Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   244   —

Ale zataczam szersze kręgi... Nie widzę, cobym mógł na razie robić w Cudnie.
— Przecie idzie ku lepszemu...
— Może idzie, ale nie doszło. Ja zaś nie umiem siedzieć bezczynnie.
Był to szereg praw d zimnych i nie podlegających dyskusji. Więc panna Malankowska, oddzierając się trudno od wielkich projektów, chwyciła się najmniejszego:
— Ale zje pan ze mną obiad?
— Owszem, z przyjemnością. Wracam z kolei żelaznej i jestem naczczo.
— Lodzia mówiła panu, co mamy na obiad?
— Lodzia?... tak, coś mówiła... Zrazy?
— Wcale nie; pieczeń baranią.
— Tak, tak, bardzo lubię.
Rozgoryczona ze wszech miar, panna Malankowska usiadła do stołu i rozpłakała się.
— Ostatni raz!
— Ależ, panno Marusiu! — będziemy się często widywali. Ani mi się śni porzucać rodzinnego kraju.
Lodzia miała również zapłakane oczy. Zdaje się nawet, że zupa była od łez gorzka. Jednak Edwin starał się ucztę odżałośnić opowiadaniem o wiośnie, o podróżach, o lądach i morzach. Byłby niezwykle przyjemny, gdyby nad ucztą nie wisiał wyrok: ostatnia!