Cudno i ziemia cudeńska/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Cudno i ziemia cudeńska
Podtytuł Powieść
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Mijały dni i tygodnie bez wieści i celu podróży i o dacie powrotu Edwina Szaropolskiego. Nie zaniepokoiło się Cudno, nie pisały o tem gazety, gdyż Szaropolski nie zdążył jeszcze stać się głośnym, ani niezbędnym w Cudnie; ale w kółku pseudo-rodzinnem, w fabryce, zaniepokojenie było spazmatyczne już w tydzień po zniknięciu Edwina.
— Jeden van der Winder może coś o tem wiedzieć — twierdziła uporczywie Lodzia w rozmowie ze swą panią.
Los „opuszczonych“ zbliżył obie niewiasty i stał się niewyczerpanym tematem gawęd między niemi.
— Zapytaj raz tego van der Windr’a. Wiesz, ’gdzie mieszka? — mówiła pani Marusia.
— Wiem. Ale niema go w Cudnie. Wyjechał w parę dni po naszym panu.
— A ty skąd wiesz o tem?
— Wiem... od Marcina.
— Sam pan nic nie powiedział? Przyznaj się, Lodziu.
— Nie, proszę pani, nie — odrzekła służąca ze szczerym smutkiem.
Marusia, której Lodzia trefiła włosy, spojrzała na obraz swej kamerystki odbity w lustrze:
— Wy sobie dużo rzeczy mówiliście, Lodziu.
— Naturalnie, że dużo — przecie pan nic miał tu inszej usługi. — Niech się pani nie kręci, bo zadrę...
— To ty coś kręcisz, Lodziu. Gadaliście czasem do trzeciej w nocy. Już ja wiem więcej, niż ci się zdaje.
— Ee, pani zaraz tam! — Bo pan ma swoje przyzwyczajenia, pije herbatę w nocy. Przecie zawsze chodziłam tam z imbrykiem.
— Ciepła woda do niczego nie przeszkadza — odparła figlarnie Marusia.
Służącej bruździł bardzo w dyplomacji jeden powabny defekt: rumieniła się łatwo.
— Ja pani wcale nie uczeszę, jeżeli będzie zadzierała na mnie głowę.
— No już, już — przestanę cię prześladować.
Panna Malankowska ceniła swą kamerystkę, gdyż była zręczna, szykowna, wesoła i starczyła za towarzystwo, w braku lepszego. Również Lodzia lubiła swą panią za uprzejmość, rozrzutność i „dobre miejsce“, gdyż zarabiała sporo, od pani i od gości, bez zbytniej pracy. Ale od czasu zainstalowania się w fabryce, między panną artystyczną, a służebną zamąciło się nieco porozumienie z powodu bliskości Szaropolskiego. Marusia od podejrzeń dochodziła do przekonania, że ten niegodny Edwin przeniósł wdzięki ciemnej Lodzi nad jej słoneczną grzywę i artystyczną duszę. Postanowiła zemścić się po kobiecemu. Lodzia zaś bała się zasadniczo osławionej zmienności mężczyzn i zdawała sobie dokładnie sprawę z zabiegów Malankowskiej w celu usidlenia Szaropolskiego.
W parę tygodni później, 1-go marca, dzień był rozmarzający, jeden z tych luźnych poprzedników wiosny, gdy ziemia jeszcze śpi w zamrozie, lecz przez powietrze ciągną lube obietnice. Opowiadano, że na krzakach bzu, sterczących na podwórzu, zaczynają nabrzmiewać pączki Takie spostrzeżenia są radośniejsze, niż widok róży rosnącej i zakwitającej w kilka minut pod magiczną laseczką fakira. Współmieszkanki lokalu kancelaryjnego przez cały dzień były na powietrzu: ta na targu, tamta u krawcowej; jedna po guziki, nici i pomadkę do trzewików, druga w dwóch dyrekcjach teatrów, gdyż zebrało się jej na troskę o przyszłość artystyczną. Wieczorem spotkały się znowu w domu, zmęczone, lecz skłonne do gawędy.
Lodzia zastawiła wieczerzę.
— Siadaj, Lodziu; nalatałaś się — napij się ze mną herbaty.
Ten zaszczyt nie był pierwszyzną dla Lodzi. Usiadła swobodnie.
— Pierwszy marca — i żadnej od niego wiadomości — to jednak nadzwyczajne! — rozpoczęła Marusia.
— I van der Winder mówi, że nie wie, kiedy pan wróci.
— To Holender przyjechał?
— Wczoraj wieczór.
— I byłaś u niego?
— Marcin mi mówił. — Ale choćbym i była, cóż w tem złego?
— Nic złego. — Tęskno ci? — utkwiła Marusia w oczy Lodzi spojrzenie przenikliwe.
— No, przecie. Lepiej było z męską opieką, jeszcze w takich niebezpiecznych czasach. — A pani nie tęskni?
— Ja oczekuję go z innych powodów. Trzeba ustalić coś co do tego mieszkania. Nie możemy tu wiecznie pozostać w oddaleniu od teatrów. A ja się będę musiała zaangażować.
Wtem zabrzmiał dzwonek od ulicy.
— Może to on?! — krzyknęły obie, jak na komendę.
Gdzież tam! Był to kolektor opłaty za użycie prądu elektrycznego.
— Cóż my znowu tyle wypaliłyśmy? — dąsała się Marusia, oglądając rachunek.
— Dzień jeszcze krótki — pocieszała Lodzia.
Poczem zapłacono. A rozmowa o Edwinie popłynęła dalej:
— Mylisz się, Lodziu, jeżeli myślisz, że ja mam w sercu coś więcej, niż sympatję dla Edwina. Jest to człowiek przyjemny, przystojny, dobrze wychowany, ale pól Anglika.
— A Anglicy to niby co? — zapytała ciekawie Lodzia.
— Anglicy traktują kobiety, jak podwieczorek. Kiedy im podadzą, a smacznie, — jedzą; ale mogą się bez tego obejść.
— Ej, mówi tam pani! Pan Szaropolski jest cały Polak i z kobietami bardzo grzeczny.
— Grzeczny? — rozśmiała się Marusia — ty to nazywasz: grzeczny? On z kobietami jest, nawet bardzo przedsiębiorczy. Już ja coś o tem wiem.
— Pani?? — spytała Lodzia i przybladła.
— Ja. Co on ipi wygaduje czasem, kiedy jest w humorze! Tylko ponieważ ja go wcale nie zachęcam, czuje się potem obrażony i całymi dniami ze mną nie gada.
Biednej dziewczynie kropla jadu zazdrości przeniknęła do krwi i ścisnęła serce. Ale ukrywała, jak mogła, cierpienie, pragnąc namiętnie pozyskać dowód namacalny.
— Kiedyż to było? — zapytała.
— Ach, ile razy! Najprzód, kiedym przyszła do niego w interesie tego właśnie mieszkania. Jak mnie on tam sadzał przy kominie, a rozbierał z futra, a ubierał, — jak mi chciał nóżki ogrzewać! Naturalnie zachowywałam się poważnie, więc obeszło się bez wielkich czułości; tylko dobiliśmy targu o mieszkanie.
— To pani za mieszkanie płaci? — wtrąciła Lodzia, która z niejednej już konwersacji wiedziała, że Marusia mieszka tu darmo.
— Nie płacę. Mówiłam właśnie, że jest uprzejmy. Ale ja o czem innem. Pamiętasz, kiedy tu miałam migrenę, leżałam w łóżku z głową zawiązaną w turban? I kiedy poprosiłam go, żeby mnie odwiedził? Co on tu wyprawiał! Chciałam na ciebie zadzwonić.
— To pamiętam! — zawołała Lodzia, nagle uradowana — bo przyznać się już muszę pani, że cały czas patrzałam przez szparę we drzwiach. Jeszcze pani na pożegnanie wyciągnęła do niego obie gołe ręce, a on krok odstąpił, tylko końce palców pocałował i poszedł sobie.
Panna Malankowska pokryła lekką konfuzję przez pozory niecierpliwości:
— To źle widać przez szparę. — Ale co ja ci mam opowiadać te wszystkie głupstwa? Kiedy kobieta nie upoważnia mężczyzny do zuchwałości, kończy się na scenie subtelnej... jak w teatrze. Tylko ci mówię, że ja znam dobrze mężczyzn. Widywałam ich dużo i w teatrach i w salonach wielkopańskich. Szaropolski należy do takich typów, co to kobietę traktują, jak zabawkę. Ręczę ci, że onby ciebie, czy nawet mnie, gdyby to było możliwe, oddał za tę czarną fasolę, którą handluje.
Lodzia, trochę uspokojona w zazdrości, obraziła się teraz za Szaropolskiego:
— Ja tam wiem tylko, że nasz pan jest bardzo porządny — nie żeby należał do jakichś... typów.
— Ależ, dziecko, typ — to znaczy: gatunek.
— A jeżeli gatunek, to nasz pan jest z dobrego gatunku. Kiedy co powie, to tak jest — a mnie też powiedział niejedno..
— Jeżeli ci wszystko mówi, to wiesz zapewne, dokąd pojechał i kiedy wróci?
— Tego nie wiem, bo nie powiedział.
— Ja cię tylko ostrzegam, Lodziu, żeby mu nie zanadto wierzyć. To człowiek wyrachowany i niedobry przyjaciel kobiety.
— Jak dla której — odrzekła Lodzia.
Dopiła pośpiesznie herbatę i, w stając od stołu, pożegnała się na pół tylko grzecznie:
— Dziękuję pani.
I panna Malankowska nie była z siebie zadowolona. Chciała wybadać ostatecznie Lodzię, ocalić swoją wyższość przez opowiadanie, jak odpaliła gorące zaloty Edwina; chciała mu przez zemstę zbuntować kochankę. Tego wszystkiego nie dopięła — pokłóciła się tylko z dobrą i potrzebną służącą.
Płynęły w mieszkaniu przyfabrycznem dni monotonne, urządzone na przetrwanie aż do lepszych czasów.
Taki był zresztą stan całej ziemi cudeńskiej, w której masa mieszkańców: burżujów, obojętników, spadłych z etatu dygnitarzy, niezaradnych dążycieli, wahadłowych polityków, nie wyłączając nawet kunktatorskich Robów, — oczekiwała lepszych czasów, przypatrując się biernie, choć ciekawie eksperymentom, które wyprawiali w Cudnie ludzie dobrej i złej woli, iluminaci chorzy na manję rządzenia, spekulanci przebrani za patrjotów, niedołęgi z giestami zawodowców, oraz pstrokata kupa wybrańców narodu, których niebezpieczna gra w cetno i licho, zwana głosowaniem powszechnem, zapędziła do suwerennej izby prawodawczej. Niepodobna bowiem przemilczeć, nawet w skromnej gawędzie o losach Szaropolskiego, że w tym właśnie czasie zwołana została konstytuanta cudeńska.

∗             ∗

Pewnego dnia pączki na bzach pękły na dobre i okazały kiełki barwy nadziei. Powietrze naprawdę pachnęło wiosną, zwłaszcza, że wiatr wiał od strony bliskiej rogatki miasta. Obie mieszkanki lokalu kancelaryjnego okazywały rzewność i podniecenie, a Lodzia twierdziła nawet kategorycznie, że coś się dzisiaj takiego stanie. — —
Zgadła prawdziwa miłośnica. Nakrywała właśnie do obiadu, gdy zamilkł przed fabryką turkot dorożki i wkrótce ukazał się na podwórzu Edwin Szaropolski we własnej osobie. Podążył do swego pokoju.
— Nie mówiłam?! — wykrzyknęła Lodzia aż nadto wyraziście.
— Dobrze... A teraz: co mamy na obiad? — pytała Marusia, także wzruszona.
— Mamy kartoflankę — dobrą.
— Na drugie?
— Pieczeń baranią z fasolą. — — Ale czy pan lubi pieczeń baranią? — — Polecę zapytać!
Zanim otrzymała upoważnienie, pobiegła pędem.
Po upływie pół godziny zjawił się w kancelarji Edwin wyświeżony, bez najmniejszej poszlaki wyrzutów sumienia.
— Czy to można tak?! — zawołała Marusia, podając mu obie ręce. — Ale ślicznie pan wygląda!
— Zmieniłem powietrze. Przyjeżdżam specjalnie do pani, aby jej donieść o pewnej tranzakcji, która może panią obejdzie, ale nie przyczyni jej kłopotu. Sprzedałem fabrykę.
— Tę naszą? — jęknęła panna Malankowska.
— Tę — już nawet nie moją. Ale postawiłem warunek, że pani może tu pozostać do 1-go lipca. Czy termin pani dogadza?
— Ach, ja się postaram jutro ustąpić! — odrzekła prawie z oburzeniem.
Jednak w samym fakcie i w wyrazie twarzy Edwina było coś nieubłaganego. Marusia poczuła, że gdyby nawet zapłakała, nicby się nie zmieniło. Więc spróbowała uderzyć w strunę siostrzanej troskliwości:
— Czy przynajmniej zrobił pan dobry interes?
— Sprzedałem fabrykę bez straty.
— A kupił pan co innego?... Może pan wogóle opuszcza Cudno? — dodała szybko i z rzeczywistym niepokojem.
— W Cudnie będę miał zawsze mieszkanie. Ale zataczam szersze kręgi... Nie widzę, cobym mógł na razie robić w Cudnie.
— Przecie idzie ku lepszemu...
— Może idzie, ale nie doszło. Ja zaś nie umiem siedzieć bezczynnie.
Był to szereg praw d zimnych i nie podlegających dyskusji. Więc panna Malankowska, oddzierając się trudno od wielkich projektów, chwyciła się najmniejszego:
— Ale zje pan ze mną obiad?
— Owszem, z przyjemnością. Wracam z kolei żelaznej i jestem naczczo.
— Lodzia mówiła panu, co mamy na obiad?
— Lodzia?... tak, coś mówiła... Zrazy?
— Wcale nie; pieczeń baranią.
— Tak, tak, bardzo lubię.
Rozgoryczona ze wszech miar, panna Malankowska usiadła do stołu i rozpłakała się.
— Ostatni raz!
— Ależ, panno Marusiu! — będziemy się często widywali. Ani mi się śni porzucać rodzinnego kraju.
Lodzia miała również zapłakane oczy. Zdaje się nawet, że zupa była od łez gorzka. Jednak Edwin starał się ucztę odżałośnić opowiadaniem o wiośnie, o podróżach, o lądach i morzach. Byłby niezwykle przyjemny, gdyby nad ucztą nie wisiał wyrok: ostatnia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.