Przejdź do zawartości

Cień (Kasprowicz)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Cień
Pochodzenie O bohaterskim koniu i walącym się domie z Dzieła poetyckie Tom 6
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 6
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.
CIEŃ.

Gdziekolwiek się zwrócę, prześladujesz mnie, wrogi, zabójczy cieniu!
Z piętnem gorączki na twarzy, uciekam przed tobą, jak przed Molochem, który w swym piecu ognistym strawił hekatombę moich najmłodszych, najzdrowszych, najsilniejszych marzeń...
Pytam serca mojego, zali nie jestem tchórzem, a ono mi odpowiada:
Idź, jeśli nie chcesz się spalić, jak cierń, rzucony w płomienie w wielkosobotni poranek, w przeddzień wesołego Alleluja...
Idę i pędzę i oglądam się poza siebie, czy nie utrudziła cię ta gonitwa za mną, czy nie wypuścisz, ty krwawy, milczący Cieniu, swojej ofiary.
Stań! pozwól odetchnąć i odpocząć...
Gdybyś był sam!
Ale towarzyszy ci niesforna zgraja żołdaków, rzucających kości o twoją suknię pośmiertną, a handlarze relikwii kruszą twój krzyż na drobne ułomki i drzazgi i, umieściwszy je pod szkłem, dają za sutą zapłatą do pocałunku tłumowi.
A inni wiodą spór, kto pierwszy podważył kamień grobowy, kto pierwszy będzie miał prawo pójść do Emaus z Zmartwychwstałym.
Chór młodzieniaszków i dziewic, przeczulonych nocami księżycowemi, łowi w siatkę motylą swe nikłe westchnienia, w kunsztowne zamyka je oprawy i z wybitej czerwonem suknem estrady rzuca je przed półnagie damy i opasłe mieszczuchy, wołając:
Oto jęki i żale nieśmiertelnego Cienia!
A zgromadzeni klaszczą w spotniałe ręce i wrzeszczą: brawo!
Nie! Gardzę tobą, albowiem imię twoje jest Złuda, bezkształtny bohomaz w ramach z sosnowego drzewa, oblepionych gipsem, z cienką warstwą pozłoty na wierzchu.
Ustawili go na porączkach i śród bicia dzwonów, śród dymnych kadzielnic niosą w procesyi przed baldachimem, iżby był uświetnieniem samozwańczych praw, rzucających przyszłość do lochu.
Blichtr to i szych!...
Spoglądasz na mnie z wyrzutem? Szepczesz mi złowróżbnie do ucha, że tylko niegodni synowie zwykli tak przemawiać?
Że serce zamieniwszy w gąbkę, przesiąkniętą octem, na długiej trzcinie podaję ustom, które, w nadludzkich zczerniałe torturach, ledwie wymówić zdolne: pragnę?!...
Może... Nie przeczę... Ale dlatego właśnie nie wpijaj się sępimi szponami w ten kark, z dzióbem mięsożernego ptaka nie zrywaj mi się do oczu i, piekłem obciążonemi trzepocząc skrzydłami, nie wykłuwaj aż do ślepoty mych źrenic!
Nie umarłem jeszcze i chcę, aby wzrok mój rozkoszował się cudownemi zjawiskami świata!
Chcę, aby patrzał w słońce, aby, jak ty wchłaniasz w siebie wyziewy mogilne, upajał się wiosenną zielenią drzew, aby, gdy po uciążliwej podróży pozwolą mi wejść do sadu, mógł się nasycić rumieńcami jabłek i brzoskwiń, zanim ich sok pokrzepi głodną, zmęczoną, niecierpliwą żądzę strawy powściągającą duszę...
Dzięki ci! Dzięki!
Odwracasz się odemnie...
Przeklęłaś niejednych!
Wiem, co to znaczy!
Przemożne, w zapowiedź klęsk brzemienne słowo twoje zawiera tajne przymierze z Bogiem i nad głową spiesznych wędrowców gromadzi nawałę chmur; z daleka zbliża się głuchy pomruk grzmotu, jeszcze chwila, a ciemnię ich wnętrza poczną przecinać zygzaki błyskawic, jeszcze chwila, a piorun porazi te zwoje mózgowe, z których, jak z gniazda żmij, wypełzywały poplątane powrozy gadów, ażeby z jadowitym sykiem obśliniać świętości.
Niech grzmią i huczą te straszne olbrzymy obłoków, na grzbietach dźwigające wory ołowiu; sapiąc i zadychując się, niech w tem ciężkiem, grubymi hufnalami podkutem obuwiu depcą ich piersi, niech im chyłkiem, znienacka, jak najemny a tchórzliwy morderca, pakują płomienne sztylety pod żebra: bezpieczni, jeśli się opancerzyli w samotność: ta ich obroni od złości i urągowisk...
Uciekam od ciebie, jak człowiek, który zgiął się nad krzewem jałowca, wyrosłym na krawędzi górskiego usypiska, a potem zwrócił się nagle ku niebu i, uderzon niezwykłą promienistością Marsa lub tajemniczą przędzą Andromedy, ujrzał, niby po raz pierwszy, rozsiew gwiazd na kulistym, ciemnobłękitnawym rozłogu i, za każdem ziarnkiem złocistego maku spostrzegłszy głębię, z miliardem głębin w jedną straszną, bóstwa pełną, zlewającą się bezdeń, szaleńczym zaśmiał się śmiechem, iż mógł choć na chwilę tak się zapomnąć i zadumie swojej kazać się pochylać nad przedmiotem, poświęconym Śmierci!...
Jak żeglarz, nie mogący już wracać do swej ciasnej izdebki, a któremu zbrzydły publiczne przetargi i odpustowe jarmarki, spieszy w zaułki portu i tam, w ciemny wtuliwszy się kąt, perlistem oszałamia się winem, ażeby w niespodziewanem okamgnieniu przebudzeń o zimną posadzkę rzucić kieliszek i pobiedz nad brzeg morza i rykiem, któremu nocna wtórzy nawałnica, nędzę swą wylać przed Wielkim Pocieszycielem, tak ja uciekam przed tobą i patrzę i w szum się wsłuchuję, przygłuszający twój jęk...
Przechadzam się po żółtym, wyblakłym piasku, w którego sypkich żwirach, przemywanych jedwabnym, srebrnym, szemrzącym i wrzącym bryzgiem przypływu, giną znikome ślady ludzkich stóp, gubi się znikomość wszystkich, choćby najkrwawszych, najboleśniejszych przypomnień.
Odgłos dalekich wyrzutów topi się w rozszumiałych, rozkołysanych falach, majestatycznych, jak rytmy najgłębszej, najwewnętrzniejszej melodyi Ducha.
Na dreszcze sennych wód, po których słońce zachodnie ślizga się powoli w podmorskie, zorzami oblane, tajemnic Życia i Śmierci niesyte, wiekuistości pieczęcią zamknięte, przez gigantyczne potwory Strachu i Lęku strzeżone przybytki, rzucam, w świątynnej ciszy wnętrza, dźwięki swych podziwów i hołdów, milczące, a jednak grające na bogomodlnych, dziękczynnych harfach oszołomionych źrenic.
Hyżej i lotniej od tych skośnych, migotliwych brzytew wiatru, tnących falę i znowu płazem kładących się po niej, posyłam szerokokrężne, rozwarte oddechy uwielbień na fioletowy grzbiet ostatnich kresów tego ogromu wodnego.
Niepokalane i białe, wieszam je na białych żaglach rybołownych statków, które nagle, jak zjawiska, białą wytrysły pianą z pod widnokręgowych obrzeży, z letejskiego grobu słońca, i, kotwicę zarzuciwszy w głębię, stoją rzędem i, widma z tamtego świata, błyszczą zaklętą łuną ogni wieczornych.
A jedna z tych spóźnionych łodzi przewala się ku nim i przerażona staje w tym szeregu dusz, nie mających odwagi iść w ciemnię, choćby jej brzegi płomienistsze były od najwspanialszych marzeń o świtach i o zaziemskich rankach i południach — — —
Idź na dno! Idź na dno! ty niespokojny, latający statku!
Przystanąłeś, ponieważ na pokładzie swoim przywiozłeś mi Zmorę, która mnie dławi, zabójczy, wrogi Cień!...
Słuchaj... odeszła mnie trwoga... Pomówmy z sobą, jak dwoje istot, ongi przyjaciół i więcej — czem dzisiaj jestem dla ciebie, nie wiem, czem ty jesteś dla mnie, roztrząsać nie będę...
Bladość pokryła twe lice, z rozpuszczonych włosów zdjęłaś kolczasty wieniec, i złożywszy go na krzyżu, leżącym u twych stóp, podnosisz skrwawione ręce — jak w teatralnym obrazie.
Ciżba obdartych pątników pcha się ku tobie, mniemając, że zbliża się do Cudu, który przed wiekami obwieszczali prorocy, a jeden z twych sług, jakiś nędzny panek, oparty o ramię klechy, zagradza im drogę i wrzeszczy, że nie wszyscy godni oglądać Tajemnicę, że natomiast wszyscy, prócz jego i równych jemu, stworzeni są na to, aby zgrzebłem czyścić ich konie i nawóz wymiatać z ich stajen...
Mógłbym ci rzucić obelgę — — —
Milczysz?!...
Cóż to?!... Statek się ruszył i ku mojemu zdąża zamyśleniu.
Aniołowie ujęli wiosła w ręce i zanurzają je w wodę...
Plusk fal... Plusk fal...
Zbrojni skrzydlaci rycerze otoczyli mój Cień, mój drogi, umiłowany Cień...
Pod strop nieba, oblany zorzą, biją zwycięskie okrzyki.
Połyskują rozwiewne kity i pióropusze.
Proporce i ogromne sztandary trzepocą się, jak stada kondorów, które w jednym z moich snów zerwały się z niebieskawych, śnieżnych, skalistych szczytów i nagie, puszystą koroną owinięte szyje wyciągnąwszy w przestrzeń, dziobami niebieskawe krają powietrze — — —
Wiesz, że kocham wszystko, co ma duszę, choćby ta dusza — — —
Wiesz, żem wędrował do twych zamków, otulonych w przędzę mgły czasów umarłych...
Wiesz, że choć z ich piwnic dobywały się jęki pomordowanych samowolą niewolników, których duchy błądzą — — —
— patrz! patrz! płyną za twoim statkiem! Po szczęki zalani falą, biją dłońmi o powierzchnię!
Włosy ich mokre, lepkie od zielsk i błota!
Oczy bez źrenic — tak je pobielił strach i ból!
Jeden wygraża ci harapem, którym go zaknutowano.
Inni trzęsą kajdanami.
Tam upiór jakiejś nędzarki z wyrzniętą piersią wypluwa krew i żółć.
Tam matka tuli jedną ręką zagłodzone dziecko, a drugą usiłuje utrzymać się nad głębią i wrzeszczy zwiędłemi, wykrzywionemi usty, żeś jest — — —
Przejrzyste, zwierciadlane morze zmienia się w grzązkie bagno, pełne zarośli, wiklin, cykuty, rzerzuchy, a każda kępa sitowia i trzcin wzdycha i wyje i płacze i klnie i złorzeczy...
Topi się twój statek w tem trzęsawisku rozpaczy... Niech ginie! Niech ginie!...
Błoto zalewa pokład — — —
Sięga powyżej masztów — — —
Ratunku!!!...
Dla mnie wzywasz ratunku?... Idź i uroczystym zwołuj głosem — — —
Wstręt mam do proroczych draperyi; krzyk mój był tylko krzykiem człowieka, który miewał płonną żądzę mocy... i padł...
Chodź za mną...
Szliśmy po żółtym piasku.
Ja i mój Cień nieodstępny po zblakłym szliśmy piasku, w którego sypkich żwirach, przemywanych jedwabnym, szemrzącym i wrzącym bryzgiem przypływu, nikną znikome ślady ludzkich stóp, gubi się znikomość wszystkich, choćby najkrwawszych, najboleśniejszych przypomnień.
Mewy białem uderzają skrzydłem o dreszcze sennych wód.
Z dalekiego portu przyczołgują się ku mnie echa śpiewu marynarzy.
Kilku rybaków rozkłada sieci; żony ich i córki odnoszą połów do miasta, a my idziemy...
W jednem okamgnieniu, szybkiem, jak w ręku bożych przestrzeń pomiędzy życiem a śmiercią, przebyliśmy drogę, na której umilkły przekleństwa i złorzeczenia...
Widzieliśmy bezludne, śniegiem pokryte karczowiska, wilgotne podziemia więzienne, mrokami zalane krużganki kopalń, a w nich do taczek przykute ręce tłumów w kitlach przestępców, a z spojrzeniem bohaterów...
Słyszeliśmy pocałunki matek, wysyłających dzieci na męczeństwo i skon...
Słyszeliśmy gromkie hasła bojowe, dźwigające tych, co byli w poniżeniu; wbrew pankom i klechom wiodące zastęp obdartych i obłoconych znojem życia przed ołtarz Cudu.
Słyszeliśmy pieśń, o jakiej nie marzyły stulecia...
Pieśń, co mówiła:
»Jeżeli nie czujesz mocy, iżby zrzucić z siebie tę palącą koszulę Dejaniry, która bojownikom o prawdę bywa celem ich wzgardy, własnemi rękoma kop dalej mogiłę i połóż się w niej na zawsze.
»Ale w wyrokach twoich, silniejszych od ramienia despotów i od twej ziemskiej słabości, napisane jest, iż pięścią żelazną masz się dobijać do wrót niebieskich, rozpocząć walkę choćby z Bogiem, który ci każe wypróbować twą potęgę, aby mógł pokazać niedowiarkom, że to, co wyszło z Niego, ma znamiona nieśmiertelnej, nieskażonej młodości.
»Wbrew obliczeniom rozsądku, który jest przekupniem bereł i płaszczów gronostajowych, wywiedziesz statki swoje z zablokowanego portu w chwili niespodziewanej i pożeglujesz na wielką rewię narodów.
»Dla głodnych staniesz się Rozdawcą chleba, dla wzgardzonych Szafarzem czci; jarzmo, poniżające duszę ludzką, nazwiesz po imieniu, choćby chwalcami tego jarzma byli właśni twoi synowie; ciemność i mrok, zalegające świat, przecinać będziesz nieustraszonym mieczem zwycięskich wytężeń; przesąd i rozmyślne fałszerstwo prawdy, splotami wężowymi owijające glob, podepcesz stopą, która w uciążliwej, męczeńskiej drodze do Światła nabrała twardości głazu —
»I czcić cię będą i kochać, albowiem miano twoje Pocieszyciel i Zbawca.
»Oto mój ból, moja radość, mój tryumf!«
O wielki, nieodstępny, pożerający nas Cieniu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.