Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   239   —

wała, jak mogła, cierpienie, pragnąc namiętnie pozyskać dowód namacalny.
— Kiedyż to było? — zapytała.
— Ach, ile razy! Najprzód, kiedym przyszła do niego w interesie tego właśnie mieszkania. Jak mnie on tam sadzał przy kominie, a rozbierał z futra, a ubierał, — jak mi chciał nóżki ogrzewać! Naturalnie zachowywałam się poważnie, więc obeszło się bez wielkich czułości; tylko dobiliśmy targu o mieszkanie.
— To pani za mieszkanie płaci? — wtrąciła Lodzia, która z niejednej już konwersacji wiedziała, że Marusia mieszka tu darmo.
— Nie płacę. Mówiłam właśnie, że jest uprzejmy. Ale ja o czem innem. Pamiętasz, kiedy tu miałam migrenę, leżałam w łóżku z głową zawiązaną w turban? I kiedy poprosiłam go, żeby mnie odwiedził? Co on tu wyprawiał! Chciałam na ciebie zadzwonić.
— To pamiętam! — zawołała Lodzia, nagle uradowana — bo przyznać się już muszę pani, że cały czas patrzałam przez szparę we drzwiach. Jeszcze pani na pożegnanie wyciągnęła do niego obie gołe ręce, a on krok odstąpił, tylko końce palców pocałował i poszedł sobie.
Panna Malankowska pokryła lekką konfuzję przez pozory niecierpliwości: