Cnotliwi/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XXVII.


Pan Gaczycki opuściwszy mieszkanie Wandy przeszedł parę ulic i wstąpił na wschody dużej kamienicy, której pierwsze piętro płonęło rzęsiście oświetlonemi oknami. Byłoto mieszkanie amarantowej damy, która rozpoczynała porę jesiennych i zimowych zabaw świetnym wieczorem, wydanym dla pokazania wątpliwych wdzięków swych córek i odszukania tego niepodobnego dotąd dla nich do znalezienia towaru, który się obrączką ślubną nazywa.
Ktoby świadkiem był przedchwilowego nastroju Gaczyckiego, nie potrafiłby wytłumaczyć sobie dla czego człowiek smutny i wzruszony, w uroczystej niemal chwili swego życia, szedł w to pstre i pospolite towarzystwo, jakie zapewne znajdowało się zebrane w salonach amarantowej damy. Kiedy jednak wszedł do oświetlonego przedpokoju, odrazu można było odgadnąć iż miał cel jakiś, bo na czole jego zarysowała się zmarszczka rozwagi, blade policzki zabarwiły się słabym rumieńcem, a w oczach i po ustach błądził wyraz sarkazmu i postanowienia. Kiedy wszedł do salonu, w którym zebrana była większa część towarzystwa, roznoszono herbatę i owoce, a rozmowa toczyła się nudna i nieożywiona między kilku grupami rozsianemi po salonie. Na kanapie, jak zwykle, najstrojniejsza i najwynioślejsza ze wszystkich obecnych kobiet, tronowała pani Olimpja; niedaleko niej siedzieli oboje państwo Rokowiczowie trzymając się za ręce; dalej jeszcze błyszczały krzyże pani Apolonji, jak dwie stałe gwiazdy na firmamencie, a dalej były trzy damy: fijoletowa, amarantowa i zielona — i inne jeszcze damy i panowie, a między ostatnimi pan Spirydjon z miną śmiertelnie znudzoną. Osób w salonie znajdowało się przeszło trzydzieści; przez drzwi otwarte widać było przechadzające się panny w towarzystwie młodych ludzi. Córki gospodyni domu dla zabawienia gości opuściły tym razem białą mantylą okryte plecy swej matki, a rumiany Ignaś, nieznalazłszy ulubionej swej konsoli z salonu pani Olimpji, usadowił się pomiędzy drzwiami i piecem. Przy wejściu Gaczyckiego wszczął się w towarzystwie ruch spójrzeń i szeptów. Gaczycki był indywidualnością bardzo wybitną w X., nietylko z powodu swej pańskiej i wyniosłej postaci, ale głównie z powodu uroczej cyfry miljonów, która z za tej postaci wyglądała, i arystokratycznie brzmiącego nazwiska, wypisanego wielkiemi zgłoskami na jego wysokiem i rozumnem czole.
I czegożby nie dała amarantowa dama za to, aby miljonowy pan zwrócił swe blade i obojętne oczy na wdzięki jej córek? I czegóżby nie dała dama fjoletowa aby rumiany jej Ignaś choć raz przeszedł się po salonie pod rękę z miljonowym panem? I czegóżby nie dały panny zerkające ukradkiem na wielką łysinę starego kawalera, na której widziały wypisaną większą jeszcze od niej cyfrę jego majątku, aby zbliżył się ku nim bogaty człowiek, który nie miał łysiny, ale takie piękne myślące czoło, i taką wyniosłą, pełną dystynkcji postawę?..
Miljon! to magiczny wyraz! a tam było miljonów dwa i pół — a przytem imię piękne, i powierzchowność lubo obojętna, ale samą tą obojętnością niepospolita i zajmująca!
Wszystkie też oczy zwróciły się na człowieka obdarzonego tylu zaletami, a w kilku miejscach salonu półgłosem zamieniono uwagę, że pan Gaczycki inaczej jakoś wyglądał jak zwykle. Damy znalazły że mu z tem do twarzy, przenikliwie mówiły: w tem coś jest! on jakiś wzruszony!
Zdziwienie wzrosło, gdy Gaczycki powitawszy gospodynię domu, z ożywieniem rozmawiać zaczął z kilku mężczyznami, którzy go otoczyli. Przyzwyczajono się widzieć go zawsze mało ożywionym, najczęściej milczącym, a myśl swą wyrażającym częściej spojrzeniem lub uśmiechem niż słowem. Tym razem mówił wiele, i głośniej niż zwykle zaśmiał się parę razy. Zdawało się patrzącym, że w gruppie pośród której stał, był kierownikiem rozmowy, i że prowadził ją na takie drogi, na jakich chciał ją widzieć. Znać to było po twarzach otaczających go mężczyzn, którzy z uśmiechem i zajęciem wszyscy patrzyli na niego. Jakiś dowcip czy sarkazm musiał wyjść z ust jego, bo wybuchnął śmiech kilku głosów — a gdy się uciszył, nieopodal stojące osoby usłyszały wymawiane przez Gaczyckiego słowa:
— Powiadam wam panowie, że sam nieraz widziałem tego potwora. Ma on nogi zajęcze, ogon lisi którym się często pokrywa, skrzydła nietoperza lubiącego ciemność, paszczę smoka, żądło węża, oczy jaszczurki, całe ciało pokryte kolcami jeża.
— I jakże nazywa się ten nieznany naturalistom potwór? zaśmiało się parę głosów.
— Alboż ja wiem jak się on właściwie nazywa? odparł wzruszając ramionami Gaczycki. Słyszałem tylko jak lecąc nad głowami ludzkiemi, kąsając żądłem, raniąc kolcami a przykrywając się ogonem lisim, krzyczał o sobie: „nazywam się cnota!“
Nowy śmiech wybuchnął. Uwaga grupp siedzących niedaleko, zaczęła coraz więcej zwracać się na słowa Gaczyckiego wymawiane swobodnym tonem, w którym sarkazm dźwięczał jak lekkie i oddalone uderzenie stali o stal.
— A więc i mowę posiada to straszne zwierzę? mówił ze śmiechem któś z mężczyzn biorących od początku udział w rozmowie.
— I jaką! odpowiedział Gaczycki: doniosłą i syczącą gdy mówi: „jam jest cnotą!“ pobożną, tkliwą, jękliwą albo dumną i gniewną gdy powiada: „wszystko co nie jest mną jest występkiem!“
Najbliżej siedzące, i z ciekawością słuchające kobiety zamieniły między sobą spojrzenia.
— Co to za oryginalny człowiek z tego Gaczyckiego? szepnęła jedna.
— I cóż on chce powiedzieć przez te swoje przenośnie? spytała inna.
— Panie Gaczycki! głośno odezwała się trzecia, nie pierwszej już młodości, w sukni więcej wyciętej niż trzeba, ale za to z wielce niewinną gałązką sztucznej konwalji we włosach; panie Gaczycki! pozwól pan sobie powiedzieć, że przenośnia pańska ubliża pojęciu o cnocie której imię dla nas wszystkich przecie jest świętem...
Mówiąc to dama o niewinnej konwalji, mimowoli rzuciła spojrzenie na swój zbytecznie wycięty stanik. Gaczycki grzecznie się do niej zwrócił.
— Wszystko pani na świecie jest względnem, odpowiedział z uśmiechem; przenośnia jaką stworzyłem dla odmalowania cnoty, na pozór tylko wydawać się może bluźnierstwem, niedorzecznością; w gruncie zaś nie jest niczem podobnem. Zapewne; cnota jest zaszczytem i błogosławieństwem ludzkości; ale wspak pojęta, staje się jej plagą i niedolą. Świętość lub potworność cnoty zależy od jej gatunku...
— Od gatunku cnoty! zawołało kilka głosów.
— Od gatunku cnoty! potwierdził Gaczycki. Są różne gatunki cnoty, moje panie, tak jak różne gatunki piękności. Piękność formy i piękność ducha, piękność bezmyślna, i piękność rozumna, piękność nadęta i piękność pełna prostoty, piękność ubielona i uróżowiona starej zalotnicy, i piękność świeża i niewinna młodego dziewczęcia. Również różne bywają i cnoty. Wszystko na świecie moi państwo, od zoologji, która zajmuje się składem fizycznym istot organicznych, aż do psychologji, badającej procesy ducha ludzkiego, przypuszcza różne działy, rodzaje, gatunki i podgatunki.
Teraz już ogólna uwaga zwrócona była na mówiącego. Wszelkie rozmowy ustały, a wszystkie oczy wpatrzone były w ożywioną i lekko ironiczną twarz pana Edwarda. Zaciekawienie malowało się na wszystkich twarzach; ale ktoby pilnie przypatrywał się całemu towarzystwu, mógłby spostrzedz, że podczas słów Gaczyckiego ręka pani Olimpji zaczęła prędzej poruszać wachlarzem, i ze źrenic jej strzeliły bladawe, skośne promyki. Pani Teresa bliżej przysunęła się do męża, i silniej ścisnęła jego rękę; dama zaś niepierwszej młodości, posiadająca niewinną gałązkę konwalji i krawca wyraźnie niezręcznego w wycinaniu staników, wyzywająco podniosła głowę, i wyrzekła:
— Ciekawabym też była jakbyś pan podzielił cnotę na działy, gatunki i podgatunki — bo według mnie najwyższą cnotą jest prostota.
— I pamięć na swą osobistą godność i położenie w świecie! wyrzekła z kanapy pani Olimpja.
— Skromność i miłość małżeńska, zagruchała z za ramienia małżonka pani Teresa.
— A pobożność! czy państwo zapominacie o niej! z oburzeniem zawołała Apolonja.
— A moralność! zagrzmiał głos pana Rokowicza.
Gaczycki powiódł oczami po mówiących, i uśmiechnął się. Był to uśmiech zwyczajny, groźny, salonowy; ale w zagięte kąty ust Edwarda wlewał taki jakiś dziwny wyraz, że ci na których spojrzał pospuszczali oczy.
— Piękne, bardzo piękne wyrazy wymówiliście państwo, wyrzekł Gaczycki po krótkiej chwili milczenia; ja jednak obowiązuję się dowieść, że nie zawsze oznaczają one świętość i piękno duchowe, a bywają niekiedy bańką mydlaną, świetnemi barwami zwodzącą oczy łatwowiernych. Wszystkie razem mogą utworzyć owego potwora, o którym mówiłem, ze skrzydłami nocnego nietoperza, ogonem chytrego lisa, nogami tchórzliwego zająca, żądłem zjadliwej żmij, i kolcami napuszonego jeża.
Kilkanaście głosów zaśmiało się, a jeden się odezwał:
— Dopełnijże pan tego czegoś się podjął, i wytłumacz w jaki sposób dziać się tak może!
— Będzie to arcy-ciekawe!
— Niepospolite!
— Oryginalne, mówiły zewsząd głosy.
— Chętnie spełnię żądanie państwa, odpowiedział Gaczycki, ale sami państwo będziecie winni, jeżeli nadużyję waszej cierpliwości, bo będę zmuszony mówić długo.
— Choćby najdłużej! zawołano.
— Będziecie państwo musieli wysłuchać długej historji...
— Tem lepiej! tem lepiej! odpowiedziało zaciekawione towarzystwo.
— A więc zaczynam, rzekł Gaczycki — i ze zwykłym sobie pełnym dystynkcji zaniedbaniem oparł się o konsolę, a spojrzeniem powiódł wokoło. Stał nieco odosobniony od całego towarzystwa, które zasiadło wkoło salonu milczące, i z oczami zwróconemi na niego. Biały blask lampy postawionej na konsoli rzucał się mu prosto na twarz, oświecając rozumne jego i wyniosłe czoło, i kształtne usta zarysowane uśmiechem pełnym światowej swobody i błyskającego z pod niej sarkazmu.
— Historja za pomocą której mam państwu dowieść prawdziwość słów mych uprzednich, jest dosyć długą jak na balowe posiedzenie, oczekujące może z niecierpliwością kontredansa i walca. Nie będę więc jej przedłużał żadnym wstępem ni przedmową, tembardziej, że w ogóle wszelkie przedmowy uważam za jedną z najnudniejszych rzeczy w świecie. Zacznę prosto tak jak ją zaczyna autor, z którego opowiadanie me czerpać będę.
„Sinono-kami, bogaty i oświecony Japończyk, podróżował po sąsiedniej swojej ojczyźnie Państwie Niebieskiem, i przyjechał do miasta Hio. Jako cudzoziemiec nie znał on tam nikogo, ale ponieważ był człowiekiem wielce lubiącym towarzystwo swych bliźnich, w krótkim czasie pozawierał stosunki, i porobił dość liczne znajomości pomiędzy tamecznymi mieszkańcami.
„Sinono-kami zachwycony został towarzystwem jakie znalazł w Hio. Wydało mu się jakoby żywcem był przeniesiony na świat jakiś inny, lepszy niż ciemna kula naszego planety; bo kędy obrócił się, spostrzegał tylko istoty czyste od wszelkiej winy, nieskazitelne, cnotliwe. Cnota wiała tam w samem powietrzu, unosiła się nad głowami ludzkiemi ze słodkim szelestem, mówiła przez wszystkie usta, patrzyła przez wszystkie oczy. Tam cnotliwe matki osłaniały plecami swemi dziewicze oczy i uszy swych cnotliwych córek, aby wzrok ich nie ujrzał, a ucho nie usłyszało czegoś, coby nie było czystą cnotą; tam cnotliwe dziewice spuszczały wciąż powieki, aby spojrzeniem nie pobudzić w kimś albo w sobie grzesznej myśli; tam cnotliwe małżonki nie opuszczały nigdy boku swych małżonków, a ulubionym tematem ich rozmów była cnota niewieścia; tam nakoniec surowi i pełni cnoty mężczyzni strzegli pilnie obyczajów publicznych, dzielną wymową gromiąc tych, którzy jak się zdawało, przynosili im ujmę. Słowem, miasto Hio było przybytkiem cnoty. Zdawało się, że same ściany domostw i sprzęty mieszkań były nią przesiąknięte.
„Sinono-kami poczuł się olśniony i ogłuszony cnotą mieszkańców Hio; ale że był z natury skeptykiem, a przytem lubił sobie dla rozrywki czynić od czasu do czasu psychologiczne studja, powiedział raz do siebie: przypatrzmy się bliżej tej cnocie, jakiej też ona jest barwy, i z jakiego ukuta metalu? I zaczął patrzeć.
„Z pomiędzy tłumu cnotliwych, napełniającego murowane i drewniane ściany błogosławionego miasta, jak wypukłe figury płaskorzeźby wyłoniły się przed wzrokiem Sinona-kami cztery postacie tak cnotliwe, że aż blaskiem swej arcycnoty raziły oczy zwyczajnego śmiertelnika. Trzy z tych postaci były rodzaju żeńskiego, czwarta należała do brzydkiej połowy ludzkości.
„Jedna z trzech pierwszych nazywała się Fu — któreto imię przetłumaczone na polski język znaczy: „Szlachetna Duma.“ Była to pani wysoko urodzona, niegdyś bardzo bogata, ale obecnie zrujnowana, to jest posiadająca tylko tyle, ileby starczyć mogło na wcale dostatnie życie dziesięciu przynajmniej śmiertelnikom nie tak wysoko urodzonym. Pomimo zasobów materjalnych małych w stosunku do jej osobistej wielkości, pani Fu musiała wspaniale zachować świetne w towarzystwie położenie, bo posiadała niezmierny skarb moralny: poczucie wysokiej osobistej godności i szlachetną dumę płynącą z pojęcia obowiązków które ciążą na ludziach stojących na świeczniku. Była to kobieta piękna, strojna, lubiąca brylanty i koronki — a tak dumna, tak szlachetnie dumna, że nikomuby na myśl nie przyszło, posądzić ją nietylko o zły jaki postępek, ale nawet o cień złej i poniżającej myśli.
„Druga arcy-cnotliwa dama w Hio miała imię Lu, co w chińskim języku znaczy „Skromność.“ Skromna też była tak jak szesnastoletnia dziewica, lubo lat miała dwa razy tyle. Mówiła skromnie, ubierała się, patrzyła, kłaniała i wzdychała skromnie; przez skromność nie wychodziła nigdy na ulicę ani nawet do kościoła bez małżonka swego, którego kochała tak czule, że nigdy z dłoni swej nie wypuszczała jego ręki, i o miłości swej dla niego dosyć nagadać się nie mogła. Była to istota z myślą, sercem, przeszłością i teraźniejszością tak skromnemi, jak rumieniec dziewczyny młodej, pierwszy raz na bal wchodzącej.
„Trzecią gwiazdą cnoty na firmamencie miasta Hio była pani Ru, co z chińskiego na nasz język tłumaczy się przez: „Pobożność.“ Najstarsza ze swych siostr w duchu i cnocie, miała czas przekonać się o znikomości i marności rzeczy ziemskich; to też całą myśl swą i serce ku niebieskim rzeczom zwróciła, i była tak pobożną jak stu Mandarynów razem wziętych. Na piersi nosiła wiecznie obraz wielkiego Lamy, codziennie własną ręką paliła w świątyni sto pozłacanych papierków, a jałmużny sypały się z rąk jej jak manna niebieska. Każde słowo wypływało z jej ust słodkie jak kropla miodu, a ciężkie westchnienia nad grzechami bliźnich, podnosiły co chwilę pierś jej pobożną.
„Mężczyzną, który cnotą swą mógł sam jeden w Hio dorównać tym trzem arcycnotliwym niewiastom, był pan Hu, co po chińsku znaczy „Surowość.“ Był on też niezmiernie surowym, tak dla siebie, jak dla innych; moralność publiczna miała w nim Cerbera, który dałby się raczej zasiekać, niżby pozwolił aby ją ktokolwiek w przytomności jego uszczypnął. Dbał też przedewszystkiem o to, aby dom jego był świętym tej moralności przybytkiem, i nie wpuszczał doń nikogo, czyjeby stopy zaczepiły choćby tylko o grunt niecnotliwego sąsiada.
„Sinono-kami podziwiał te cztery wielkie cnoty z całego serca, i gotów był w każdej chwili pochylić przed każdą z nich głowę, i wyrzec z pokorą: panie, albo pani, nie jestem godzien rozwiązać rzemyka, i t. d.
„Nie powiedział tego ni razu, jedynie z tej przyczyny, że jako Japończyk nie zwykł był posługiwać się formułami wyjętemi z Ewangelji.
„Aliści dnia pewnego, zbudowany i pokorny siedział on obok pani Fu słuchając z uwielbieniem szlachetnej jej mowy o obowiązkach ciążących na osobie, która siedzi u wierzchołka drabiny społecznej i... nagle jakoś, niechący, spojrzał w jej oczy. Spojrzał i osłupiał! Z wielkich pięknych oczu pani Fu strzeliło kilka promyków bladawych, skośnych jakichś, ostrych; zawirowały w przestrzeni jak garść drobnych szatanków, i zniknęło wnet w zmąconej nagle źrenicy. Odszedł na stronę zdumiony Kami, i dumał. A gdy już długo dumał, rzekł do jednego ze swych dobrych przyjaciół pocichu na ucho: — Widzi mi się, że ta kobieta popełnia jakąś nikczemność! — Przyjaciel odwrócił się od niego jak piorunem rażony, i zawołał: — Oszalałeś chyba! wszak to wcielona duma szlachetna!
„Sinono-kami pokiwał głową jak człowiek który wątpi o czemś; ale już więcej nikomu nie udzielił swej uwagi.
„Innym razem przypatrywał się z rozkoszą pani Lu, lubując się jej skromnością i miłością małżeńską. Nagle dostrzegł, jak przezroczystej czystości niewiasta spuściła głowę na piersi, westchnęła i dziwne jakieś drgnienie wstrząsnęło muskułami jej twarzy. Sinono wziął przyjaciela pod rękę, i szepnął mu wskazując na panię Lu: — Jakieś brzydkie widmo z przeszłości stoi przed tą kobietą. Ta kobieta kiedyś zgrzeszyła! — Przyjaciel zarumienił się z gniewu po uszy, i odparł: — Dziwak jesteś! to czystość i cnota niewieścia wcielona! Kami pokiwał znowu głową, jak człowiek który o czemś wątpi.
„I znowu było tak, że patrzył on na panią Ru, zachwycony obrazem wielkiego Lamy błyszczącym na jej piersi. Nagle pochyliła się, święty obraz dotknął miejsca w którem uderza serce, i Sinonowi zdawało się, że przy tem dotknięciu wielki Lama jęknął jakby się zranił. Wziął na stronę przyjaciela, i rzekł mu: — Pani Ru ma złe serce! Przyjaciel wzruszył ramionami. — Tracisz rozum kochanku, rzekł pogardliwie; to wcielona pobożność i miłość bliźniego! Sinono-kami dobry kwadrans kiwał głową z powątpiewaniem. Nie darmo przecie wielki Lama aż jęknął, gdy się dotknął do jej serca! Twarde musiało być jak kamień, a kolczaste chyba jak pokrzywa!
„Gdy tak dumał i kiwał sobie głową Sinono, posłyszał niezwyczajnie podniesiony głos męzki. Spojrzał i zobaczył pana Hu, który w postawie Demostenesa prawiącego Filipikę, gromił dzielną wymową upadek obyczajów publicznych. Sinono słuchał i poziewał; a gdy się już dość nasłuchał i napoziewał, schwycił kapelusz i uciekał aby więcej nie słyszeć. A gdy tak uciekał, spotkał uciekającego także przyjaciela. — Przyjacielu mój! zawołał, już to ten z pewnością głupi! — Sza! odpowiedział przyjaciel, palec do ust przykładając, szanujmy go bo to człowiek cnotliwy! — Uf! jęknął Sinono, poziewając raz jeszcze — jakaż u niego nudna cnota!..
„Powoli, uwagę Sinona-kami zaczęły zwracać pewne rzeczy, które się mu dość dziwnemi wydawały. I tak naprzykład spostrzegał, że pewien Kyang, bogaty mieszkaniec Hio, ze szczególnym jakimś wyrazem patrzył często na panią Fu. Zrazu litość zdjęła Sinona. — Biedny Kyang, myślał sobie, on kocha tę kobietę! Ale gdy pilnie i badawczo popatrzył na wyraz jego oczu, powiedział sobie: — Nie, on jej nie kocha, ale... znajduje ją piękną!... Uśmiechnął się Sinono, bo bladawe promyki, które wylatywały niekiedy ze źrenic pani Fu i wirowały w przestrzeni jak garść szatanków, stały się dlań zrozumialsze. Zauważył, że ciskane w przestrzeń pięknemi oczami cnotliwej kobiety, wpadały one zwykle w same oczy Kyanga.
„Cóś dziwnego także zachodziło między tym Kyangiem a panią Lu. Ile razy wchodził on niespodzianie do towarzystwa w którem się ona znajdowała, drżenie przebiegało muskuły jej twarzy, i patrzący na nią Kami był pewnym, że w tej właśnie chwili jawi się przed nią jakieś brzydkie widmo z przeszłości.
„Zauważył także Sinono, że nikt nigdy nie widział męża pani Ru, chociaż go miała, ani jej dzieci, choć była matką licznej rodziny; że nikt nigdy nie był w jej mieszkaniu, bo nigdy nie zapraszała nikogo; i że ile razy spotykała ubogiego w ustronnem miejscu, odpędzała go od siebie, a gdy ujrzała że któś na nią patrzy, dawała jałmużnę prosząc biedaka aby się modlił za nią do wielkiego Lamy.
„I coraz więcej podobnych spostrzeżeń zaczął robić Sinono, i zaczęło mu być duszno w towarzystwie wysoko cnotliwych osób, z których każda pragnęła wyraźnie wydać się najcnotliwszą. Nie uszło też jego uwagi, że wszystkie te osoby gdy były obrócone twarzami do siebie, okazywały sobie najtkliwszą przyjaźń i wzajemny a najgłębszy dla cnót swoich szacunek; gdy zaś zwróciły twarze każda w inną stronę, miały na ustach uśmiech złośliwy, i wydawały głośne syczenie podobne do tego, jakiem odzywają się szerszenie w swych gniazdach.
„Sinono coraz więcej zaczynał poziewać i dusić się w atmosferze tej szczególnej cnoty; gdy dnia pewnego poznał osobę, której cnota w wielkiem była podejrzeniu u mieszkańców Hio. Była to niemłoda już kobieta, mieszkająca na ustroni, nie mieszająca się wcale do spraw swoich bliźnich, bardzo rzadko mówiąca o cnocie, a cały czas swój obracająca na kształcenie małej dziewczynki, którą nazywała swą wnuczką, i na wyszukiwanie cierpiących i nieszczęśliwych aby im nieść pomoc i pociechę.
„Sinono znalazł tę kobietę, której cnota w lekceważeniu była u ogółu, bardzo rozumną i dobrą, i często u niej przebywać zaczął, przejęty dla niej synowską prawie czcią i przywiązaniem.
„Pewnego razu, dobra stara niewiasta wezwała Sinona aby przyszedł do niej; a gdy przyszedł, rzekła doń: Oto odkrywam przed tobą tajemnicę. Dziewczę małe które wychowuję nie jest moją wnuczką, ale dzieckiem nieznanych rodziców, porzuconem pewnej letniej nocy przy świetle gwiazd złotych, pod oknem mego pokoju. Kami zadziwił się, a niewiasta podała mu kartkę grubego papieru, zapisanego niewyraźnie drżącą i spracowaną ręką, mówiąc: — Czytaj! — Sinono przeczytał, a niewiasta rzekła: — Pójdź zemną i bądź świadkiem tego co powie kobieta która kartkę tę napisała. Poszli więc i oboje wedle wskazówek udzielonych w kartce, przybyli na ciasny i brudny zaułek miasta Hio, i weszli do ciasnej i brudnej izdebki, w której kącie na nędznym barłogu leżała chora, umierająca prawie kobieta. Usiedli przy niej mówiąc jej słowa pociechy i litości; a gdy skończyli mówić, chora kobieta zaczęła następną opowieść. W okolicach Hio, przed dziesięciu przeszło laty, mieszkał pewien niemłody już właściciel ziemski, z córką swą jedynaczką. Była to dziewczyna młoda, dość ładna, niezmiernie żywa, płocha, próżna, a nigdy niczem nie zajęta. Całe godziny trawiła przed zwierciadłem, a resztę czasu przepędzała na wyglądaniu gości, siedząc u okna z założonemi rękami. Matki oddawna nie miała, a ojciec stary i zajęty gospodarstwem mało na nią zwracał uwagi; była więc pozostawiona zupełnie samej sobie. Pewnego razu, gdy z utrefionemi starannie włosami siedziała wedle zwyczaju swego u okna, wyglądając gości, przyjechał pewien młodzieniec, syn sąsiada, bogaty, przystojny, światowy, a za jedyny cel życia mający przyjemne przepędzanie czasu. Dziewczynie zapłonęły oczy, gdy spójrzała na młodego sąsiada; on spójrzawszy na nią uśmiechnął się, jak człowiek który znajduje piękne cacko i schyla się aby je podnieść dla chwilowej zabawy. Od tego czasu młody sąsiad coraz częściej przyjeżdżał, a dziewczynie coraz żywiej płonęły oczy, coraz dłużej przesiadywała przed zwierciadłem i w snach zaczęła często wymawiać imię młodzieńca. Spostrzegła to wszystko i usłyszała stara sługa jej matki, wierna, poczciwa, a zwyczajem starych sług niezmiernie kochająca swą panienkę, którą na własnem wyhodowała ręku. Smutno jej się zrobiło i straszno, i zaczęła mówić dziewczynie o płonących oczach. Ostrożnie dziecko, ostrożnie! młody sąsiad nie ożeni się z tobą, bo nie jesteś ani tak światową ani tak bogatą jak on; pobawi się tobą tylko i porzuci! Dziewczyna nie słuchała, coraz więcej rozkochana w przystojnym i bogatym młodzieńcu. Gdy przyjeżdżał, odbywali we dwoje długie przechadzki sam na sam; a idąc ręka w ręku, rozmawiali z sobą po cichu, niekiedy ustami, częściej oczami, które u obojga płonęły coraz ogniściej. Nagle młoda dziewczyna posmutniała, zbladła, śmiertelna trwoga i rozpacz rozlały się na jej twarzy, aż dnia pewnego przyszła do starej sługi drżąca cała, rozpłakana, i tuląc się do niej jak ptaszyna zraniona, szepnęła ze łzami i drżeniem: Stara piastunko mego dzieciństwa, ratuj mnie! jestem zgubiona! Potem długo szeptała jej na ucho płacząc i drżąc — a poczciwa sługa zalewała się gorącemi łzami, wspominając zcicha imię ukochanej zmarłej swej pani. Nazajutrz po tej rozmowie między starą sługą a młodą dziewczyną, do miejsca w którem mieszkały przyszła wieść, że młody sąsiad opuścił na długo Państwo Niebieskie i pojechał zwiedzać obce kraje. I stało się, że pewnej letniej nocy, kiedy mirjady gwiazd zasypały szafirowe niebo, a kwiaty wydawały z siebie woń czarowną i podnosiły swe kielichy, niby patrząc na gwiazdy — z pokoju nieszczęśliwej dziewczyny cichym, skradającym się krokiem wyszła sługa stara, opuściła dom, przeszła podwórze i zniknęła w ciemności na drodze wiodącej ku Hio. U piersi jej kwiliło cicho, a płaczliwie tylko co urodzone dziecię.
„Minął rok — piastunka z dziecięciem mieszkała w Hio, a opuszczona przez młodego sąsiada dziewczyna słała im środki na utrzymania życia potrzebne. Tajemnicza noc pokryła swym cieniem ucieczkę ze dworu starej sługi; głuche wieści tylko chodziły po sąsiedztwie o jakiemś nieszczęściu, które się przytrafiło córce starego wdowca. Ale nikt o niczem z pewnością nie wiedział, i wkrótce do uszu starej sługi mieszkającej w Hio przyszła wiadomość, że wychowanka jej wyszła za mąż. Jednocześnie przestała ona otrzymywać od niej bezpośrednie wieści i zasiłki pieniężne. Zmartwiła się i zdziwiła tem nie mało; zaczęła pisać do kobiety, której uratowała sławę, ale nie otrzymywała odpowiedzi. Chciała widzieć ją, ale nie mogła się do niej dostać ani spotkać jej nigdzie, bo matka powierzonego jej dziecięcia unikała jej starannie. Minęło kilka miesięcy i stara sługa wraz z dziecięciem popadła w wielką nędzę. Litując się nad biednem małem stworzeniem, zaniosła je pewnej nocy do ogrodu starej zacnej niewiasty, którą znała dobrze, i złożyła na zwilżonej rosą trawie pod oknem jej pokoju; sama zaś uciekła z Hio i tułała się po świecie przez lat kilka w biedzie i smutku.
„Po leciech kilku wróciła do Hio o żebraczym kiju, schorzała, zmęczona tułaczką, wynędzniała od głodu, w łachmanach. Dowiedziała się, że dawna jej panienka mieszka z mężem w Hio i jest w wielkim u ludzi szacunku.
„Napisała do niej, zaklinając aby przyszła jej w pomoc, a zarazem odkrywając przed nią miejsce pobytu jej dziecka. Wiedziała dobrze, iż list jej doszedł swego przeznaczenia; ale nie otrzymała odpowiedzi. Napisała raz drugi, z tym samym skutkiem. Przywlekła się o kiju do mieszkania nikczemnej kobiety, ale została wypchniętą z przedpokoju przez służbę. Spotkała ją raz na chodniku ulicy; ale gdy chciała do niej przemówić, kobieta odskoczyła i pobiegła w inną stronę tak żywo, że niedołężna i osłabiona nędzą i starością dogonić jej nie mogła. Poczuła się bliską śmierci. Gorycz i boleść napełniały jej serce; odezwał się w niej głos sumienia, wyrzucający, że poniesie do grobu tajemnicę urodzenia dziecięcia, a tem samem na zawsze już uczyni je sierotą. Zapragnęła przed śmiercią wyznać przed kimś wszystko co ciążyło jej znękanej duszy, i wezwała do barłogu na którym umierała, zacną niewiastę która wychowywała dziecię porzucone w jej ogrodzie.
„Taką była opowieść starej poczciwej sługi. Zacna opiekunka bezimiennej sieroty i Sinono-kami z osłupieniem dowiedzieli się ze słów jej, że płochą dziewczyną, która dała się uwieść młodemu sąsiadowi, nieuczciwą kobietą, która zapierała się własnego dziecka, nędznicą pozwalającą umierać z głodu kobiecie, której zawdzięczała sławę i spokój, była skromna, niewinna, przezroczysta, wysoko cnotliwa... pani Lu. Młodym owym sąsiadem, był światowy i goniący za rozrywkami Kyany, a mężem jej surowy i niezmiernie dbający o niepokalaną moralność swego domu pan Hu.“
Tu przerwał na chwilę opowiadanie swe pan Gaczycki. Twarz jego obojętną była, i zlekka tylko surową; nie patrzył na nikogo, bo wzrok miał utkwiony w zdjętą z ręki rękawiczkę, którą bawił się niedbale. Nie patrzył na nikogo — a jednak, niby kierowane magiczną nicią słów jego, oczy kilkudziesięciu osób zebranych w salonie, zbiegły się i utkwiły w jednym punkcie, a punktem tym była pani Teresa. Pobladła nagle, siedziała ona obok męża trzymając go za rękę. Wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo miała spuszczone powieki; ale usta blade bardzo i drżące, zagięły się w dziwny a przykry wyraz trwogi połączonej z upokorzeniem. Milczenie w salonie ogólne było i głębokie; tylko promienie wychodzące z kilkudziesięciu par oczu w jeden punkt utkwionych, niby grad pocisków utworzonych z ciekawości, złośliwego trjumfu i pogardy, przelatywały przestrzeń i spadały na głowę tulącej się do boku małżonka kobiety. Cisza zalegająca napełniony ludźmi salon, przerwaną została głosem Gaczyckiego opowiadającego dalej.
— Autor z którego czerpię opowiadaną tu państwu historję, tak dalej opisuje pobyt Sinona-kami w mieście Hio.
„Zacna niewiasta wychowująca opuszczone dziecię pani Lu, rzekła raz do Sinona: oddaję ci klejnoty wielkiej wartości, abyś je sprzedał kupcom naszego miasta, bo brakuje mi środków ku wspomaganiu biednych moich braci. Sinono wziął klejnoty i sprzedał je jednemu z bogatych kupców miejscowych, a w kilka dni potem spotkawszy kupca owego na ulicy zapytał: — Czy masz jeszcze u siebie klejnoty które ci sprzedałem? — Nabyto je już u mnie, odpowiedział kupiec. — Któż je nabył? zapytał Sinono wiedziony prostą ciekawością. — Pan Kyang, była odpowiedź kupca. — Sinono zadziwił się. Wiedział że pan Kyang nie miał żony ani siostry dla którejby kupował tak cenne rzeczy, a nie spostrzegał w nim dotąd szczególnego zamiłowania do zbierania drogich kamieni. Aliści tego samego dnia został zaproszony przez panię Fu, aby przepędził w domu jej wieczór wraz z kilkudziesięciu innemi osobami. O, jak się zdumiał Sinono-kami, gdy na ręku pięknej i dumnej kobiety, u jej szyi i uszu zobaczył klejnoty nabytego od znajomego mu kupca przez pana Kyang. — Bóg wie jakie myśli zaczęły mu przychodzić do głowy, ale odpędzał je obwiniając siebie o podejrzliwość i lekceważenie tak wyniosłej i szlachetnej cnoty, jaką była cnota pani Fu. Niemogąc jednak całkiem odegnać od siebie szatana podejrzeń, zapytał panią Fu zkądby miała cudowny djament, błyszczący na jej cudowniejszym jeszcze ręku. O, jakże się zdumiał gdy zobaczył, że wyniosła kobieta nagle zbladła i zadrżała; bladawe i skośne promyki, które już wprzódy spostrzegał, snopami zaczęły strzelać z jej wielkich i pięknych oczy, a dumne i pąsowe usta wyszeptały... kłamstwo. Djament ten, rzekła, otrzymałam przed laty od małżonka mego, który mi go przywiózł z podróży swej po obcych krajach. Sinono spojrzał na Kyanga, i zobaczył migocące po jego czole jakieś plamki różowe, niby słabe odblaski szkarłatnego rumieńca który zalał śnieżną twarz pani Fu, gdy usta jej wymawiały słowa kłamliwe. Sinono zadrżał, bo przed oczami jego zjawiła się przepaść straszna, bezwładna, a w nią z trzaskiem i łoskotem runęła szlachetna duma pani Fu, zatoczyła się aż na dno same, i zniknęła pochłonięta grubą ciemnością.
„I bywało tak, że potem Sinono późnym wieczorem przechodząc ulicą obok mieszkania pani Fu, widywał rysujące się na szybach jej gabinetu cienie dwóch postaci; a cienie te opowiadały mu tajemniczo dziwne rzeczy... I zdarzyło się raz, że mijając jej bramę w parę godzin po północy, widział wysuwającą się z tej bramy postać męzką, ciemną, od stóp do głów otuloną płaszczem i mknącą chodnikiem ulicy szybko, niby uciekając. Sinono spojrzał na okno gabinetu pani Fu; błyszczało ono mgławem światełkiem, podobnem do bladawych i skośnych błysków jakie miały jej oczy. Sinono między tem oknem o zamglonem świetle, a ciemną postacią przesuwającą się zcicha i ostrożnie pod murami domostw, ujrzał rozciągniętą nić która je łączyła i błyszczała śród ciemności fosforycznym blaskiem żółtych błyskawic... I zdarzyło się jeszcze dnia pewnego, że Sinono, mając pewną sprawę do załatwienia z najlepszym w mieście Hio tapicerem, wszedł do pracowni tego rzemieślnika, i zobaczył świeżutkie, tylko co wykończone, piękne i kosztowne sprzęty przeznaczone do ubrania obszernego salonu. Jako znawca i amator wszelkich pięknych rzeczy, Sinono oglądał je z uwagą, gdy tapicer odezwał się wcale nie pytany: „Sprzęty te zamówił u mnie pan Kyang.“ Sinonowi wydało się to zupełnie naturalnem, bo wiedział że Kyang posiadał na wsi obszerne i wykwintne mieszkanie; ale w parę dni potem, zaproszony znów przez panię Fu, przyszedł do niej, i w salonie jej zobaczył te same sprzęty, które widział u tapicera zamówione przez pana Kyang. Tym razem jednak Sinono już się nie zdumiał, bo dawno już widział szlachetną dumę i wyniosłą cnotę pani Fu lecącą przed jego oczami w ciemną przepaść. Ale, jako człowiek dobrego serca, myślał sobie: może ta kobieta usprawiedliwienie swe posiada w szczerej miłości którą czuje dla Kyanga?
Zaledwie to pomyślał, aliści pani Fu takie rzuciła na niego wejrzenie, tak rajsko zaczęła się do niego uśmiechać, taką doń sentymentów pełną palnęła przemowę, że ujrzał jak na dłoni, iż gdyby tylko tego zażądał, mógłby z takiem jak i pan Kyang powodzeniem złożyć u jej stóp swe serce, i... W tem miejscu autor z którego czerpię tę historję przerywa sobie, i odzywa się do czytelników swych w te słowa: „Przez wzgląd na niewinne oczy młodych dziewic i niepokalanych niewiast, które upadną na karty mojej książki, wstrzymam się, mili czytelnicy moi, od głębszego wprowadzenia was w tajniki szlachetnej dumy i wyniosłej cnoty pani Fu. Kto z was pojął tę kobietę, niech mu to służy nadal za przestrogę, aby zbytnio nie ufał szlachetnym dumom i wyniosłym cnotom, kiedy widoczną w nich ujrzy skłonność do publicznej i głośnej demonstracji swej wielkości. Kto zaś z was nie zrozumiał mego opowiadania, temu winszuję z całego serca, i życzę, aby na drodze jego nigdy nie stanęła istota, coby je jasnem mu uczyniła. Tymczasem, niech wam, mili czytelnicy, starczy to objaśnienie, że pan Kyang nudził się, i wynajdywał środki przyjemnego przepędzania czasu, a pani Fu lubiła klejnoty, koronki i bogate sprzęty, a posiadała dobra wielce odłużone, i nie dające jej dostatecznych środków ku godnemu utrzymaniu wysokiego jej w świecie położenia.“
Tu umilkł na chwilę pan Gaczycki, i nie patrzył na nikogo — bo trzymał wzrok spuszczony na łańcuch swego zegarka, którym bawił się niedbale. Nie patrzył na nikogo — lecz spojrzenia wszystkich zebranych w salonie osób zbiegły się i utkwiły w jednym punkcie, a punktem tym była pani Olimpja. Milczenie ogólne i głębokie panowało w salonie; tylko zdawało sie, że w przestrzeni promienie kilkudziesięciu par oczów drgają, migocą, i jak grad sypią się na głowy dumnej i szlachetnej pani.
Pani Olimpja była śmiertelnie blada, ale oprócz bladości tej, żadna w niej nie zaszła zmiana. Głowę trzymała podniesioną wysoko, a twarz jej wydawała się ukutą z marmuru. Ani jeden muskuł w niej nie drgnął, ani razu nie zadrżała powieka. Z wyniosłą dumą i pogodą czoła patrzyła wokoło, i uśmiechała się z wyrazem, który mówił: „Cóż za pocieszne historje opowiada nam ten człowiek.“
Gaczycki bawił się czas jakiś brelokami swego zegarka, potem podniósł wzrok, powiódł spojrzeniem po obecnych, a widząc powszechną uwagę zwróconą na siebie, zaczął mówić dalej:
— Autor historji którą mam zaszczyt opowiadać państwu, opisuje dalej, jakim sposobem Sinono-kami, posiadacz tajemnic pani Fu i pani Lu, posiadł jeszcze klucz, za pomocą którego odgadł życie domowe i głąb serca pobożnej i miłosiernej pani Ru. Są to szczegóły dość rozwlekłe, oszczędzę je więc państwu, i ograniczę się na powiedzeniu, że pan Sinono dowiedział się i przekonał, że pani Ru była najgorszą matką i żoną, że mąż jej z rozpaczy wpadł w straszny nałóg pijaństwa, że dzieci jej marły z głodu, i zostawały w najzupełniejszem opuszczeniu; że nareszczie miała ona szczególniejsze zamiłowanie w różnieniu małżeństw, i obdzieraniu ze sławy wszystkich powabniejszych od siebie kobiet — co znaczy wszystkich kobiet, jakie znała i znać mogła. Nic dziwnego, że wielki Lama jęknął, dotknąwszy serca tej kobiety; bo nie było w niem ani odrobiny ciepła, ani kropli miłości, ani iskry jakiegokolwiek wznioślejszego uczucia — a była tylko pycha, łakomstwo, złość, zazdrość, i cała reszta siedmiu grzechów głównych — które wszystkie ukryte pod płaszczykiem cnoty i pobożności, widzialne być mogły tylko dla bardzo badawczego i przenikliwego oka.
Z tego więc wszystkiego przed oczami Sinona utworzył się obraz następny. Na pierwszym planie stały tam trzy kobiety, z których jedna za godło i bussolę przyjęła sobie szlachetną dumę rodową i poczucie osobistej godności, a między czterema ścianiami zniżała się do postępków, za które w pewnych krajach i miastach wiodą kobiety do domów poprawy; druga, z szyldem skromności wywieszonym na czole, miała za sobą błąd zwiększony tysiąc razy tchórzliwem wypieraniem się go i nielitośnem obejściem z kobietą, której winna była więcej jak życie, bo dobre imię i spokój; trzecia, sterująca się religją i miłosierdziem dla bliźnich, zaniedbywała najświętsze obowiązki, a wlewała w serca bliźnich niezgody i gorycz. Wszystkie te trzy kobiety trzymały w ręku chorągwie, przyozdobione świętemi i szacownemi emblematami, które niby za swoje przyjęły; klękały i całowały je ze czcią gdy były widziane, a gdy odwracały się od ludzi, opluwały je i deptały nogami. Na drugim planie obrazu stała arcyzabawna figura mężczyzny, Katona społeczności śród której żył, stróża obyczajów publicznych, z zapałem broniącego nieskazitelnej moralności swego domu, a nie wiedzącego o tem, że tuż przy nim, u jego boku żyła istota, która ciężko obraziła obyczaje publiczne i w dom jego wniosła hańbę. Tło obrazu tego stanowiła reszta publiczności miasta Hio, składająca pobożnie ręce przed temi czterema cnotami, i ukazująca je za wzór do naśladowania ludzkości. Sinono-kami wpatrzył się w ten obraz, i parsknął długim a głośnym śmiechem. Autor historji tej wyraża nadzieję, że i czytelnicy jego śmiech ten z nim podzielą“.
Rzekłszy to obejrzał się w około Gaczycki, i rzeczywiście na ustach kilkudziesięciu osób zobaczył uśmiech. Uśmiechnął się więc sam, ale smutnie jakoś, i ciągnął dalej.
— Smiał się Sinono-kami patrząc na dziwaczny obraz, który stanął przed jego oczami; ale śmiech to był gorzki, boleśny. Sinono kochał ludzi; kochał w nich tę iskrę bożą piękna i prawdy, która płonie w każdej piersi człowieczej, dopóki jej człowiek własnemi rękami nie zgasi i w popiół nie zamieni. Smutno mu więc było i straszno patrzyć na upadek bliźnich, a upadek osłonięty imionami cnót, które były dla niego wielkie i święte. Byłby uciekł od tego widoku i wyjechał z Hio, aby coprędzej wrócić do swych pól ojczystych, szerokich, śród których mógł sam na sam rozmawiać z piękną i niepokalaną naturą; do swych ksiąg ulubionych, przez które przemawiały do niego duchy ludzi o wielkich umysłach i zacnych sercach; do szczupłego, lecz wybranego koła przyjaciół swych, z którymi ręka w rękę postępował po drodze uczciwości i pracy.
Nie uczynił tego jednak, bo miał do spełnienia w Hio zadanie nakazane mu przez własne jego serce. A zadanie to było następujące. W Hio żyła dziewica imieniem Li-ka, co po Chińsku znaczy „Piękność“. Piękną też była duszą i ciałem. Dusze miała czystą jak poranne obłoki dnia wiosennego; ciało utoczone przez Stwórcę zda się na to, aby ludzie stawali w zachwycie przed pięknością jego dzieła. Dziewicę tę pokochał Sinono-kami, ale ona o tem nie wiedziała. Ją w tej samej porze dotknęło jedno z największych nieszczęść, jakie spaść mogą na serce szlachetne i niewinne: pokochała człowieka którego wedle praw społecznych kochać jej nie wolno było. On kochał ją także. Byłato miłość czysta, poetyczna, nieznająca prawie siebie; miłość duchów więcej niż ciał, cała rozpłynięta w marzeniu i harmonji muzycznej. Kochali się tak jak mogą się kochać tylko aniołowie w niebie, i... marzyciele na ziemi. Sinono widział to i bolał nad dziewicą, która bladła i smutniała pod tchnieniem rzewnego snu o miłości; ale zarazem wpatrywał się coraz więcej w duszę jej gorącą a czystą zarazem, w myśl jej podniosłą i niepokalaną — i coraz bardziej ją kochał.
Ale dojrzeli także nieszczęśliwą miłość dziewicy cnotliwi napełniający Hio, i radość zdjęła ich wielka — albowiem znaleźli jednego ofiarnego kozła więcej, którego mogli w całopalenie złożyć na ołtarzu własnej wielkości. Cztery największe cnoty uczuły się porwanemi w siódme niebo. I jakże mogło być inaczej? wszak oto spotykała je sposobność zajaśnić najżywszem światłem obok cienia, który się w ich pobliżu tworzył; oto znajdowały przedmiot, na który mogły wylać całą żółć zgromadzoną we wrzodach pokrywających ich własne dusze; oto mogły pochwycić w szpony ofiarę i rozszarpać ją, aby ze szma[1] jej sławy i serca potworzyć zasłony ku okryciu własnych grzechów.
Okrzyczeli więc młodą i czystą dziewicę za potwora niemoralności i występku; zbrukali ustami i pogardliwym śmiechem uczucie jej, które wykluwało się dopiero z młodego serca, samo siebie jeszcze nie znając; wyrzucili ją ze swego koła, niby jawnogrzesznicę; okryli ją obelgą i wzgardą; rzucili w jej pierś gorzkie uczucie upokorzenia i żalu do ludzi. A to wszystko uczynili będąc przekonanymi w gruncie, że dopełniają niesprawiedliwości; uczynili to nie przez dbałość o prawa społeczne, któremi w tajni pomiatali sami, nie przez miłość dla czystości obyczajów, z której śmieli się między czterema ścianami swoich pokojów; ale dla tego, aby wzrosnąć obok istoty poniżonej, wyglądać biało jak śnieg; obok zbrukanej, raz jeszcze na widok publiczny wykazać swą cześć dla cnoty, a wstręt do występku; zemścić się na istocie niewinnej, za własne przewinienia.
Sinono widział to i zawrzał cały gniewem i pogardą — i gdy ulubiony pięknej Li-ki przez poszanowanie społecznego porządku i troskliwość o spokój i sławę ukochanej, opuścił na zawsze Hio; Sinono poszedł do smutnej dziewicy, wyznał przed nią swą miłość, i złożył u stóp jej rękę swą, serce, imię i miljony — pragnąc gorąco, aby ona kiedykolwiek przyjąć je raczyła.
A potem poszedł on do owych wysoko cnotliwych osób, które czuły się w prawie zdeptać sławę i zachwiać całą przyszłością Li-ki — i powiedział im pod sekretem, na ucho, że jest w posiadaniu wszystkich ich grzesznych i ciemnych tajemnic. A gdy zadrżeli i zbledli, oświadczył, że jeśli kiedy imię ukochanej przez niego dziewicy wyjdzie z ich brudnych ust z towarzyszeniem obelżywego słowa; jeśli kiedy z ich przyczyny choć jedna łza spłynie z jej pięknego oka — wtedy on, Sinono, przyjedzie do Hio i głośno a publicznie wyjawi to, o czem wypadek dał mu wiedzieć; zedrze maski z obłudników, roztworzy przed ludźmi wnętrza ich dusz nizkich, i będą tak zdeptani, jak dziś są wyniesieni. Zamiast przed nią, przed nimi otworzy się przepaść hańby, której nie unikną. Tak przyrzekał Sinono cnotliwym ludziom z Hio — a autor tej powieści zaręcza czytelnikom że dotrzyma słowa, bo jest człowiekiem silnych postanowień.
Umilkł Gaczycki, a twarz jego zmieniła się nagle. Rumieniec wzruszenia okrył policzki, usta przybrały wyraz surowy, a oczy ciskały płomienie zapału i oburzenia. Wzruszenie jego udzieliło się obecnym; całe zebranie siedziało nieruchome, milczące, wpatrzone w niego, niby zaklęte tajemniczą ciemnością historji którą opowiedział. Tak było kilkanaście sekund; ale powoli czoło Gaczyckiego rozpogodziło się, surowość zniknęła z ust jego, w oczach pojawił się nieledwie rzewny wyraz, i zaczął znowu mówić głosem łagodnym, w którym dźwięczał daleki oddźwięk smutku.
— Jeżeli kiedy piękna, dobra i myśląca Li-ka wyciągnie do Sinona rękę swą aby ją poprowadził po drogach życia, on przyciśnie dłoń jej do serca swego ze czcią i miłością, i utuli ją na swej piersi, i ramieniem swem osłoni jej głowę od wszelkich pocisków ziemskich. Wtedy ona zostanie żoną jego, podzieli z nim imię zacne i nigdy niczem nie splamione, zamieszka w bogatym jego pałacu, i będzie miała złota, ile go sama zażąda. Wtedy ci co nią dziś wzgardzili, pokłonią się jej z pokorą; ci co ją spotwarzali, śpiewać będą na jej cześć hymny; ci którzy rękę cofali przed nią, poczują się szczęśliwymi, jeśli ona kiedy zechce im swoją podać. A to wszystko nie dla tego się stanie, że będzie ona niewiastą zacną i rozumną, ale dla tego że będzie posiadała miljony. Bo dla cnotliwych takich o jakich mówi opowieść moja, najwyższą cnotą jest złoto; bo nikt nie jest tak skłonny do uderzenia czołem przed cielcem złotym jak cnotliwi tego kalibru. Temi słowami autor z którego opowiadanie me czerpałem kończy historją pobytu Sinona-kami w mieście Hio.
Spodziewam się że powtórzeniem tej historji wywiązałem się z przyrzeczenia danego państwu, i przekonałem was, że nie jest zmyśleniem potwór o którym mówiłem, a który mając nogi zajęcze, ogon lisi, żądło wężowe i skrzydła nietoperza, unosi się nad światem wydając krzyk bluźnierczy: jam jest cnota!
Przestał mówić Gaczycki, a w salonie milczenie trwało jeszcze parę minut. Nikt z miejsca się nie ruszał, dziwne uśmiechy błądziły po wszystkich twarzach. To co powiedział było tak nowe i oryginalne dla słuchaczów, że żaden z nich nie mógł przejść do rozmowy o czem innem. Wytworna, o arystokratycznych kształtach postać opowiadacza, i twarz jego, piękna w tej chwili rozlaną na niej pięknością duchową, zdawały się panować nad całem zebraniem, i przykuwać do siebie wszystkie oczy. Gaczycki spojrzał po otaczających, a widząc skupioną na siebie ogólną uwagę, odezwał się:
— Pozwólcie państwo abym do opowiedzianej wam historji nieznanego autora, dołączył jako komentarz kilka własnych uwag. Niech mię Bóg broni abym miał najmniejszem choćby słowem poniżać u ludzi pojęcie o cnocie prawdziwe. Byłoby to zaparciem się najdroższych własnych przekonań moich i życzeń jakie żywię dla ludzkości. Obecnem opowiadaniem mojem chciałem tylko okazać, że nie wszystko jest cnotą co się nią wydaje albo wydać pragnie; że bardzo często przed pozorami występku kryje się właśnie cnota prawdziwa, heroiczna niekiedy — a pod płaszczem cnoty, jak wąż pod kwiatami czołga się i wije brzydka gadzina grzechu. Nikt więcej odemnie nie pragnie widoku cnoty na świecie, i nie jest skorszym do uderzenia przed nią czołem. Pokażcie mi człowieka, który zamknięty w cichym pokoju gdy inni bawią się i weselą, schylony nad księgami, z umysłu swego snuje myśli mające być ludzkości nauką i zbawieniem — a powiem wam, że to człowiek cnotliwy. Pokażcie mi ciemnego i niezmordowanego pracownika, który własną ręką prowadzi pług po ziemi rodzinnej, i pędzi żywot w ubogiej zagrodzie pracowicie a uczciwie — a z gorącem uznaniem uścisnę cnotliwą dłoń jego. Pokażcie mi tego kto opatrzony w gwiazdę umiłowanej jakiej idei, idzie ku niej przez ciernie, i raniąc stopy swe o kamienistą drogę, nie zmęczony niczem, niczem niezachwiany, dąży do celu który sobie postawił jako zadanie żywota — a schylę czoło przed cnotliwem jego obliczem. Pokażcie mi niewiastę pędzącą swe życie przy ognisku domowem, nad kolebką dziecięcia, będącą rozkoszą i pociechą męża pracownika, mistrzynią i aniołem stróżem synów, którzy z pod jej opiekuńczego skrzydła wychodzą w świat ludźmi dzielnymi — a uwielbię ją w cnocie jej i zacności. Ale nie mówcie mi o ludziach cnotliwych, którzy pędzą swe życie z założonemi próżniaczo rękami, a ustami wiecznie otwartemi ku ogłaszaniu swej cnoty; nie mówcie mi o tych co klękają przed ołtarzami z jednem okiem utkwionem w obliczu Boga, a drugiem zatopionem w okna mieszkania sąsiada; nie mówcie mi o tych którzy wiele mówią a nic nie czynią. Albowiem rzeknę że to są obłudnicy, a cnota ich jest owym potworem, który skrzydłami nietoperza kąpie się w ciemnościach, kąsa żądłem żmii, ucieka od sądów ludzkich zajęczemi nogami — a przykrywa się chytrze lisim ogonem. Tacy cnotliwi cnotę swą posiadają nie w piersi ale na ustach, niby wystawę sklepową wywieszają ją na widok publiczny, noszą się z nią po kościołach i domach sąsiadów, owijają ją w różańce i szkaplerze, śpiewają o niej sami pieśni najtkliwsze, używają jej za misterną zasłonę ku pokryciu grzechów swych teraźniejszych lub przeszłych, ostrzą z niej żądła, któremi wykalają oczy bliźnim, czynią z niej sobie okulary, mające ukryć belkę w ich źrenicach, a w oku bliźniego źdźbła dopatrzyć. Z takich cnotliwych tworzą się zastępy pobożnych plotkarzy, obłudnych dewotów, dumnych nikczemników, próżniaków pracujących językami. Tacy cnotliwi są młynami w drobny proch rozcierającemi dobrą sławę bliźniego, żółcią rozlaną pod stopami spokojnie idących ludzi, kolcami o które kaleczą się stopy przechodniów.
Z takimi cnotliwymi rozminąć się niepodobna, bo oni są wszędzie: w kościele, w domu, na rynku miejskim, w zamku, pod oknem dla podpatrzenia, pod drzwiami dla podsłuchania, zrana, wieczorem, w południe; a tam ich jest największa liczba i tam są oni najczęściej, gdzie najwięcej jaśnieje młodość, piękność, rozum lub cnota prawdziwa — bo zalety te u bliźnich ranią wzrok ich boleśnie, ich którzy sami jedni na świecie pragnęliby być młodzi, piękni, rozumni, cnotliwi, — a cnotliwi przedewszystkiem.
Śród takich cnotliwych, ludzie wielcy pracą, poświęceniem, miłością, wdziękami, rozumem — znajdują się niby zamknięci w fortecy, której ściany zapisane są od góry do dołu prawidłami najsurowszej moralności. Prawidła te przepisują porę dnia w której wolno lub niewolno ukazywać się na ulicy, towarzystwo z którem wolno lub niewolno przestawać, osoby które wolno lub niewolno kochać, barwy sukien i formy kapeluszów których wolno lub niewolno używać. A główną zasadą prawideł tych są słowa: „róbcie wszyscy jak my robiemy, idźcie na prawo, gdy my tak idziemy, postępujcie na lewo jeśli my tam postępujem, spuszczajcie oczy kiedy my je spuszczamy, kochajcie tych których my miłujemy, nienawidźcie każdego kogo nam podoba się nielubić! Jednej tylko wystrzegajcie się rzeczy, tojest grzeszyć tak jak my grzeszymy, albo grzeszyć pragniemy a nie możemy, bo powalimy was o ziemię cnotliwemi językami, i ukamienujem książkami do nabożeństwa.
Zgodzicie się Państwo na to, że tacy cnotliwi są szarańczą, która obsiada niwę ludzkości i wyskubuje z niej najpiękniejsze ziarna; że takich cnotliwych musiało być bardzo wiele w grzesznej Sodomie, bo bez nich Sodoma Sodomąby się nie stała. Oni to są na świecie długouchemi a nie długonogiemi bocianami, które wysłuchują przez dziurki od klucza, wypatrują przez szpary okiennic; a gdy tylko posłyszą wdzięczny śpiew słowiczy albo lot orli zobaczą, to wraz słowika lub orła dziubią, skubią, szczypią, kolą, ranią, czyniąc to w imię cnoty, przez miłość bliźniego i dla większej chwały Pana Boga. Ale nie daną im jest moc zniszczenia tego co Stwórca zesłał na świat dla istotnej chwały swojej, pożytku ludzkości i tryumfu prawdy a piękna. Daremnie silą się długouche bociany, aby wszystko na ziemi uczynić do siebie podobnem, aby w szponach swych zgnieść i rozszarpać wszelki wdzięk i niewinność. Wielu wprawdzie łatwowiernych uda się im w błąd wprowadzić, wielu sercom ciężkie potrafią zadać rany, wiele nawet istnień ludzkich złamią i zniweczą; ale i sami prędzej czy później upadną w głęboki dół, który przed stopami innych kopali. Prędzej czy później nadejdzie godzina, że spadnie z ich twarzy maska obłudy, i ukaże trąd którym są okryci; sprawiedliwość rządząca światem zedrze z nich cnotliwą skórę, którą się okrywali, a z niej jak gadziny wypełzną ukrywane grzechy ich, aby ludzie patrząc na nie cofali się ze wstrętem i pogardzą. A orły których skrzydła połamać oni chcieli, wzniosą się pod obłoki swobodnie i kąpać się będą w promieniach słonecznych; słowiki których głos tłumili swem krakaniem, wdzięczną pieśń swoję rozśpiewają po świecie.“
Powiedziawszy te wyrazy umilkł Gaczycki, a choć już nic nie mówił, długo jeszcze zdawało się tym co słuchali, że w powietrzu brzmi głos jego, w którym z za smutku i surowości dźwięczał sarkazm, niby oddalone a ostre stali o stal uderzenie. I znowu kilka minut było powszechnego milczenia, gdy nagle niemłody jakiś mężczyzna z poczciwą i rozumną twarzą, stojący najbliżej Gaczyckiego i słuchający jego mowy ze szczególną uwagą, wyrzekł:
— Slicznieś pan powiedział. Ale wysłuchawszy słów pańskich, każdy zwyczajny poczciwiec pragnący rozróżniać prawdę od fałszu znajdzie się w niemałym kłopocie. Jakież bowiem są znaki, po którym poznać można prawdziwą cnotę między tłumem fałszywych jej wyznawców?
Gaczycki zwrócił się do interlokutora, i odpowiedział:
— Znaki te są: prostota i przebaczenie. Tak, mówił dalej; cnota prawdziwa jest cichą, bo brak jej czasu do głośnego objawiania się ludziom; nie chełpi się, bo uważa się za konieczność nie obowiązującą nikogo do pochwał; nie stroi się w sztandary i emblemata, bo czuje się sama przez się piękną; nie wymaga ludzkich oklasków i uwielbień, bo sama w sobie znajduje dostateczne wynagrodzenie, i ma głębokie wewnętrzne radości, których dać nie może żadna chwała ziemska. Cnota prawdziwa, jak prawdziwa miłość, posiada swoje poczucie skromności. Wszak jeśli widzim parę ludzi, zbyt jawnie i publicznie okazującą sobie wzajemną miłość, mamy ją w podejrzeniu, że objawów swych używa za zasłonę istotnej oziębłości, i że tworzy małżeństwo tylko z imienia, i spojone interesem nie miłością. Otóż jeśli człowiek zbyt głośno objawia miłość swą dla cnoty i czyni z niej demonstracje publiczne, znaćto że tworzy z nią małżeństwo zawarte dla interesu, a pod objawami miłości ku cnocie kryje rzeczywistą dla niej oziębłość! Obok tego, prawdziwa cnota jest pełną przebaczenia. Człowiek istotnie cnotliwy nie skory jest do podejrzeń, bo z trudnością pojmuje skłonność do występku; a jeśli i widzi występek, przebacza, bo lituje się nad nieszczęśliwym nie doznającym wysokich uciech, jakie daje cnota, a jakich on sam doświadcza. Ten kto jest najskorszy w obwinianiu o grzech bliźniego, sam grzeszy z pewnością. Kto w drugich z łatwością dostrzega cienie, sam jest ciemny. Zwykliśmy sądzić innych wedle siebie, i mierzyć wszystko własną miarką. Nie ufajmy nigdy cnocie tych, którzy są okrutni. Zbytnia surowość nie idzie w parze ani z chrystjanizmem, ani z filozofją; pierwszy jest dobrocią, drugi wyrozumiałością — a bez jednego i bez drugiego niema cnotliwego człowieka. Jeśli zobaczycie człowieka, który się modli, rozdaje jałmużny, prawi kazania o uczciwości, staje na straży moralności publicznej, a zarazem uderza pięścią w barki upadającego brata, aby niżej jeszcze runął, i krzyczy na niego: „harro“! — bądźcie przekonani, że to obłudnik, który chce się wywyższyć kosztem upadku i poniżenia bliźniego. Ale jeżeli wzrok wasz upadnie na takiego, który cicho pracuje ku pożytkowi swemu i ludzi, sam wiedzie żywot bez skazy, a na widok występku brata roni łzę litości i do występnego wyciąga rękę z pomocą i pociechą, o takim śmiało wyrzec możecie: „ten jest cnotliwym“. Co do mnie, wyznaję, że występkiem którym się najmocniej brzydzę jest obłuda, a cnotami wzbudzającemi we mnie cześć najwyższą są: prostota i przebaczenie.
To rzekłszy Gaczycki postąpił kilka kroków w kierunku gospodyni domu i rzekł z ukłonem:
— A teraz zostaje mi tylko przeprosić państwa, że tak długo zająłem ich moją rozprawą o cnocie prawdziwej i fałszywej. Wypadło to jakoś z rozmowy i mego dzisiejszego nastroju. Państwo oczekujecie pewnie z niecierpliwością kadryla i walca, a mnie czas iść robić przygotowanie do jutrzejszej podróży. Zatem...
Tu skłonił się całemu towarzystwu na znak pożegnania, i skierował się ku drzwiom.
Wyszedł, ale pozostałe w salonie osoby długo jeszcze milczały, rozmawiając tylko zamianą spojrzeń i uśmiechów. Nikt też nie zauważył, że za wychodzącym gościem wysunął się do przedpokoju pan Spirydjon As.
— Edwardzie, rzekł biorąc rękę Gaczyckiego; przyznaj, że w historji którą opowiadałeś, moja osoba grała niepoślednią rolę. Ten chiński Kyang to ja...
— Wyznaję że tak jest, odpowiedział Gaczycki.
— A więc gdzież jest to dziecię? spytał pan Spirydjon, którego twarz oblekła się niezwykłą mu powagą i smutkiem.
Gaczycki wydobył arkusz papieru, i oddając go panu Asowi rzekł:
— Oto są spisane zeznania starej sługi, tej kobiety, która w dwa tygodnie po ich złożeniu umarła. Z nich dowiesz się o wszystkiem.
Pan Spirydjon wziął papier i ściskając dłoń Gaczyckiego wyrzekł:
— Dziękuję ci. Oddałeś mi znakomitą przysługę. Nudzę się od pewnego czasu śmiertelnie i sam nie wiem co zrobić z tym kawałkiem serca, który mi jeszcze w piersi pozostał. Niezdarne wiodłem życie. Znudziła mię gra w karty, szampan zaczął sprawiać mdłości, zapomniałem jak zdobywać serca kobiece westchnieniami, a sprzykrzyło mi się kupować je za klejnoty. Jeździłem do Paryża i osiadałem na pustyni — a pustynia znudziła mię jak Paryż, i Paryż jak pustynia. Zacząłem już zadrościć poczciwcom, którzy hreczkę sieją, dzieci hodują, i w swoim kącie siedząc Pana Boga chwalą.
Teraz będę miał cel życia. Sam wychowam to biedne dziecię, i może przez to naprawię w części krzywdę jaką wyrządziłem jego matce, boć ja pierwszy przecie wprowadziłem ją na drogę błędów i obłudy. Uspokoję moje sumienie, które mi zawsze wyrzucało ten postępek, i będę miał komu oddać mój kawałek serca, który dopominał się o użycie go.
— A przedewszystkiem zwrócisz opuszczonemu dziecku dach i serce ojcowskie, odpowiedział Gaczyki, i uścisnąwszy dłoń Asa oddalił się.
Kiedy pan Spirydjon wrócił do salonu, pierwsze słowa które uderzyły jego uszy, były słowa pani Olimpji mówiącej z dumnie podniesioną głową:
— Przyznajcie państwo, że pan Gaczycki dziwaczną i całkiem nieprawdopodobną opowiedział nam historję. Taka kobieta jak ta pani Fu nie mogła egzystować w żadnem wyższem towarzystwie!
Kiedy pani Olimpja wymawiała te słowa, w kilku stronach salonu dał się słyszeć bardzo cichy i bardzo prędko powstrzymany śmiech. Posiadała ona brzmiące imię i wysoką w świecie pozycję; śmiać się tedy jej kosztem zdało się towarzystwu rzeczą arcy nieprzystojną.
Ale ozwała się wnet pani Teresa.
— Nieopodobna też przypuszczać egzystencji takiej kobiety jak pani Lu. Nie wierzę aby na świecie były podobne błędy i podobna obłuda.
Tym razem w kilku stronach salonu odezwał się śmiech głośniejszy, i dłuższy nieco niż poprzedni. Pani Teresa posiadała mniej brzmiące imię, i nie tak wysoką pozycję w świecie jak pani Olimpja; śmiać się tedy jej kosztem wydało się towarzystwu rzeczą trochę przyzwoitszą.
— Ani też w panią Ru wierzyć można, rzekła pani Apolonja. Któż kiedy słyszał aby kobieta, która wiele modli się i rozdaje jałmużny, była złą żoną i matką, albo siała między ludźmi niezgodę i potwarz!
Teraz w różnych stronach salonu zabrzmiał śmiech znacznie głośniejszy i dłuższy, niż poprzedni. Pani Apolonja nie posiadała wcale brzmiącego imienia, ani wysokiego położenia w świecie; śmiać się więc jej kosztem wydało się towarzystwu rzeczą daleko przyzwoitszą.
— Jużto ogólnie wiadomo, zadźwięczał młody i świeży głosik z jednego rogu salonu, jużto ogólnie wiadomo, że łatwiej jest dopatrzyć źdźbło w oku bliźniego niż belkę w swojem zobaczyć!
Wyrazy te wymówiła malutka osóbka w różowej sukni, z głową okrytą złocistemi loczkami.
— Cicho, Stasiu, cicho, narażasz się! szepnął siedzący przy niej mężczyzna; ale słowa jego zagłuszone zostały głosem pana Rokowicza, który powstał wyprostowany, i wyciągając prostopadle prawicę, zawołał:
— Przepraszam! Gdybym był na miejscu tego męża o którym mówił pan Gaczycki, a który... tedy... tak dbał o moralność swego domu, a nie wiedział że w swoim domu.. ma... tedy... gdybym był na miejscu tego męża... Zatrzymał się chwilę, jakby namyślając się, a potem wyrzekł: tedy... byłbym wielkim głupcem!
Tym razem we wszystkich stronach salonu wybuchnął śmiech głośny i długi, bo śmiać się z głupców cały świat uznaje za rzecz zupełnie przyzwoitą.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – szmat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.