nad układaniem wielkich kamieni, jakoby robić chciało małe ogrodzenie. Materyałów budowniczych leżało w około pod dostatkiem, ale praca zdawała się ogromną, zważając wielkość większéj części tych kamieni; przechodziło nawet pojęcie, że mu się udało, część tychże jakby fundament do budowli ustawić. Właśnie się męczył chcąc ruszyć z miejsca ogromny głaz, gdy dwaj młodzieńcy nadeszli, lecz on tak dalece zatrudniony był pracą, że ich nie spostrzegł aż przy nim stanęli. Przy ujęciu i podniesieniu kamienia, oraz przy ustawieniu go na swojem miejscu, okazał dowód siły z jego postacią niezgodny. Jakoż sądząc z pokonanych już trudności, herkulesowską musiał posiadać moc; zdawało się bowiem, że dwom niepodobna było z miejsca ruszyć kamieni, które sam jeden ułożył. Podejrzenie w Halbercie na nowo się wznieciło, gdy postrzegł tę prawie nadprzyrodzoną siłę.
— Ledwie nie uwierzę, że to duch kamieniarza; patrzajno na te kamienie które położył! Jeżeli to człowiek, nie pojmuję dla czego tu na gościńcu wał buduje, on bowiem lepiéj by się pod Erglenhope przydał! Słuchajno przyjacielu, — przydał głośniéj, — robisz tu widzę mocną warownię!
Człowiek do którego się odezwał, bystre swe oczy jak duch wlepił w niego, a prostując się ze schylenia, ukazał się zupełnie w swéj powtórnéj postaci. Miał głowę niepospolitéj wielkości, która była pokryta rozczochranemi i już przez starość osiwiałemi włosami. Jego gęsto sterczące obrosłe brwi, zakryły dwoje małych ciemnych, bystrych oczy, które ze straszliwą dzikością krążąc, przynajmniéj chwilowe pomieszanie zmysłów wydawać zdawały się. Inne rysy jego, były pospolite i gminne, właśnie takie, jakieby malarz nadał olbrzymowi ze świata czarnoksięzkiego, i miały ten dziki, niejednostajny i właściwy wyraz, jaki częstokroć na twarzach oszpeconych ludzi napotykamy. Postać otyła i baryłkowata, ledwo na stóp cztery wysoka; natura bowiem zdawało się że mu nóg nie dała, gdyż te były tak krótkie, że je suknia zasłaniała. Długie i żyłowate ramiona, w czasie roboty obnażone, silne: ręce porosłe czarnemi dużemi włosami; zdawało się jak gdyby przyrodzenie pierwiastkowe zamierzało rozmaite członki ciała jego przeznaczyć olbrzymowi, lecz późniéj przez dziwactwo zrobiło z niego karła, tak bowiem mało zgadzały się długie ręce i żelazna siła z jego krótkim wzrostém. Ubiór karła składał się z grubéj ciemnéj sukni, podobnéj do kapicy, opasanéj skórą morskiego psa. Na głowie miał czapkę z jeżowca, lub innego prostego futra, ta czapka szczególniéj posługiwała do okazywania powierzchowności ciała jego jeszcze dzikszéj jak była i zakrywała rysy, w których wyrazie malowała się ponura i głęboka nienawiść ludzi.
Ciekawy Karzeł rzucił zapalczywie nieprzyjazne wejrzenie na obu młodzieńców, aż nareszcie Ernseliff w zamiarze wprowadzenia go w lepszy humor, rzekł do niego:
— Masz tu ciężką pracę mój przyjacielu, pozwól nam abyśmy ci dopomogli.
Eliot i on wspólnie natężyli swe siły i podnieśli kamień na wał. — Karzeł doglądał okiem dozorcy robotników, i ponurą, postawą okazywał swą niecierpliwość z długiéj chwili czasu, na tém strawionéj. Wskazał im drugi, który podobnież na mur włożyli, potém trzeci, czwarty, i tak daléj mu służyli, lubo nie bez mozołu, albowiem wskazywał im same najcięższe głazy.
— Słuchaj dobry przyjacielu, — powiedział nareszcie Eliot, — gdy mu wskazał największy kamień, — Ernseliff niechaj robi co chce, a ty czyś człowiek czyś straszydło, niech mnie kaci porwą, jeżeli się dłużéj męczyć będę koło tych kamieni, i łamać sobie plecy jak tragarz, nie mając za mą pracę najmniejszéj nawet wdzięczności.
— Wdzięczności! — zawołał Karzeł z wejrzeniem, największą wyrażającem pogardę, — oto ją masz i żyw się nią! oto ją masz, niech ci posłuży jak mnie posłużyła, jak posłużyła każdemu płazowi ludzkiemu, który słyszał to słowo wyrzeczone przez usta swojego spółbrata. Precz! — pracuj albo idź!
— Piękna się nam jak widzę Ernseliffie dostała nagroda, żeśmy temu szatanowi chatę budowali. Jak się zdaje, tośmy mu teraz nasze dusze zaprzedali.
— Obecność nasza, — odpowiedział Ernseliff, — zdaje się tylko drażnić jego wściekłość; opuśćmy go raczéj i przyślijmy tu kogo z żywnością dla niego.
Sługa którego w tym celu z żywnością przysłano, zastał jeszcze karła pracującego koło swego muru, lecz ani słówka nie mógł z niego wydobyć. Chłopak przerażony powszechnym zabobonem, nie obstawał przy chęci przywiedzenia go do rozmowy, postawił przyniesiony pokarm na pobliskim kamieniu i zostawił woli odludka, czy ma go użyć lub nie.
Karzeł od dnia do dnia posuwał swą pracę ze skrzętnością pojęcie ludzkie przechodzącą. W jednym dniu często za dwóch zrobił i budowa jego wkrótce się zdawała jak mur chaty, wprawdzie małéj i tylko z kamieni i torfu złożonéj, bez marglu i innego budowniczego materyału, lecz budowla ta dla nadzwyczajnéj wielkości kamieni do jéj wystawienia użytych, otrzymała postać podobną do małego nie sztucznie zbudowanego domku. Ernseliff posłał mu wiele krokwi i łat i kazał je w bliskiem miejscu złożyć w zamiarze wyprawienia tam ludzi nazajutrz, dla wciągnienia ich na dom; lecz Karzeł to pomiarkowawszy, wyprzedził go, i pracował ciągle przez noc całą aż do świtu, tak gorliwie, że się prawie z układaniem belek ułatwił; następnie wziął się do rżnięcia sitowia, aby niem swój dom pokryć i tę pracę ze szczególną dokładnością wykonał.
Zdając się pogardzać wszelką pomocą oprócz przypadkowéj od przechodzących, zyskał tym sposobem potrzebne do budowy materyały i narzędzia, w których użyciu był bardzo biegłym. Wprawił drzwi i okna, zaopatrzył chatę samorodnem łóżkiem i kilku miejscami do siedzenia, a stan umysłu jego zdawał się nieco uspokajać, w miarę pomnażających się wygód życia.
Potém się zajął opasaniem ogrodzenia i uprawą ziemi ile mógł najlepiéj, póki sobie małego nie urządził ogródka; wiadomo, że jak wspomniano wyżéj, pustelnik ten od trafem przechodzących, lub ciekawych oglądania go, przypadkową do swéj budowy otrzymywał pomoc. I w rzeczy saméj, niepodobna było znaléźć osobliwszą i na pierwszy rzut oka niezgrabniejszą istotę, która by tak wytrwale i szybko pracowała, bez żadnéj pomocy w swem zajęciu, że zaś nikt z tych przypadkowych pomocników nie wiedział, ile on doznawał wsparcia od innych, szybki przeto postęp budowy jego za cud uchodził. Mocna i trwała postać domu, w tak krótkim czasie zbudowanego, i to jeszcze przez takiego człowieka; szczególny układ jakiego wszędzie dał dowody, wzbudziła podejrzenie całego sąsiedztwa i uporczywie utrzymywano, że jeżeli nie duch, czego już nie przypuszczali od czasu, w którym odkryli, że to stworzenie ma ciało i kości, to przynajmniéj Karzeł ten zostaje w ścisłym związku z niewidzialnym światém, i to samotne ustronie dla tego tylko wybrał, aby nadal mógł bez przeszkód obcować z tą nieludzką krainą. Twierdzili, lubo w innym sensie niż filozofowie, że nigdy mniéj nie jest odosobnionym, jak gdy jest samotnym, i że z gór, z których puszczę przejrzeć można było, wędrownicy często postrzegali osobę, która mieszkańcowi téj pustyni w robocie dopomagała, a za ich zbliżeniem się zawsze znikała. Taż sama osoba, powiadano, siadywała z nim przede drzwiami, przechadzała się z nim po trzęsawicy, dopomagała mu do wydobywania wody ze źródła. Ernseliff objaśnił to zdarzenie, sądził, że to tylko był cień jego.
— Jakto, to byłby jego cień! — rzekł Halbert, — który był uporczywym obrońcą powszechnéj wieści, — on za wiele zadawał się z duchem, ażeby mógł mieć cień! zresztą, — przydał z większą logiką, — któż kiedy słyszał o cieniu między ciałem a słońcem? Ta istota, jak tylko chce, bywa wyższą od ciała, i nieraz widywano ją między niem a słońcem.
To podejrzenie, które w innym kraju, mogłoby narazić Karła na przykre śledztwa, tu obudziło samo uszanowanie i bojaźń. Mniemany czarnoksiężnik zdawał się lubić te oznaki trwożliwéj pokory, z jaką się przechodnie do jego pomieszkania zbliżali, te wyrażenia pełne trwogi, przestrach z jakim na niego i na dom spoglądali, oraz szybkie kroki, jakiemi się od grozę wzbudzającego miejsca oddalali. Najzuchwalsi ledwo chwile bawili, aby prędkiem obejrzeniem chaty i ogrodu nasycić swoją ciekawość, poczem się usprawiedliwiali grzeczną wymówką, na którą Karzeł jednem słowem, albo kiwnieniem głowy dziękować raczył. — Ernseliff szedł często tą drogą, a rzadko się zdarzyło, aby nie odwiedził dziwnego pustelnika, który te zacisze na całe życie sobie obrał.
Niepodobna było wprowadzić go w rozmowę o jego osobistych stosunkach, albowiem nie był ani otwartym, ani przystępnym, gdy się co tych przedmiotów tyczyło, lubo się zdawało, że wściekłość jego nienawiści ku plemieniu ludzkiemu bardzo się ułagodzała, lub że rzadziéj cierpi napaści obłąkania umysłu, które piętno mizantropji na sobie nosiły. Żadna namowa nie zdołała go nakłonić do przyjęcia czegokolwiek, oprócz najprostszych pokarmów, chociaż mu Ernseliff ofiarował co lepszego z litości, a inni sąsiedzi zabobonni z innych powodów. Ostatnim za dobrodziejstwa wywdzięczał się Karzeł dobrą radą, w chorobach ich własnych, lub ich bydląt, gdy takowéj w najgorszym razie, choć z bojaźnią zasięgali. Częstokroć nawet dawał im lekarstwa, które, jak się zdało, nietylko z krajowych, ale i obcych płodów przysposabiał. Dał przytém do zrozumienia, że jego nazwisko jest Elzender pustelnik, lecz pospolicie nazywano go: mądrym człowiekiem na kamiennéj puszczy. Niektórzy zasięgali rad jego nietylko w słabościach ciała, ale nawet i w innych rzeczach, a on udzielał radę z taką, jak wyrocznia biegłością, że publiczną opiniję, która mu nadludzką moc przyznała, utwierdził. Wzywający jego porady, znosili zwykle dary na kamień leżący blizko jego domu, pieniądze zaś lub to, co się mu niepodobało, rzucał na ziemię, lub zostawiał nietknięte na miejscu. — Jednak postępowanie jego było zawsze gminne i nietowarzyskie: tyle tylko słów wymawiał, ile potrzeba było na wyrażenie swojego zdania, jak najkrócéj. Gdy zima przeszła, ograniczał się jedynie używaniem warzyw i roślin, które mu ogród dostarczał. Przyjął jednak parę kóz od Ernseliffa, które się pasały na trzęsawicy i mleka mu dostarczały.
Skoro się Ernseliff dowiedział, że dar jego przyjęty, odwiedził pustelnika. Stary ten człowiek siedział na płaskim kamieniu, który można było nazwać trójnogiem, siadał bowiem na nim zawsze, gdy się czuł usposobionym do przyjmowania chorych, lub rad wzywających. Wnętrza chaty i ogrodu strzegł jakby świątyni, żadna stopa ludzka postać tam nie mogła, jak gdyby się lękał, że przez to może być znieważoną. Gdy w mieszkaniu, swojem był zamknięty, mimo najusilniejszą prośbę, nikomu nie dawał posłuchania.
Ernseliff zajmował się rybołówstwem nad brzegiem małéj rzeczki: z wędką w ręku, z koszem napełnionym pstrągami na barkach, siadywał na kamieniu, naprzeciw Karła, który przywykły do jego obecności, wcale się o niego nie troszcząc. Raz podniósł swą ogromną głowę i surowo na niego spoglądając, spuścił ją znowu na piersi, jakby w rozmyślaniu zatopiony. Ernseliff obejrzał się i postrzegł, że pustelnik wygody swoje pomnożył wybudowaniem owczarni dla kóz.
— Pilnie pracujesz Elzendrze, — odezwał się w chęci wprowadzenia w rozmowę tego osobliwszego człowieka.
— Praca — odpowiedział Karzeł, — jest to jedno z najmniejszych nieszczęść, jakie plemieniu ludzkiemu dostało się w podziale, a nawet lepiéj pracować jak ja, niż się weselić jak ty.
— Nie mogę bronić ludziom naszych zwyczajnych zabaw wiejskich: polowania, rybołóstwa, ale Elzendrze...
— Są one jednak moralniejsze, niż wasze zwyczajne czynności, — przerwał Karzeł. — Lepiéj spełniajcie to swawolne i próżniackie okrucieństwo na niemych rybach, niż na waszych bliźnich. Ale dlaczegóż tak mówię? Dla czegóż w całéj gromadzie ludzi nie ma jeden z drugim walczyć, jeden drugiego zabijać i pożerać, dopóki wszyscy wytępieni nie zostaną,, aż do srogiego upartego Behamonta? A wtenczas gdy już wszystkich wydusi, i koście wszystkim braciom ogryzie, gdy już żadnego łupu mieć nie będzie w szaleństwie wijąc się, padnie i głód go umorzy; oto będzie koniec rodziny ludzkiéj!
— Twoje czyny lepsze są niż twe słowa Elzendrze! odpowiedział Ernseliff, — wszak się starasz utrzymywać te które potępiają twe okropne słowa.
— Prawda, ale dla czego? słuchaj: jesteś jeszcze jednym z tych, któremi najmniéj gardzę; nie będę żałował, jeżeli przez litość nad twoją nieszczęsną ślepotą, kilka słów dla ciebie napróżno użyję. Kiedy chorób na ludzi i zaraz na bydło sprowadzić nie mogę, jakże zdołam cel mój lepiéj osiągnąć, niż przedłużając życie tych, co tak skutecznie do zniszczenia dążą? Gdyby Alix Bower przeszłéj zimy umarł, czyż młody Rutwen na wiosnę byłby zabitym? Komuż na myśl przychodzi zaganiać bydlęta do obór; gdy rudy rozbójnik z Westbrunflat śmiertelnie chorował? Moje lekarstwa, moja sztuka, przywiodły go do zdrowia, teraz przeto, kto się poważy trzodę swoją zostawić bez stróża, lub kłaść się spać nie spuściwszy psa z łańcucha?
— Wyznaję, — odpowiedział Ernseliff, — że ostatnią kuracyą nie wyświadczyłeś towarzystwu dobréj przysługi, ale złe powetowałeś tém, żeś przeszłéj zimy twoją sztuką wyleczył mego przyjaciela Halberta, uczciwego Halberta Eliot z febry, która mu niebezpieczeństwem groziła.
— Tak myślą dzieci tego padołu w swéj prostocie, odpowiedział Karzeł szyderczo się śmiejąc, — i również niedorzecznie w swem obłąkaniu gadają! Widziałeś młodego żbika, którego ułaskawiono? Jakże się on wesoło bawi i mile pieści, ale zawierz mu tylko zwierzynę, jagnięta lub kurczęta twoje, a wrodzona dzikość natychmiast wybuchnie z przytajoną wściekłością.
— To zgodne jest z naturą zwierzęcia — odpowiedział Ernseliff, — ale co to ma za związek z Halbertem?
— To jego obraza, — odpowiedział pustelnik. — Teraz on potulny, spokojny, powściągliwy, bo mu brakuje sposobności zaspokojenia wrodzonych żądz. Lecz niech tylko trąba wojenna zagrzmi, niech tylko młody drapieżnik krew zwącha, aliści wyrówna w srogości najdzikszemu ze swych przodków, osiadłych na pograniczu, którzy chaty bezbronnego rolnika na pastwę płomieni oddali. Czyż możesz przeczyć, że on sam cię teraz podżega do krwawego pomszczenia się krzywdy w dzieciństwie doznanéj.
Ernseliff był zadrżał z przerażenia, pustelnik nie zdawał się spostrzegać tego i tak daléj mówił:
— Głos boju odezwie się, młody drapieżnik krew ssać będzie, a ja się uśmiechnę i powiem, oto moje dzieło!
Umilkł na chwilę, a potém dodał:
— Takie lekarstwa moje, a jedynym celem ich jest, ludzkie nędzy uwiecznić, i na téj puszczy odegrać rolę w wielkiéj tragedyi. Gdybyś leżał chorym na łóżku, dalibóg byłbym gotów podać ci puhar z trucizną.
— Bardzom ci jestém obowiązany, za tak ponętną nadzieję twéj pomocy, Elzendrze, zapewne zaniedbani użyć twój umiejętności trucia ludzi.
— Nie pocieszaj się nazbyt nadzieją, — odpowiedział Karzeł, — jakobym wbrew woli mógł uledz słabości miłosierdzia. Dla czegóż mam takiego nędzarza, który jakby stworzony na wycierpienie wszystkich męczarni życia, wyrywać z cierpień, jakie ci urojenia twoje i złość świata gotują? Dla czego mam grać rolę Indyanina, jednym ciosem zabijającego ofiarę, aby swych towarzyszy pozbawić rozkoszy męczarni umierającego, w chwili, gdy się już ogień płomieniem pali, kleszcze żarzą, ostrzą noże, wrą kotły, dla roztargania, spalenia lub rozszarpania wybranéj ofiary.
— Kreślisz mi srogi obraz życia, Elzendrze, — rzekł Ernseliff, — lecz to nie zraża mnie. Jesteśmy tu przeznaczeni na cierpienia, lecz zarazem do działania i używania. Po dniu burzliwym pogodny następuje wieczór, a ten który cierpliwie udręczenia znosi, znajduje ulgę w pocieszającem przekonaniu dopełnionéj powinności.
— Brzydzę się temi słowy, — mówił Karzeł, a w jego oku zaiskrzyła się zapalczywa zajadłość, — brzydzę się niemi: bo jak może mówić podobnie ten, który na to tylko stworzony, aby zginął? Lecz już ani jednego więcéj słowa dla ciebie nie strawię napróżno.
Potém szybko powstał, i nim wszedł do swéj chaty, z wzrastającym zapałem te pełne goryczy przydał wyrazy:
— Żebyś zaś nie sądził, że moje pozorne dobrodziejstwa spływają z nikczemnego źródła, wiedz, że jeżeli jest człowiek, któryby zniweczył w méj duszy najdroższe nadzieje, moje serce na drobne kawałki rozszarpał i mój mózg ususzył, żeby się palił jak góra wulkaniczna, czy sądzisz, że tego człowieka gdyby jego los i życie było w mocy mojéj, jak to kruche naczynie glinianą miskę u nóg moich stojąca, roztrzaskałbym na drobne kawałki? — Nie! mówił łagodniéj lecz z największą goryczą, — karmiłbym go dostatkami i władzą, dla podsycenia jego pożądliwych chuci, i ziszczenia złych jego zamysłów. Nie zabraknie mu sposobności do zbrodni i obrzydliwości; zwłaszcza że będzie punktem środkowym rozhukanéj fali, ze srogim szumem ciągle się burzącéj, o którą każdy choć najtrwalszy okręt się rozbije i zniszczy, i nadto trzęsieniem ziemi, aby cały kraj dokoła zadrżał i wszyscy mieszkańcy pogrążeni zostali w bezdennéj przepaści klęsk, jakich ja doznaję.
Na te słowa, wpadł nieszczęśliwy do swéj chaty, zamknął za sobą drzwi z ogromnym trzaskiem, i zasunął zapory jednę po drugiéj, jakby chciał zamknąć wejście każdemu, do obrzydliwéj należącemu rasy, która umysł jego wściekłością napełniała.
Ernsehff oddalił się od chaty, przejęty zarówno uczuciem przestrachu jak litości, zatopiony w myślach, i pragnący dociec, jakie dziwne i nieszczęsne losy ściągnęły ten politowania godny skołatany umysł na człowieka, którego ród i wychowanie nad pospólstwo go wznosiły. Nie mało też zdumiał się nad tém, że Karzeł od tak krótkiego czasu w tém miejscu mieszkając, i pustelnicze wiodąc życie, miał tak dokładną znajomość widoków i stosunków mieszkańców.
— Nie dziw, — mówił sam do siebie, — że nieszczęśliwy ten przy tylu obszernych wiadomościach, przy takim sposobie życia, swojéj postaci i jadowitym mizantropizmie, uważany jest od gminu za sprzymierzeńca nieprzyjaciół rodzaju ludzkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.