Czarny karzeł/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Czarny karzeł
Wydawca Red. "Tygodnik Mód i Powieści"
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Black Dwarf
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  II.

W  jednym z najoddaleńszych okręgów południowéj Szkocyi, gdzie wysokie, ciemne góry tworzą linię pograniczną, oddzielającą kraj od pobratymskiego królestwa, młody majętny dzierżawca Halbert Eliot, wywodzący swój ród od podaniem i pieśniami sławnego Marcina Preakinthurme, powracał pewnego razu po odbytém polowaniu na sarny. Zwierzyna, niegdyś tak liczna w tych odludnych puszczach, uszczupliła się do kilku małych stad, które w odległych i nieprzystępnych zakątkach się chowając, ściganie uczyniły przykrem i bezkorzystnem. Mimo to, wiele młodzieży téj okolicy, lubiło z zapałem polowanie, z wszystkiemi jego niebezpieczeństwy i trudami. Połączenie koron na głowie Jakóba I króla Wielkiéj Brytanii, miało ten zbawienny skutek, że więcéj jak sto lat szpada w pochwie spoczywała. W kraju pozostały jeszcze ślady tego co było dawniéj. Mieszkańcy których spokojne zatrudnienia wojnami domowemi poprzedzającego wieku tylokrotnie przerywane były, nawykli zwolna do porządnéj skrzętności swoich sąsiadów. Owiec mało hodowano; chów bydła rogatego, stanowił najcelniejsze zatrudnienie. Po górach i dolinach włościanin zazwyczaj w pobliskości swego mieszkania tyle zasiewał owsa i jęczmienia, ile go na mąkę w gospodarstwie potrzebował, od téj zatém szczupłéj i niedoskonałéj uprawy ziemi, jego parobkom wiele jeszcze zbywało czasu, który zwykle młodzież spędzała na polowaniu i rybołówstwie: ubieganie się zaś za przygodami, dawniéj przyczyna niesnask i wypraw na łupiestwo, odbywały się z całym zapałem z jakim te wiejskie zabawy prowadzono.
W chwili, w któréj się nasza powieść zaczyna, najodważniejsi bardziéj z nadzieją niż bojaźnią wyglądali sposobnéj pory naśladowania swoich ojców w czynach wojennych, których opowiadanie składało najszczególniejszą część ich domowych zabaw. Zawarcie Szkockiego aktu bezpieczeństwa, zrodziło w Anglii zaburzenie, ponieważ ten akt zdawał się zmierzać do rozłączenia dwóch Brytańskich królestw po śmierci królowéj Anny, panującéj monarchini. Godolfin zostający podówczas na czele angielskiego zarządu, przewidział, że nie ma innego środka zaradzenia klęskom domowéj wojny, nad połączenie obu koron w jedno państwo. Jak ten układ zawarto, jak on w początkach zdawał się mało zbawiennych zwiastować owoców, które potém wzrosły, nauczają dzieje owoczesne. Do naszego opowiadania dosyć będzie to wspomnieć, że cała Szkocya rozjątrzona była na wszystkich, co ją wyzuli z niepodległości. Niechęć powszechna stała się powodem zawiązywania najdziwaczniejszych stowarzyszeń. Kameronianie byli gotowi wziąść się do broni dla przywrócenia na tron Stuartów, których dawniéj za swoich uciemięży cieli uważali. Zaburzenie było powszechne, gdy Szkoci już podczas zawarcia aktu bezpieczeństwa do wybuchu się przygotowali i tak do wojny uzbroili, że potrzeba było tylko odezwania się niektórych z wyższéj szlachty, aby lud zerwał się do broni. Takim był czas politycznego odmętu w którym się nasza powieść zaczyna.
Dziki parów, w którym Halbert Eliot ścigał zwierzynę, już daleko leżał za nim, i już był odszedł znaczny kawał drogi do domu, gdy noc go zaskoczyła. Okoliczność ta zresztą obojętną była dla doświadczonego młodzieńca, od dzieciństwa z temi stepami oswojonego; lecz się znalazł w bliskości miejsca nader źle uważanego pomiędzy pospólstwem, które wierzyło, że w niem nadprzyrodzone zjawiska przebywają. Powieściom tego rodzaju Halbert od dzieciństwa z wielką przysłuchiwał się uwagą, i żadna inna część kraju nie dostarczała takiéj obfitości podań: nikt przeto nie był świadomszym ich od Halberta z Hanghoot, bo tak zwano naszego rycerza dla odróżnienia go od kilkunastu Eliotów to samo imię chrzestne noszących. Z łatwością mu zatém przyszło przypomnieć sobie wszystkie straszliwe wypadki, zostające w styczności z pustą dziczą, w którą teraz wstąpił i to z takiem życiem i prawdą, że go dreszcz przejął całego.
Dzicz ta powszechnie zwana była kamienną puszczą, od ogromnego nie okrzesanego granitu, który na środku jéj na wzgórku sterczał w kształcie kolumny, i wedle wszelkiego podobieństwa, był albo pomnikiem mężnego spoczywającego pod nią śmiertelnika, lub pamiątką krwawego boju. Nie można było oznaczyć z pewnością czem był w istocie: podanie zaś które równie zmyśla, jak do wykrycia prawdy dopomaga, wynagrodziło go wieścią, którą sobie Halbert na pamięć przywiódł.
Ziemia w około słupa była zasłana dużemu także granitowemi kamieniami, lub raczéj niemi otoczona: kamienie te dla ich nieforemnego kształtu i położenia, pospólstwo zwykło nazywać siwemi gęsiami na kamiennéj puszczy. Podanie chciało nazwisko i kształt wyprowadzać od zgonu zawołanéj i straszliwéj czarownicy, która niegdyś w tych górach przesiadywała i spełniała wszystkie obrzydliwości, jakie pospolicie tym istotom przypisują. Ona to w téj puszczy zwykła była odbywać swe schadzki z siostrami czarownicami; pokazywano nawet okrągłe place, na których ani trawa ani modrzew nie rośnie, torf zaś zdawał się uschłym od kopyt jéj piekielnych towarzyszek.
Wieść niesie, że ta czarownica jednego razu przeszła przez bagnisko gnając gromadę gęsi, które umyśliła na bliskim jarmarku korzystnie sprzedać: dobrze bowiem wiadomo, że zły duch jakkolwiek jest skorym w udzielaniu drugim swéj mocy i spełnianiu obrzydliwych czynów, często jednak swoich sprzymierzonych stawia w konieczności poddania się dla swego wyżywienia najlichszym pracom wiejskim. Dzień już był upłynął, a jeżeli chciała mieć zyskowną sprzedaż, powinna była pierwsza na targu stanąć; gęsi zaś, które dotąd porządnie szły przed nią, wychodząc na tę obszerną, bujnemi zaroślami okrytą równinę, nagle się rozbiegły, dla pobujania w tym miłym żywiole. Oburzona na upór, który wszystkie jéj prace zgromadzenia ich znowu w niwecz obrócił; nie pomna umowy, na mocy któréj zły duch na pewien czas słuchać jéj rozkazów był obowiązany, zawołała czarownica: — Do djabła, radabym abyście i wy i ja nie mogły ruszyć się z miejsca.... Ledwo co wyrzekła te słowa, aliści jak gdyby metamorfozą tak gwałtowną jak Owidyusza, czarownica wraz ze swoją uporczywą gromadą przemieniła się w kamienie. Duch któremu służyła, korzystając chciwie ze sposobności, ścisłém dopełnieniem życzeń zniszczył jéj ciało i duszę.
Gdy spostrzegła — przydaje wieść — swoje przemienienie, zawołała na zdradliwego nieprzyjaciela: — O ty fałszywy oszuście! dawno już mi szarą suknię przyobiecałeś, teraz mam jedną którą na sobie wiecznie zatrzymać muszę.
Niezmierna wielkość kolumny i kamieni często bywała wspominaną, jako dowód silnéj postaci i kształtu kobiet i gęsi dawnych czasów, od wszystkich wielbicieli przeszłości, którzy obstawali za tém zdaniem, że plemię ludzkie coraz się rozdrabnia i upadla.
Przypomniał sobie wszystkie te okoliczności Halbert, gdy przez tę puszczę przechodził: wspomniał także iż od czasu jak się ten wypadek zdarzył, wszelka istota ludzka tego miejsca unika, w którem jak powszechnie słychać schadzają, jak dawniéj, straszydła, szare djabełki i czarownice, które teraz, jako przyszłe uczestniki piekielnych uciech, przychodzą odwiedzać swoją przemienioną mistrzynię, Halberta jednak wrodzona odwaga, walczyła mężnie ze wzruszeniami bojaźni, jakie się do jego serca wkradały. Przywołał do siebie swoich dwóch chartów, wiernych towarzyszów polowania, które, jak mówił, ani psa ani djabła się nie lękają, opatrzył zamek swéj fuzyi, i zanucił wesołą piosneczkę wojenną, jak dowódzca, który każę bić w bęben dla odżywienia trwogi swoich żołnierzy.
Tak w myślach zatopionemu, nader miło było usłyszeć za sobą znajomy głos, który mu zwiastował towarzysza w nocnéj drodze; Halbert zatrzymał się i wnet został doścignionym od dobrze mu znanego młodzieńca, dziedzica w téj samotnéj krainie mieszkającego, szlacheckiego rodu, który, podobnie jak on, na polowaniu się zabałamucił. Młody Ernseliff świeżo wyszedłszy z małoletności, został właścicielem miernego majątku, gdyż ten przez uczestnictwo jego krewnych w zaburzeniach tego czasu, bardzo się uszczuplił. Jego przodkowie używali w kraju wielkiego szacunku, a młodzieniec dobrego wychowania i najlepszych zasad, starał się sławę domu swego utrzymać.
— Miło mi zawsze, Panie Ernseliff — zawołał Halbert — cię spotykać, a na téj odludnéj puszczy, dobre towarzystwo jeszcze szacowniejsze — gdzieżeś polował?
— W parowie Carla, Halbercie, — odpowiedział Ernseliff, pozdrawiając znajomego. — Ale czyliż nasze psy zgadzać się będą?
— O co moje to zapewne; one tak są zmęczone że ledwie na nogach stać mogą.
— Na poczciwość, zda mi się, że zwierzyna zupełnie się po kraju rozpierzchła, Bóg wie jak dalekom się zapuścił, a nic nie spotkałem, oprócz trzech sarniątek, które mi się nigdy nie dały do siebie zbliżyć na odległość strzału: szedłem przecież o pół mili manowcem dla wyszlakowania ich. Mało dbam o to, ale radbym był przynieść do domu jaką zwierzynę dla swojéj dobréj staruszki. Ona siedzi w kąciku i żartuje sobie z chełpiących się strzelców i myśliwych tego czasu: prawdziwie, zdaje mi się, że jakby na złość wszystką zwierzynę w kraju wybito.
— Ubiłem P. Halbercie tłustego rogacza którego dziś rano posłałem do Ernseliff, masz z niego połowę dla twojéj babki.
— Dziękuję ci serdecznie p. Patrik, cały świat zna twoje dobre serce: staruszka nie będzie się posiadać z radości, zwłaszcza gdy się dowie, że to od ciebie pochodzi, a bardziéj jeszcze, jeżeli do nas przybędziesz i z nami zwierzynę spożyjesz: myślę jednak, że ci tęskno być musi w twoim starym zamku, również i twojéj rodzinie w nudnym Edymburgu. Nie pojmuję jak tam wytrzymać mogą, w tych budach kamiennych, pod dachami łupkowemi, gdy przecież mogą mieszkać w swoich własnych tak miłych górach.
— Wychowanie moje i sióstr moich — odpowiedział Ernseliff — było przyczyną, że matka moja długo w Edymburgu mieszkała, ale daję słowo, że postaram się stracony czas nagrodzić.
— A! każesz podobno stary zamek znowu trochę upiększyć, będziesz żył poufale i po sąsiedzku z dawnym przyjacielem twego domu, jak to przystoi Ernseliffowi: winienem ci powiedzieć, że moja matka — nie, moja babka — gdyż od śmierci własnéj matki naszéj, ją raz matką, drugi raz babką nazywamy: — ale cóż chciałem mówić?... tak, jest pewną, że niezbyt daleko z tobą jest spokrewnioną.
— Prawda Halbercie, jutro przyjdę do Hanghoot na obiad, i to z całego serca.
— To wyśmienity pomysł!... jesteśmy dawni sąsiedzi: a to już dość, choćby krew nas wcale nie łączyła. Moja staruszka rada ci będzie bo zawsze opowiada o twoim ojcu, który przed wielu laty został zabitym.
— Milcz, milcz, Halbercie! ani słowa o tem! niech raczéj wypadek ten pójdzie w niepamięć.
— O ja inaczéj myślę: gdyby się podobny wypadek w naszéj rodzinie wydarzył chyba dopiero pomściwszy się go, zapomniałbym o wszystkiem. — Tak mi uczucie własnéj godności nakazuje. Ale sam wiesz co masz czynić, był to (jak mi powiadano) przyjaciel P. Elisława, który przebił twojego ojca, wyrwawszy mu pierwéj żelazo.
— Przestań Halbercie! był to nierozsądny rozterk, skutek wina i zdań politycznych, wielu szpad dobyło, a nikt z pewnością powiedzieć nie może, kto dał powód do tego najazdu.
— Cóżkolwiek bądź, stary Elisław miał w tém swe uczestnictwo, ręczę ci, że jeżeli masz chęć poniszczenia się na nim, nikt tego za niesłuszność nie uzna, bo nie ma wątpliwości, że on zbroczył swe ręce w krwi twojego ojca. Wszak oprócz ciebie nie ma nikogo, któryby w tém miał interes i mógł się mu wy wzajemnie. Winienem ci powiedzieć, że wszyscy w téj okolicy sądzą, że musi między wami przyjść do rozprawy.
— Wstydź się Halbercie, jestże to po chrześcijańsku podżegać do przekroczenia prawa, zakazującego osobiste wymierzanie zemsty, a zwłaszcza na tém strasznem miejscu, gdzie nie wiemy jakie istoty nas podsłuchiwać mogą.
— Cicho, cicho — odrzekł Halbert, bliżéj się cisnąc do swego przyjaciela — nie pomyślałem wcale o tém. Ale mogę się domyślać panie Patrik przyczyny, która twe ramię wstrzymuje. Wszyscy wiemy, że nie brak odwagi, lecz te dwoje niebieskich ocząt ładnéj dziewczyny są hamulcem dla słusznéj twéj zemsty.
— Zapewniam cię, — odrzekł mu towarzysz, ledwie nie w złości... — zapewniam cię, że się mylisz. Jestto bardzo niesłusznie z twéj strony tak myśleć, a bardziéj jeszcze o tém mówić. Nie chcę bynajmniéj dawać nikomu powodu do wspominania o mnie, obok imienia tak młodéj damy.
— Ej patrzno, patrzno, — odpowie Eliot, — nie mówiłżem, że nie brak odwagi tak cię ułagodził: wszak nie myślałem nic złego. Jestto sprawa, o któréj wolno przyjacielowi z tobą pomówić otwarcie. W żyłach starego Elisława więcéj płynie zaiste dawnéj krwi rycerskiéj niż w twoich; on nie zna nowomodnych zasad spokojności i pokoju: jest to człowiek staréj daty, stworzony do walk i łupiestwa. Ma on z kilka tuzinów chłopaków w gotowości, którym pozwala żyć wesoło, a którzy są tak zuchwali jak młodzi... Nikt nie wie zkąd on to wszystko bierze, hojnie żyje, i więcéj wydaje niż ma dochodu. Gdyby tu w kraju wybuchnąć co miało, niezawodnie pierwszy powstanie i wtenczas nie przepomni zapewne dawnych waśni z twoim ojcem. Mam go nawet w podejrzeniu, że go chętka weźmie do starego zamku Ernseliff.
— Wtedy Halbercie, gdyby mu podobna myśl do głowy przyszła, postaram się, aby stary zamek tak się dobrze przeciw niemu bronił, jak się za moich przodków, przeciw wszelkiéj napaści opierał.
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie! To mi po rycersku powiedziano!... gdyby do tego przyszło, Panie Ernseliff, każ tylko ludziom w wielki dzwon na gwałt uderzyć, wtedy bracia moi i mały Dawid z kamiennego domu, w mgnieniu oka staniemy przy was, z tylu ile bydź może ludźmi.
— Serdecznie ci dziękuję Halbercie, ale się spodziewam, że nie dożyjemy w naszych czasach tak nienaturalnéj i niechrześcijańskiéj wojny.
— A cóżby w tém było wielkiego... byłaby to nagła sąsiedzka napaść: niebo i ziemia odpuszczą nam taką mowę w téj samotnéj puszczy. — Potulność właściwa dla ludu wiejskiego, my nie możemy żyć tak spokojnie jak w Londynie, bo nie mamy obowiązku pracy jakiéj lud podlega.
— Ej Halbercie, kto jak ty wierzy w nadnaturalne zjawiska, niepowinien tak śmiało wzywać nieba, zważając gdzie jesteśmy.
— Czegóż się więcéj mam troszczyć o tę kamienną puszczę, niż ty Ernseliffie? Prawda, mówią, że tu rozmaite upiory i ogniste istoty straszą, ale cóż to mnie obchodzi. Dobre mam sumienie, choć się trochę między dziewczęty chełpię i czasami w szynku w czuby chodzę; nie warto o tém mówić. Nie chcę się chlubić, ale jestém najspokojniejszy na świecie chłopak.
— A Ryszard Turnbull, któremu głowę roztrzaskałeś? a Wilhelm Winton, do któregoś nawet strzelił.
— Ej Ernseliffie, aż nadto mnie bierzesz na spowiedź. Ryszarda głowa już wyleczona, a w Boże Narodzenie spór dokończyliśmy, co tyle znaczy, jakbyśmy się pogodzili. I z Wilhelmem także pojednałem się; nieborak... ale to było tylko kilka ziarnek śrutu za półkwaterek wódki, sam bym na to przystał. Ale Wilhelm jest z wioski tam w dolinie położonéj dla tego zaraz tak się rozgniewał. — Wracając do czarownic — gdyby też która nas spotkała.
— To się zgadza z podobieństwem do prawdy, — mówi młody Ernselif, — patrz Halbercie oto stoi twoja stara czarownica.
— Powiadam, — rzecze daléj Halbert, z pogardliwem skinieniem, — gdyby nawet stara wróżka sama z pod ziemi wystąpiła, jeszczebym w to nieuwierzył. Ale Boże nam dopomóż, Ernseliffie co to tam być może!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: anonimowy.