Cnotliwi/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XXVI.


Niedalej jak o pół wiorsty od X., na niewielkiem wyniesieniu stoi dworzec kolei żelaznej. Obok murów jego kilka razy na dobę z odległych stron świata przybywająca, pędzącą jak wichru i kurzawy tuman, staje lokomotywa. Przybycia jej z niecierpliwością oczekują tłumy tych, którzy w podróż puszczać się mają, i tych co żegnać ukochanych a oddalających się przyszli, i tych co mają nadzieję powitać kogoś z drogi dalekiej, i tych jeszcze, co od lat już wielu gapią się na ów parowy i żelazny cud dziewiętnastego wieku, i nigdy dosyć nagapić się nie mogą.
Kiedy zrana w dzień pogodny parowóz odlatuje od dworca, stukając kołami po szynach, sycząc i gwiżdżąc jak wulkan przed wybuchem, a podobno i czeluście piekielne pełne dusz nieszczęśliwych smażonych w smole — wtedy w przezroczystem powietrzu rozwija się za nim długie a kręte pasmo dymu ozłoconego słońcem; sypią się iskry niby z paszczy bajecznego smoka, a smugi ich wiją się i błyszczą jak ogon komety. Jeśli zaś zjawisko to zbliża się o zmroku; wówczas zdala na tle szarem iskrzato płoną i lecą w przestrzeni latarnie czerwone, niby wytrzeszczone ślepia olbrzymiego wilka; a gdy oddala się, zamiast dwóch, ma za sobą jedno płomienne czerwone oko, które ulatując w przestrzeń, to ukazując się, to znowu znikając na załamach drogi, zdaje się wołać na pozostałych a patrzących: „w świat! lecę w świat jak meteor ziemski! komu ochota to proszę zemną — ale chyba na drugi raz, bo co teraz to się już nie zatrzymam, chyba na rozkaz bozki lub... królewski!
Któż zrachuje, ile westchnień codziennie na świecie ulatuje z piersi pozostałych za tem okiem, które błyszczy zdala, niby ostatnie pożegnanie przesłane od ukochanych a odjeżdżających!
Dzień jesienny pogodny ale mglisty i mroczny miał się ku końcowi; na dworcu kolei tłumno było i gwarno — bo przed oknami wstrzymana na chwilę w swym pochodzie, sztywna i wyniosła, stała już lokomotywa. W salach pstra i różnorodna ludność toczyła się, popychała, witała, żegnała, gotowała się do podróży.
Odosobniona nieco od tego ścisku i gwaru, w zagłębieniu jednego z okien, stała para ludzi: młody mężczyzna w podróżnem ubraniu, i młoda kobieta w ciemnem okryciu i z zasłoną na twarzy. W postawach obojga znać było wzruszenie; z poza przezroczystej zasłony kobiety dwoje wielkich oczu błyszczało łzami. Powoli, wyciągnęła drżącą rękę do stojącego naprzeciw mężczyzny, i rzekła:
— Powiedziano mi że pan dziś odjeżdżasz... przyszłam aby raz jeszcze widzieć i pożegnać pana... może nie powinnam czynić tego, ale nie mogłam inaczej...
Nie mogła mówić dalej. Mężczyzna patrzył na nią z uwielbieniem i wdzięcznością.
— W tej uroczystej chwili, wyrzekł, gdy może poraz ostatni widzimy się na tej ziemi, pozwól abym odrzucił formy światowe i raz, raz jeden w życiu powiedział do ciebie: Wando!
— Panie Auguście! jęknęła kobieta; Auguście! szepnęła tak cichutko, że jeden tylko anioł stróż jej mógłby ją dosłyszeć — a z pod zasłony spłynęła kropla przezroczysta, i zaperliła się na ciemnem okryciu.
W tej chwili tuż blizko nich zadźwięczał donośny dzwonek. Zadrżeli oboje, i pobledli.
— Myślałam, mówiła Wanda, że nie będzie źle z mej strony, jeśli przyjdę tutaj aby pożegnać pana słowem gorącego życzenia, aby uścisnąć ci rękę raz jeszcze, i powiedzieć: bądź szczęśliwy!
— Szczęśliwy! powtórzył August ze śmiertelnem zwątpieniem w głosie, i powiódł ręką po oczach przed któremi przedmioty mięszały się, ćmiły i drżały.
— Szczęśliwy! powtórzyła Wanda pewniejszym głosem, szczęśliwy — tem smutnem lecz wielkiem szczęściem, jakie daje niepokalana zacność, i spełniony obowiązek.
Drugi raz ozwał się dzwonek, a głośniej jeszcze i przeraźliwiej niż przedtem.
Wanda znowu złożyła dłoń w rękę Augusta — tonęli w sobie oczami, jak gdyby nazawsze obrazy swoje chcieli utrwalić w pamięci.
— Czy spotkamy się jeszcze kiedy na tej ziemi? szepnęła Wanda.
— Nie wiem, drżącemi usty odszepnął August. Ja pani szukać nie będę, nie powinienem... chyba... chyba będę miał prawo rozrządzać własnem życiem, i oddać je tobie.
Trzeci raz zabrzmiał dzwonek. Dźwięk jego ostrzem stali odbijał się o serca młodych ludzi.
— Jedź już, jedź pan! szybko wyrzekła Wanda; ona tam czeka na ciebie... Bądź zdrów Auguście, dodała cichutko.
W silnym uścisku objął jej obie dłonie.
— Wando! pamiętaj o mnie! wyszeptał; nie, nie, dodał prędko, zapomnij... zapomnij, i bądź szczęśliwą! Z temi słowami odbiegł od niej, i zmięszał się z różnobarwnym tłumem.
Rozstali się nazawsze może, i nie powiedzieli sobie nawet ni razu krótkiego słowa: kocham! August zaparł je w sercu aby na usta nie wyszło, bo lękał się bardziej jeszcze zamącić spokój i zranić serce Wandy; ona słow[1] tego nie wyrzekła, bo powstrzymywała ją nieśmiałość dziewicza, a w głębi jej tkwiła myśl, aby szlachetnemu człowiekowi nie utrudniać bardziej spełnienia bolesnych lecz zacnych postanowień.
Odezwało się kilkorazowe głuche stuknięcie zamykających się drzwiczek wagonów, świsnęła przeraźliwie lokomotywa, kłęb gęstego dymu wyparty z żelaznego komina uniósł się szarą mgłą w powietrze, — i po chwili na drodze wił się już pociąg w szybkim pochodzie, niby olbrzymi wąż czarny, a przyczepiona za nim latarnia jaskrawa świeciła jak wielkie czerwone oko.
Wanda stała jeszcze u okna, płonące czoło przycisnęła do szyby, i oczami ścigała ulatujący w przestrzeń punkt iskrzący.
Punkt ten oddalał się coraz bardziej, śród coraz gęściej zapadającego zmroku; błyszczał zrazu jak wielka czerwona gwiazda, potem wydawał się płonącem żarzewiem ulatującem w powietrzu — malał coraz i malał; raz jeszcze zdala błysnął niby iskra drobna i... zniknął. Zagasło czerwone oko olbrzymiego węża, świst i stuk jego zniknął w przestrzeni. Za szybami przed wzrokiem Wandy był już tylko cień nocy gdzieniegdzie rozświetlony rzadkiemi i drobnemi światełkami przydrożnych latarni; za nią rozlegał się gwar niewyraźny wylegającego z dworca na podwórze tłumu.
Odwróciła się od okna powoli, i zmięszała się z tym tłumem. Czy łzy jej wzrok zaćmiły? czy taki nawał myśli cisnął się do głowy że straciła pojęcie miejsca w jakiem była i nic nie widziała dokoła? Szła krokiem wolnym i chwiejnym, z opuszczoną głową, z obwisłemi rękami, nie patrząc na nic co ją otaczało, nie starając się torować sobie drogi śród cisnących się ku drzwiom ludzi. Tłum złożony z pospólstwa przeważnie izraelskiego otoczył ją, ogarnął i pochłonął; wkoło jej głowy rozlegał się krzyk i szwargot, grubjańskie ręce popychały ją odtrącając od wyjścia, do którego parły się same.
Ona nie zważała na nic, przystawała chwilami jak osoba zmęczona bardzo; chwilami postępowała naprzód krokiem niepewnym — aż oparła się o ścianę, a mnóstwo luzi[2] przeciskało się tuż koło niej.
Nagle któś rozepchnął silnie tłumy, i obok niej stanął; czyjaś ręka ujęła jej rękę, i położywszy ją na swem ramieniu, ku drzwiom ją powiodła. Po chwili poczuła na swem czole podmuch świeżego, orzeźwiającego powietrza, posłyszała głuchy turkot podjeżdżającej karety, i sama niewiedząc jak, znalazła się w głębi powozu. Ten kto ją do niego przywiódł, usiadł przy niej i zatrzasnął portjerę. Zamknięcie to i ruch karety toczącej się po bruku, obudziły Wandę z pół-omdlenia w jakiem zostawała; podniosła oczy, i zobaczyła oświetloną przez palącą się u powozu latarnię szlachetną i zamyśloną twarz Gaczyckiego.
— Przebacz pani, odezwał się po chwili pan Edward, że ośmieliłem się podać jej rękę śród tłumu, i ofiarować ej[3] mój powóz. Późno już jest, i obawiałem się abyś pani przy wyjściu z dworca nie znalazła się w kłopocie z powrotem do domu...
Dziwnie dźwięczał głos jego gdy to mówił. Było w nim uszanowanie głębokie a zarazem wzruszenie którego widocznie utaić całkiem nie mógł.
Wanda spojrzała na niego z wdzięcznością, i podając mu rękę rzekła krótko:
— Dziękuję!
Milczeli oboje dopóki kareta nie zatrzymała się u bramy mieszkania Wandy. Gaczycki podał jej znowu ramię; powoli wstępowali po wschodach. Gdy byli już u drzwi przedpokoju, Gaczycki wyrzekł:
— Jutro odjeżdżam. Czy pozwolisz pani abym z nią kilka chwil pomówił sam na sam?
Wanda gestem zezwoliła.
— Matka moja, odrzekła, jak najczęściej, tak i dziś nie opuszcza swego pokoju, bo czuje się cierpiącą; przyjmę więc pana sama.
Po chwili siedzieli oboje w salonie oświetlonym lampą.
— Dziwnem się może pani wyda, mówił Gaczycki, że wybrałem chwilę podobną aby jej powiedzieć to o czem chcę abyś wiedziała. Ale właśnie chwila ta wydała mi się stosowną: jesteś pani smutną a ja pragnę wyrzec ci słowo pociechy; jesteś opuszczoną i samotną, pragnę ci podać dłoń przyjaciela; żebym miał prawo to uczynić, powinienem powiedzieć otwarcie co czuję i myślę...
Wanda patrzyła na niego z szacunkiem i wdzięcznością.
— Mów pan! wyrzekła.
— Pozwól pani że zacznę rzecz od początku. Przed kilku miesiącami przyjechałem do X. dla spraw majątkowych, tylko na krótko. Miałem już odjeżdżać, gdym poznał panią. Nie odjechałem — i pozostałem na dłużej, sam nie wiedząc na jak długo. Nie powiem pani, aby żywsze jakieś uczucie było od razu pobudką pozostania mego w X. Jak to pani mogłaś zauważyć, nie jestem skłonny do marzeń i zapału; niezgodneby to było wreszcie z moim wiekiem, w którym dojrzałość myśli i rozwaga właściwe są i konieczne. Pozostałem dla tego, że uderzyłaś mię pani swą indywidualnością wybitną na pstrem a pospolitem tle, śród którego cię ujrzałem; zaciekawiłaś mię, zapragnąłem cię zbadać zrazu ze stanowiska filozofa i psychologa tylko. Znajomość serc ludzkich była dla mnie zawsze najpożądańszą wiedzą. Ile razy w życiu spotykałem indywiduum odróżniające się od pospolitego tłumu, tyle razy zatrzymywałem się przy niem, aby je pojąć i zbadać; w tem przekonaniu, że znajomość serc ludzkich ułatwia poznanie samego siebie i pokazuje drogi, na których bliźnim najbardziej użytecznymi być możemy. Otóż zatrzymując się obok pani, sądziłem, że będzie to stacja umysłowa podobna wielu innym; że zaczerpię z niej nową wiedzę dla myśli, zrobię nowe studjum psychologiczne, i spokojny wrócę do moich fabryk, książek i rolnictwa. O sercu ani myślałem. Stało się inaczej. Zatrzymałaś mię pani przy sobie dłużej niźlim się spodziewał — pokochałem panią...
Wanda zbladła nieco i boleśny niemal wyraz zjawił się na jej twarzy. Spostrzegł to Gaczycki ale nie zmienił się wcale; pozostał jak wprzódy poważny i nieco wzruszony.
— Nie obawiaj się pani, zaczął po chwili milczenia, abym miał pani wiele mówić o mojem uczuciu, wtedy gdy przyjąć je najmniej usposobioną jesteś. Powiedziałem tylko fakt, który powiedzieć byłem powinien, a nie zobowiązuje to panią do wyrzeczenia ani jednego nawet wyrazu. Dla tego jednak abyś pani pojęła wszystko co powiem, muszę roztoczyć przed nią cały obraz przejść mych wewnętrznych...
Milczał znowu chwilę, potem mówił dalej.
— W młodości mojej, w bardzo wczesnej młodości, kochałem raz kobietę... miłośćto była jedna z tych, jakie zwą nieszczęśliwemi. Nie uświęcona ludzkiemi prawami, spotkała niezwyciężone zapory, rozwiała się, minęła jak sen krótki a poetyczny, i zostawiła mi tylko w sercu na zawsze wielkie współczucie dla tych, którzy kochają i cierpią... Od owego czasu praca była jedynym żywiołem śród którego żyłem. Pole dla niej znajdowałem w nauce, uprawianiu i doskonaleniu rolnictwa, w kierowaniu przemysłowemi i dobroczynnemi zakładami, jakie wzniosły się w moich posiadłościach — i to mi starczyło. Nie czułem nigdy próżni w życiu ni pustki w sercu. Dla życia miałem cele którem umiłował, i do których dążyłem; dla serca przyjaźń i miłosierdzie. Myślałem jednak niekiedy o życiu rodzinnem; ale że doszedłem do lat w których człowiek nic nie czyni bez rozwagi i namysłu, trudno mi było znaleźć kobietę odpowiadającą moim pojęciom. Znalazłbym może taką gdybym szukał, ale nie szukałem — bo zbyt byłem zajęty studjami naukowemi, sianiem pszenicy, sprowadzaniem machin i budowaniem szkół lub szpitalów. Aż stało się tak, żem nieszukając znalazł... znalazłem panią.
W kobiecie którąbym mógł wybrać, pragnąłem ujrzeć jasną intelligencję, dobroć, ciepło serdeczne i wdzięk, któryby moje serce do niej pociągnął. Przymioty te ujrzałem w pani gdym cię badać począł. Ale w tej samej porze uwaga twoja zwróciła się na innego...
Nie będę pani opowiadał jakie na widok ten były osobiste wrażenia moje; powiem tylko że serdecznie i głęboko współczułem tobie i jemu. To co inni potępiali w pani, mnie jeszcze bardziej pociągnęło do ciebie. Zobaczyłem, że zdolna jesteś kochać bez rachuby, z czystością myśli i podniosłością uczuć; widziałem potem, że w imię zacności i obowiązku potrafiłaś spełnić poświęcenie i przenieść boleść z odwagą — i pokochałem cię jeszcze bardziej...
Tu głos Gaczyckiego po raz pierwszy w ciągu jego mowy stłumiony został wzruszeniem; blade źrenice pociemniały i błysnęły. Pod wpływem półgłosem wypowiadanego uczucia, twarz jego stawała się coraz piękniejszą, rozumną i męzką pięknością.
Wanda patrzyła na niego zdziwiona i wzruszona także; w oczach jej migotał rzewny wyraz — była w nim znowu wdzięczność i najwyższy szacunek.
Gaczycki mówił dalej.
— Tego co powiedziałem, nie bierz pani za naleganie lub jakąkolwiek z mej strony prośbę. Byłbym niedelikatnym, nieszlachetnym prawie, gdybym nieszanując twego smutku i żalu, prosił panią w tej chwili o serce twe lub rękę. Chciałem tylko, abyś pani zostając tu rozżalona, tęskniąca, wystawiona na szorstkie zetknięcie się z ludźmi niesprawiedliwymi lub złymi, wiedziała o tem że jest na świecie człowiek, który cię poznał, pojął, ocenił, który szanuje cię, kocha i gotów w każdej ciężkiej dla ciebie chwili pośpieszyć dla podania ci pociechy, rady lub pomocy, jakiejbyś kiedykolwiek potrzebowała... Zresztą pani, życie człowieka krótkie i długie jest zarazem. Krótkie w porównaniu z wiekami, które jak ocean niezmierzony płyną nad niezmierzonym Wszechświatem; długie według lat, dni i godzin człowieczych, z których każda mierzy się uczuciem jakimś, boleścią, troską, radością lub obowiązkiem, o spełnienie go wołającym. Pani byłaś dotąd marzącą, przeczystą dziewicą; wśród marzenia swego miałaś sen o miłości... Byłto sen tylko, nic więcej... Pani się zdaje może, że wspomnienie snu tego nie opuści cię do grobu i że wspomnieniem tem żyć będziesz wiecznie; ale prawa natury i serc ludzkich powiadają inaczej... Życie długie jest pani, wedle miesięcy, lat, dni i godzin. W tem długiem życiu, prędzej czy później barwy snu prześnionego zbledną w twej pamięci; na grobie wspomnień zatkniesz niezapominajkę wątłą i zapragniesz rzeczywistości... Rzeczywistości jakiej? oto takiej, aby w niej była znowu miłość, jeśli nie tak przezrocza i żywa jak ta co minęła, to może za to głębsza i trwalsza — a z miłością tą, aby nadeszło ciepło domowego ogniska, rodzina, obowiązki — wszystkie te słowem prace i uczucia, które każdy myślący człowiek spełnić i odczuć powinien i których wiecznie pragnie...
Jeżeli więc przyjdzie kiedy chwila w której pani rzeczywistości takiej zapragniesz, wiedz o tem, że jest na świecie człowiek, który ją zawsze spełnić i przywieźć ku tobie gotów — a tym człowiekiem jestem ja... W moim wieku i z moim charakterem, uczucia raz powzięte nie przechodzą łatwo; takim jak jestem dzisiaj, zostanę dla pani na długo, na zawsze może. Teraz tę tylko zanoszę do pani prośbę, abyś pozwoliła mi od czasu do czasu przybywać do X. dla widzenia cię, dla zasięgnięcia o tobie wieści, dla rozgrzania mego serca po długiej samotnej pracy twoim widokiem i twoją przyjaźnią... Nie odmówisz mi pani tego, nieprawdaż?
Umilkł i patrzył na Wandę. Ktoby go widział, z trudnościąby go poznał wtedy. Nie byłto już człowiek o pańskiej, wyniosłej i zimnej postaci, z twarzą rozumną i obojętną zarazem. Głębokie uczucie wydarło się z jego piersi, której ogień umiał tak dobrze osłaniać chłodem zewnętrznym — i rzuciło na niego blask niewymownej dobroci i siły duchowej.
Wanda podała mu rękę.
— Byłabym złą lub bezmyślną, rzekła, gdybym nie potrafiła zrozumieć pana i ocenić takiego serca jak twoje i takiej zacnej wyciągniętej do mnie dłoni. Bóg widzi głębię mojej duszy, i sam wie tylko jak cierpię... Czy prześnię kiedy ten sen o którym pan mówiłeś, czy barwy jego zbledną kiedy w mej pamięci — nie wiem; ale to wiem, że ile razy pan mię zobaczyć zechcesz, spotkam cię z szacunkiem prawdziwym i niemniej szczerą przyjaźnią...
— Dziękuję, wyrzekł zcicha Gaczycki i uścisnął jej rękę. W tej chwili cichutko otworzyły się drzwi przyległego pokoju, i jak aniołek, w białą ubrane sukienkę, wbiegło dziecię wątłe, blade, z główką osypaną złocistemi kędziorami. Poskoczyło z okrzykiem na kolana Wandy i rączkami objęło jej szyję.
Wanda przycisnęła dziecię do piersi, pochyliła się nad niem, i znowu zdjęta wzruszeniem, które przechodziło jej siły, cicho płakać zaczęła.
— Czego ty płaczesz, najdroższa? czemu ty taka blada? — szczebiotała mała Andzia przyciągając do siebie głowę Wandy i drobną rączką starając się otrzeć łzy z jej twarzy.
Gaczycki powstał i ze wzruszeniem patrzył na rzewną grupę. Po chwili odezwał się z powagą, niemal uroczystością w głosie:
— Dobrze odgadłem twoje serce pani, powierzając ci tę biedną sierotę. Potrzebujesz kochać i czynić coś dobrego na świecie. Kochaj więc dziecię to, kształć jej serce, wznoś jej umysł ku tym pięknym rzeczom, których własna myśl twoja pełna — a będziesz miała chwile spokoju i wysokiej moralnej pociechy. Obok tego, obejrzyj się wkoło siebie; może gdzieś niedaleko, tam kędy ręka twoja sięgnąć zdoła, jest jakaś niedola którą dźwignąć trzeba, jakaś ciemność którą można rozświetlić. Pełną dłonią czerpaj dobroć z swego serca i światło ze swojej myśli, i siej je między ludźmi. Spójrz także i w siebie, a jeśli zobaczysz że w umyśle twym brakuje jakiej pożytecznej wiedzy, nabywaj ją, ucz się, wstępuj coraz wyżej po szczeblach, które wiodą człowieka do poznania wszystkiego co mu poznać na tej ziemi jest dane. Miłosierdzie i praca — oto dwa wyrazy, dwa pojęcia, które zapisz sobie głęboko i nazawsze w sercu i myśli. Idź z niemi ręka w rękę, a nigdy nie poczujesz się zupełnie nieszczęśliwą; bo niema pociechy nad miłość dla ludzi, niema mocy nad tę, którą się czerpie z pracy.
— A teraz, kończył zbliżając się do Wandy, teraz żegnam panią. Jeżeli kiedykolwiek smutna dziś magnolja prześni o złotym słonecznym promieniu, który na chwilę zabłysnął przed nią i zniknął... jeżeli kiedy zatęskni do nowego ciepła i nowej światłości — wtedy przypłynie ku niej inny promień, mniej może ognisty i świetny jak tamten, ale obok którego nie dotknie ją żaden chłód ziemski, żaden kolec nie zrani jej delikatnych listków; obok którego rozwinie się ona, wspaniała i spokojna, aby zachwycać oczy przechodniów i spełniać to, co jej na tym świecie do spełnienia dano...
Wanda powstała i chciała cóś przemówić.
— Nie odpowiadaj mi teraz, przerwał jej żywo Gaczycki; nie mów nic, abyś nie wymówiła wyrazu któregobyś potem żałować mogła. Życie długie — czas wszystko porywa i nawzajem wszystko przynosi z sobą... Nie trzeba uprzedzać czasu... Teraz podaj mi pani tylko rękę ufną, przyjazną, i powiedz: do zobaczenia.
Wanda wyciągnęła do niego dłoń otwartą i wymówiła głosem, który dźwięczał rzewnie a szczerze:
— Do zobaczenia!






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – słowa.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ludzi.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.