Chwila obecna/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXVI.
Rozmowa. — Żargon handlowy. — Giełda i giełdowicze. — Czy będziemy mieli własny język handlowy? — Wziętość cudzoziemszczyzny. — Giełda zbożowa. — Zasługi projektodawców. — Moje projekty. — Magazyny zasług i składy projektów. — Czem mogę. — Tanie kuchnie. — Fartuszki. — Milczenie. — Urzędnicy Lombardu. — Historya o armacie czyli salto mortale felietoniczne. — Nowe budowle. — Styl warszawski. — Nasza oryginalność. — Sława. — Sacher Masoch i jego zdanie o nas. — Kwestya wewnętrzna. — Kruszę kopię. — Czytelniczki i czytelnia p. Jeleńskiego.

— Mooorgen!
— Mooorgen!
— Czy reflektujesz?
— Nie reflektuję.
— Jakaż tam dziś tendencya?
— Chwiejna.
— A jednak trasowania idą dobrze.
— Mam długi Berlin.
— Wolę krótki Gdańsk.
— Wogóle panuje stagnacya w tranzakcyach.
— Wartości pruskie mają słabą fizyognomię.
— Londyn poprawia się. Remitenci godzą się na 32 i pół.
— A jakże tam ze zbożem?
— Interes w grochu mocny, aber zresztą ganc abszajlich.
— A w okowicie?
— W okowicie mięknie — und das ist nicht gut.
— Od czasu ostatnich nadużyć panuje w handlu tym produktem panika.
— Przeciwnie: krańcowe notowania są niezłe.
— Co słychać na innych targach?
— Pszenica spokojna; owies spokojny; jęczmień słaby.
— Hm! hm! A zobaczmy żelazo.
— Ooo! Patrzaj; czytam: żelazo: mixed, membres warrants 69 sh. p.
— Niema dziś interesu, niema!
Głosy ze wszystkich stron:
— Ts! ts! Aj waj! aj waj! wues?
Czy reflektujesz — to się znaczy — czy rozumiesz z tego choć jeden wyraz, czytelniku? Nie. A jednak przemówiłem do ciebie polskim językiem, a raczej polsko-niemiecko-giełdowym żargonem, jakiego używają nasi kupcy, nasi przemysłowcy, nasi wekslarze, nawet nasze organy handlowe, słowem, ci wszyscy, którzy w jakimkolwiek pośrednim lub bezpośrednim z giełdą stoją związku. Ten język to pieniądze — ten język to język nowożytnych i szczególnie w dzisiejszych czasach czczonych bogów. Mówią nim na Olimpie, to jest na giełdzie, i w okolicach Olimpu, to jest na Placu Bankowym, za Żelazną Bramą i w okolicach jej przyległych. Cóż więc dziwnego, że nam, prostym śmiertelnikom, którym wiatr chodzi po kieszeniach, a szuflady w biurkach obiecują niezagrożone przez żadnego wielbłąda, ani przez żadne ucho od igły, wejście do Królestwa Niebieskiego; nam, dzisiejszym, co do imienia, nie co do siły, Goliatom, których lada błogosławiony Dawidek z łatwością za pomocą procentowego kamyka na miejscu zabija; nam, biblijnym ptakom bożym, które nie orzą, bo nie mają czem, nie sieją, bo nie mają czem, nie zbierają, bo nie mają co, a jednak żyją — sami nie wiedząc po co — cóż dziwnego, powtarzam, że nam język ten wydaje się niezrozumiałym, dziwacznym i śmiesznym nawet? Nie rozumiemy go i kwita, ale rozumować nam nie wolno — bo biada ułomnemu człowiekowi, który tajemnice bogów do gruntu poznać i zbadać pragnie! Zresztą tym wszystkim, którzyby w nieograniczonej zuchwałości, właściwej ludzkiemu plemieniu, chcieli ten język bluźnierczo nazwać obrzydliwą mieszaniną poprzekręcanych wyrazów, należących do wszystkich języków europejskich, oświadczam, że bogowie giełdowi używają go tylko czasami, zwykle zaś mówią językiem czystym i pięknym — językiem Laskera, Strousberga, radcy Wagnera, słowem, językiem niemieckim. Używają więc czystego niemieckiego, a nie używają tylko czystego polskiego, bo ten jest nie dość europejski, nie dość ucywilizowany i zgoła barbarzyński. Najlepszym dowodem tego jest, że kto tylko w jakikolwiek sposób głową nad tłum wystaje, zaraz rzeczony język porzuca, albo przynajmniej stara się go przyozdobić i wyszlachetnić rozmaitemi zagranicznemi przekładaniami. Dzieje się tak, począwszy od giełdowiczów, a skończywszy na młodocianych gąskach arystokratycznych, których dusze, nie zmącone jeszcze najlżejszem tchnieniem złego tonu, są tak czyste i tak niepokalanie białe, jak ich majteczki. Znałem pewnego młodzieńca, który, umiejąc jeden tylko wyraz francuski: jamais, śpiewał go cały boży dzień w Saskim ogrodzie, na większą cześć i chwalę własnej dystynkcyi, rzucając przytem pół zabójcze, a melancholiczne naokoło spojrzenia. — Jamais, jamais! — nucił pełnym uczucia głosem, skoro tylko dostrzegł przechodzącą jaką młodą i przystojną a samotną «ptaszeczkę», której mąż wyjechał, dajmy na to na wodną kuracyę do Nowego Miasta. I czy uwierzycie, że owo uczuciowe jamais tak wielkie jednak sprawiało wrażenie, że niejednokrotnie na souvent w praktyce się zamieniało.
Wracamy do giełdy: ci, którzy wspomnianym wyżej giełdowym żargonem się posługują, tłómaczą się, że używać go muszą, bo niema innego. Nie istnieje polski język handlowy, cóż więc czynić? co czynić? Stworzyć go. Do niedawna, medycyna np. posługiwała się w nazwach chorób wyrazami przeważnie łacińskimi — dziś dobra wola kilku ludzi stworzyła piękne i czyste słownictwo lekarskie. Toż samo uczyniono w zakresie prawa i w zakresie nauk ścisłych; toż samo więc można uczynić i w handlu. Piękny, bogaty, a na podziw obfity język nadaje się do wszystkiego i sam na oznaczenie nowych pojęć nowe wytwarza wyrazy. Potrzeba tylko chcieć; potrzeba trochę dobrej woli, trochę mniej skłonności do małpiarstwa i trochę zamiłowania do mowy przodków. Ale czy prędko taka dobra wola się znajdzie? czy prędko postara się ktoś oczyścić język handlowy od wstrętnych naleciałości, od tej zbieraniny wyrazów rodem ze wszystkich końców świata? Ha! może nastąpi to wówczas, kiedy do handlu rzuci się więcej «skich» i «wiczów». Dziś, prócz nazwisk dyrektorów niektórych domów i instytucyi handlowych, jedno tylko na giełdzie znalazłem nazwisko kończące się na «ski»: Bank Polski. Sapienti sat.
Handlują więc na tej naszej giełdzie pieniędzmi, sprzedają, kupują i szwargocą co dusza raczy, tem warcholskiem narzeczem, którego małą próbkę dałem wam na początku niniejszego odcinka. W swoim czasie obiecywano nam złote góry z powodu założenia nowej giełdy, równie ważnej, a dla nas może jeszcze ważniejszej — giełdy zbożowej. Miała giełda owa regulować ceny zboża, miała usunąć dowolność kupujących, miała usunąć zgubne dla sprzedających pośrednictwo drobnych faktorów, słowem: miała być jedną z najpożyteczniejszych instytucyi; ale jak zwykle, skończyło się na słowach, które wiatr rozwiał. Dowodzono konieczności takiej instytucyi; cieszono się, że już prawie przyszła do skutku, głoszono, jako o fakcie ogromnej doniosłości, o uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia rządowego; winszowano przyszłym domniemanym jej założycielom szczęśliwego pomysłu, wsławiano ich obywatelskie zasługi; cieszono się, że jeszcze mamy takich ludzi, którym warto stawiać posągi; nie wiem napewno, czy nie noszono już ich fotografii w broszkach i spinkach, czy nie przygotowano ich klisz do drzeworytów w naszych ilustracyach i t. d. Tymczasem domniemani założyciele, wydawszy na świat projekt, tak dalece wyczerpali płodne skądinąd umysły, że na rozwinięcie go jak należy w praktyce widocznie ani sił, ani ochoty im nie stało.
Niemasz w tem nic dziwnego. Skoro już samo wydanie na świat projektu stanowiło w oczach opinii tak wielką zasługę, to oczywiście rozwinięcie go w życiu stanowiłoby jeszcze większą, a nawet tak wielką, że barki pojedyńczych obywateli nie zdołałyby jej udźwignąć, i trzebaby chyba urządzać osobne ad hoc magazyny dla pomieszczenia przewyżki ciężaru obywatelskich zasług i obywatelskiej nieśmiertelności. Wystawienie takich magazynów przysporzyłoby co prawda magistratowi niemało kosztów, ale kto wie, czy nie byłoby pożyteczne; oprócz bowiem przewyżki zasług możnaby w nich składać, choć na strychu, wszelkie niedonoszone projekty, któreby tam tak dojrzewały, jak ulęgałki na słomie. Z drugiej strony, ponieważ coroczna produkcya owych projektów znacznie przewyższa ich zapotrzebowanie, możnaby tedy raz na rok ogłaszać na nie licytacyę, albo jarmark, jak na wełnę. Inne, mniej pomysłowe miasta nie omieszkałyby zapewne przysyłać kupujących; tak więc wyświadczylibyśmy dobrodziejstwo sobie i całej ludzkości, a przytem otworzylibyśmy sobie nowe pole handlu z zagranicą, a zatem podnieśli ogólny dobrobyt etc. etc. etc.
Ale ponieważ zgodziliśmy się raz na zawsze, że wyłonienie projektu stanowi obywatelską zasługę, oświadczam zatem wszem wobec i każdemu z osobna, że projekt założenia nów, mających przynieść ulgę zbyt przeciążonym zasługami obywatelom, jak również mających służyć za skład pomysłów, podałem ja, nie kto inny. Mam nadzieję, że będzie mi to porachowane. Nie naraziłem się nigdy nikomu niczem, w odcinkach swoich zawsze chwalę kogo mogę, nie pomijając nawet i «Izraelity», który też wzajem, jak uważam, żywą ku mnie pała sympatyą — spodziewam się więc, że jedno przy drugiem zdoła zapewnić mi pewną popularność, która z czasem uczyni mnie osobą niezbędną. Tuszę sobie, że wszelka nowo powstająca instytucya będzie ubiegała się o zaliczenie mnie do grona członków założycieli, tembardziej, że zdrowie moje nie jest do tego stopnia zniszczone, abym narzekał na bezsenność. Przeciwnie, na wszelkich sesyach, dążących do uszczęśliwienia ludzkości, bądź to przez rzeczy spożywcze, bądź przez gotówkę, bądź przez tanie kuchnie, bądź przez rumfordzką zupę — mogę być mężem zaufania tak dobrze, jak i każdy; mogę asystować przy obcinaniu wszelkiego rodzaju kuponów; mogę być człowiekiem, któremu się mówi: «Panie prezesie!» lub: «Panie radco dobrodzieju!» mogę grać: tra la la! na trąbce obywatelskich uczuć. Tak jest: przysięgam, że mogę być tem wszystkiem — co większa, mogę z czasem zostać nawet konsulem jakiego państwa — jeżeli współobywatele moi zostawią mi na to czas i z jedno państwo — choćby wyspy Fidżi lub Dahomej, które, ile wiem, nie mają jeszcze swych pełnomocników, wybranych w pośród grona współobywateli naszego grodu.
Wspomniałem o tanich kuchniach. Jakoś ucichło o nich, a że to, bądź co bądź, instytucya publiczna, pozwolicie zatem, czytelnicy, że w imieniu waszem i swojem narobię hałasu i spytam: co tam z niemi słychać? Radzibyśmy ujrzeć jakieś sprawozdanie, radzibyśmy wiedzieć, jak tam idzie: w górę, czy na dół? czy instytucya się wzmaga i rozwija, czy opada i kiśnie, tak, jak wszystko u nas? Również ciekawi jesteśmy: co się dzieje z dyżurami dam? czy to była moda chwilowa tylko, która przyszła, przeszła i znikła, czy poczucie obowiązku?
Co do mnie, nigdy nie chciałem wierzyć złośliwym językom, które twierdziły, jakoby damy nasze przyjmowały dyżury tylko dlatego, że z tej okazyi można się było ubrać w kupiony u Penkali lub Thonnesa biały gosposiowaty fartuszek z kieszonkami. Wiem wprawdzie, że jeden taki fartuszek kosztował tyle, że możnaby za niego kupić tani obiad dla trzydziestu przynajmniej wyrobników; wiem, że nieczuli mężowie, nie uwzględniając wysoce filantropijnych celów, w jakich były kupowane fartuszki, ani poświęcenia małżonek, kręcili głowami i krzywili się, jak środa na piątek, na wydatki, jakie cała ta, jak ją po grubijańsku nazywali, dobroczynna komedya zwykle za sobą pociągała. Wiem, powtarzam, to wszystko, a jednak patrzałem na rzecz zawsze z najlepszej strony. Co chcecie? lubiłem zawsze fartuszki, a nawet dotąd przyjaciele nazywają mnie, z powodu mej słabości dla płci pięknej, Fartuszkiewiczem. A przytem, komuż nie rozpływało się serce na widok tych dam, przyzwyczajonych do zbytku i elegancyi, a uwijających się z talerzami w ręku; szczebiocących wesoło po francusku, i tak dowcipnie a lekko i niewinnie przedrwiwających «manijery» i złe ułożenie tych, którym posługiwały. Nieraz zdarzało się, że jakiś nieokrzesany gburowaty robotnik, nie wiedząc do kogo mówi, odwracał przez plecy głowę do dyżurującej damy, i wyjąwszy na chwilę z ust drewniany cybuszek, wołał: «Panno! prosiłem już o kawałek śledzia za trzy grosze!» A niewzruszona niczem dama, z wyrazem anielskiej cierpliwości i rezygnacyi, zwracała piękne oczy do otaczających ją i «robiących jej kurę» galopantów — i wygłosiwszy zarówno głębokie, jak pełne chrześcijańskiej wzniosłości zdanie: Ça est inévitable! — kazała robotnikowi podawać śledzia za trzy grosze. Czy te obfite w budujące przykłady czasy minęły już bezpowrotnie, czy niema już w tanich kuchniach ani dam, ani filantropijnej francuszczyzny, ani fartuszków, ani galopantów, ani tej eleganckiej atmosfery, która mimo zapachu smażonej słoniny i rozmaitych sosów, przypominała czasy czerwonych obcasów — nie wiem, i dlatego pytam; a objaśnienie uważam za tem potrzebniejsze, iż jak wspomniałem, złe języki mówią, że była to tylko moda, chęć pokazania się w nowym kostiumie, która przyszła i przeszła, jak ulotny sen buduarowy.
Wogóle, do czego się to zdało milczenie! Publiczność powinna zawsze wiedzieć co się dzieje w każdej i z każdą instytucyą, a każda instytucya powinna się publiczności przypominać. Choćby nie dalej szukając, bierzmy przykład z urzędników naszego Lombardu. Ci, choć o sobie nie piszą (co zresztą wcale nie pochodzi, jak twierdzą niektórzy, z niepohamowanego wstrętu do ortograficznych nowości), a jednak dają o sobie wiedzieć. Niech tylko przyjdzie jaki biedak w celu zastawienia ostatnich może gratów, a zaraz przyjmą go tak, że nietylko sam ich popamięta, ale jeszcze dziesięciu innym opowie. W ten sposób instytucya zyskuje rozgłos, każdy o niej wie i każdy, jeżeli zechce, może z jej uprzejmości korzystać, co wychodzi i na korzyść interesantów, bo ci, znając rodzaj tej uprzejmości, korzystają z niej w ten sposób, że nie nadużywają jej zbytecznie, — i na korzyść urzędników, bo ci mają mniej do roboty. Wprawdzie wilk w ten sposób nie zawsze bywa syty, ale za to koza bywa cała. Jedno za drugie.
Sam teraz nie wiem, jak od pochwał Lombardu przejść do innych spraw bieżących, nader pośredni tylko z Lombardem mających związek. Pójdę chyba za przykładem tego jegomości, który, umiejąc jedną jedyną dykteryjkę o armacie, wiecznie ją opowiadał; ale że to tak trudno trochę wprowadzać ni w pięć ni w dziewięć na stół armatę, skoro o niczem, mającem jakikolwiek z artyleryą związek nie było mowy, rzeczony więc jegomość radził sobie, jak następuje:
— Przepraszam państwa — mówił, przerywając choćby najciekawszą rozmowę — przepraszam: tssst! cicho!...
— Co takiego? — pytacie się wszyscy.
— Zdaje mi się, że słyszałem wystrzał armatni.
— Ech! śni się panu chyba.
— Ale bo to à propos armat, opowiem też państwu doskonałą anegdotę...
I opowiadanie się rozpoczynało — już teraz bardzo à propos.
Otóż zdaje mi się, że słyszałem, a przynajmniej czytałem niedawno wielkie uniesienia i zachwyty nad naszem miastem, że się tak wznosi, rozszerza, zabudowuje i przybiera coraz bardziej wielkostołeczny i wielkomiejski charakter.
Powiecie, że nie czytacie nic podobnego. Nic? Ale à propos tego opowiem państwu następującą rzecz, która wiem, że będzie dobrze widziana, przynajmniej przez tych, którzy się do owego rozrostu miasta czynnie przykładają.
Jesteśmy nawskroś oryginalni i samodzielni, a nasze miasto jest jednem z najoryginalniejszych miast na świecie.
Za granicą naprzyklad, gdy ktoś wybuduje nową kamienicę, stara się, by rozmiary jej i styl harmonizowały przynajmniej, mniej więcej, z otaczającemi ją budowlami; każdy, prócz względu na własną korzyść, pamięta jeszcze o jednej rzeczy, która zresztą osobistych korzyści wcale nie zmniejsza. Oto stara się za jedną drogą upięknić rodzinne miasto. U nas dzieje się inaczej; jesteśmy daleko oryginalniejsi. U nas każdy z osobna wzięty filister ma swój, nie grecki, nie romański, nie gotycki, nie włoski, ani żaden inny, ale własny filisterski styl, wedle którego wznosi budowle. Bo zresztą i dlaczegóż miałoby być inaczej? Mamy przecie swój osobny warszawski rozum, częstokroć bardzo od każdego innego różny; dlaczegobyśmy własnego warszawskiego stylu mieć nie mogli? A że odznacza się on rozmaitością, że właśnie polega na tem, iż co kamienica, to różnica — tem lepiej dla niego. Już raz wspomniany przeze mnie pan Cymbałkiewicz ma swoje pomysły, a pan Safandulski swoje. Bank handlowy może być nizki, i mieć dwadzieścia cztery razy tak wielkie okna, jak zwyczajne domy miewają, a kamienica naprzeciwko może być sobie wysoka, mieć greckie kolumny, chińskie wieżyczki, po cztery słupki do kupki i mały gołębniczek. To jedno drugiemu nie przeszkadza. Wielka kamienica otoczona małemi, wygląda jak kura z kurczętami — czysty obraz sielskiej natury.
Powtarzam: jesteśmy nawskroś oryginalni. Albo te nasze brudne, odrapane, z pokrzywionymi dachami i powybijanymi dymnikami kamieniczki, stojące obok wspaniałych, wylakierowanych i wyzłoconych gmachów. Niech mi kto pokaże gdzieś za granicą coś podobnego! Zjednało to nawet również oryginalną sławę o nas; kto nie wierzy, niechaj weźmie np. Revue des deux mondes i przeczyta, jak nas opisuje, w powiastce pod tytułem: «Hassarababa», pan Sacher-Masoch. Uczony ten pisarz, którym zachwycają się Francuzi, a który, mówiąc nawiasem, korzystając z licencyi poetyki i prozaiki, przenosi Kołomyję z posiadłości austryackich gdzieindziej, nazywa nas jednym z najbrudniejszych narodów na świecie. Już to, co prawda, pan Sacher-Masoch w nieograniczonej sympatyi dla nas, nie szczędzi barw, byle tylko wszystko wyszło plastycznie i wyraziście. Opisując bohaterkę swej powieści, Polkę, mówi np., że wziąwszy atłasową suknię, zdobną kwiatami i brylantami, zawdziała ją, jak to jest zwyczajem u Polek, na brudną spódniczkę i niemniej brudne pończoszki. Pozwólcie, piękne czytelniczki, ażebym uderzył kopią w jego twarz w waszej obronie. Otóż zdaje mi się, że nie przesadzę, twierdząc, że uczony powieściopisarz-geograf nie zna i na oczy nie widział tych rzeczy, które tak śmiało opisuje. Jeżeli zna Polki, to mam nadzieję, że zna je tylko pozornie. Tak jest: Pan Sacher-Masoch nie zgłębił wewnętrznej strony kwestyi, którą to kwestyę nieraz widzieć można jak najpiękniej wypraną, suszącą się na podwórzach naszych kamienic na sznurkach, o które zrzucamy sobie kapelusze z głowy, lub z nosa binokle. Pan Sacher-Masoch jej nie zna i bredzi co mu się na język nawinie. Krótko mówiąc, na bieliźnie zna się tyle, co na geografii. Zda się, że dosyć ma za swoje!
A propos czytelnika i czytania. Wspominana poprzednio czytelnia dla kobiet pana Jeleńskiego przychodzi, a raczej przyszła już do skutku. Mieści się ona na Nowym Świecie w redakcyi Niwy. Za kilka lub kilkanaście dni będzie otwarta do użytku publicznego. Mieliśmy niejednokrotnie sposobność oglądać nagromadzone tam książki. Wybór ich jest staranny; obok powieści zawiera mnóstwo książek poważnych, treści ściśle naukowej. Najważniejszą jednak podług mnie nowością jest dział książek dziecinnych. Zamiast kupować za gotowe pieniądze lekkie zwłaszcza powiastki dziecinne, które po przeczytaniu na nic nie służą, można je będzie abonować, a skutkiem tego, za mniejszy stosunkowo wydatek, zapewnić ciekawym główkom dziecinnym możność korzystania z większej liczby utworów.

Gazeta Polska, 1875, Nr 219 z dnia 5 października.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.