Chwila obecna/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Kotylion i operetka. — Opera wioska. — Woda. — Hydropatya i skutki zimnych kąpieli. — Paszkwil, jako nowa roślina pastewna. — Wydatki karnawałowe. — Czwartkowe przedstawienie w teatrzyku dobroczynności. — Maskarada.

Doszła mnie z Paryża przerażająca ze względu na rozpoczęty sezon karnawałowy wiadomość. Oto ni mniej ni więcej miał być zniesiony na wieki wieków kotylion.
Jeden z humorystów francuskich napisał nawet mowę pogrzebową, której wyjątki, o ile zapamiętałem, przytaczam: «Żegnaj (mówi ów humorystyk), o ty najgłupszy z tańców! Byłeś tem w sztuce przebierania nogami, czem operetka w sztuce dramatycznej. Dziś przeżyliście się oboje. Tobie przeznaczono iść za nią — żegnamy cię więc: idź do dyabła!»
Na szczęście, nekrolog okazał się zbyt wczesnym. Nie umarła ani operetka, ani kotylion. O tak, mili czytelnicy, nie umarło ani jedno, ani drugie — żyją. Tak jedno jak drugie nadto jest głupie, aby mogło umrzeć w naszych czasach.
Dziś zabawy godne Niniwy więcej cenimy, niż zabawy godne Aten. Taki nasz gust i cała rzecz. Dowcip nie stanowi najcelniejszego przymiotu zabaw. Dowcip to rzecz bardzo przyjemna, ale ma tę niedogodność, że wymaga pewnego natężenia umysłu, a właśnie cechą naszego wieku jest, że nie lubi natężać umysłu. Otóż czy np. «Życie paryskie« jest dowcipne? — nie, ale żyje i żyć będzie, bo jest dostatecznie niedorzeczne. Więc bądźcie spokojne, o piękne czytelniczki, i o kotylion. Francuski humorysta ożenił go z operetką najsłuszniej w świecie. Czyż od aryi: «Na plecach lufcik ma», od szwajcarskich admirałów, od generałów sardyńskich z pudełkami od sardynek zamiast orderów, nie proste przejście do orderów kotylionowych, do pukających cukierków, do ineksprymabli z angielskiej bibuły, do głów oślich, lisich i kocich, w które kotylion tak chętnie ubiera głowy tancerzy, że, spojrzawszy po sali, może się nam wydawać, że jesteśmy w menażeryi. A przytem ileż to wątku do rozmów, które zyskały nawet osobną nazwę kotylionowych! Wyobraź sobie, czytelniku, salę balową, pełną światła, przepychu, pięknych kobiet, francuszczyzny, białych krawatów, matek siedzących na kanapach, i wszystkiego tego, co właściwie istotę balu stanowi.
Posłuchajmy, o czem rozmawiają w chwilach odpoczynku pary tańcujące. Ach, niemasz nic trudniejszego, niż rozmawiać z tancerką, którą się pierwszy raz w życiu widzi; ale kotylion wszystko ułatwia. Oto dowody:
— Ach, pani — mówi młodzieniec, przybrany w oślą głowę z angielskiej bibułki. — Te wyroby, te ordery, te cacka kotylionowe, my na nieszczęście sprowadzamy z Berlina, nie z Paryża. Wszystko to niemieckie wyroby.
— Francuskie daleko lepsze? — pyta dama.
— Bez porównania — mówi dalej młodzieniec. — Naprzykład ktoby poznał, że ta głowa, którą mam na sobie, ma wyobrażać osła?
— Ach, poznać jednak można.
— Z trudnością — odpowiada młodzieniec. — Przecież wiem dobrze, jak wygląda prawdziwy osieł — dodaje, spoglądając ukradkiem w zwierciadło. — Doprawdy, mam to ochotę zdjąć: sądzę, że będę lepiej wyglądał.
— Ależ przeciwnie, bardzo z tem panu do twarzy! — kończy dama.
I takiemi lub podobnemi rozmowami brzmi cała sala. Umysł nie potrzebuje się wysilać. Milczenie, owo milczenie kłopotliwe, zapadające w zwykłych rozmowach między młodzieńczem pytaniem: «Czy pani lubi tańczyć?» a dziewiczą odpowiedzią; «O tak, panie!» — owo milczenie, podczas którego młodzieniec kręci szapoklak, robi sobie w duszy uwagę, że wypada coś jeszcze powiedzieć, i poprzestaje na tej uwadze, zastępując słowa uprzejmem chrząkaniem, przy kotylionie się nie zdarza. Niechże więc żyje ten taniec, ułatwiający na gruncie zoologicznym stosunki płci obojej, dekorujący papierowymi orderami klapy fraków i sprowadzający Offenbachiadę ze scen teatralnych do salonów!
Od operetek przechodzimy do obecnie nam śpiewającej opery włoskiej. Autor Pokłosia w ostatnim numerze Kłosów wspomniał, że skutkiem mrozów, jakie panowały u nas w ostatnich czasach, Włochom pozamarzały głosy. Może być w tem część prawdy, choć z drugiej strony inne wieści głoszą, że właśnie personelowi owej opery winniśmy ustanie mrozów. Jak wiadomo, panuje u nas zwyczaj wyliczania łysych dla zawstydzenia mrozu; otóż pomiędzy wyliczonymi miało się znajdować kilku kochanków tejże opery, co miało szczególnie podziałać skutecznie na zmniejszenie się zimna; mróz bowiem zawstydzony tu był potrójnie: raz, że mroził łysych, jako łysych; drugi raz, że mroził łysych, jako synów Italii, do cieplejszego przyzwyczajonych klimatu; a nakoniec, że mroził łysych kochanków, którzy młodość swoją i łysiny swoje i talary swoje oddają na usługi naszej sceny.
Mróz więc sfolgował; śnieg taje, na ulicach jeziora, a sanki jeżdżą po gołych kamieniach. Ma to jednak swoje dobre strony. Jak wiadomo, w ostatnich czasach szczególnie weszła w modę hydropatya; otóż teraz nie potrzebujemy wyjeżdżać do zakładów hydropatycznych za granicą, ani nawet do Nowego Miasta nad Pilicą, mamy bowiem u siebie, w domu, w naszej poczciwej Warszawie ogólną, bezpłatną kuracyę wodną. Może być nawet, że hydropaci innych krajów do nas wysyłać będą swoich pacyentów. Dość, niech chory wyjdzie na ulicę, pierwszą lepszą, jaka mu się będzie podobała, i przejdzie chodnikami kilkadziesiąt kroków, a za kołnierz tyle mu naleci najzimniejszej w świecie wody, że wystarczy to na uśmierzenie choćby najuporczywszej gorączki. Że zaś czasami z wodą zleci mu z wysokości trzeciego piętra na głowę jaki kawałek lodu, ważący koło czterdziestu funtów, albo mniej więcej pół fury śniegu — no, to przynajmniej cierpienia jego skończą się raz na zawsze.
Woda, woda i woda wszędzie: mokro nam w głowę, mokro nam w nogi, a niezadługo mokro nam będzie nawet i w krzesłach teatralnych, woda bowiem zdołała się podobno i tam dostać! Jak się to stało?... A ot tak, sobie!... poprostu przez dach. Zaczęło lecieć i leci. Ot cała rzecz. I kto tu winien? Pewnie, że nie zarząd gmachu teatralnego. Naturalnie! Owszem. Sam zarząd długo nawet zastanawiał się nad tą kwestyą, czy winien śnieg, dlatego że stopniał, czy dach, dlatego że był dziurawy? Kwestyę poddano nawet dyskusyi publicznej, boć raz trzeba przecie, żeby w logice było coś pewnego. Wprawdzie woda tymczasem będzie leciała: «A deszcz jak pada, tak pada», jak mówi Szekspir, ale z czasem znajdzie się i na to rada. Już nawet zaczęto zrzucać śnieg z dachów, a zresztą czyż to zima wieczna? Przyjdzie słońce i wszystko wysuszy.
Mają wreszcie te wszystkie kąpiele jedną dobrą stronę: oto chłodzą, a dla nas to potrzebne i bardzo potrzebne. Kto wie, może skutkiem tych zimnych kuracyi ustaną kłótnie i spory, wstrząsające łona rozmaitych naszych instytucyi.
Może ustaną! Ale nim ta chwila błoga nadejdzie, ileż się jeszcze przeleje atramentu! Dziś wojna i wojna wszędzie. W Towarzystwie Muzycznem, po staremu, więcej zaciętych rozpraw, niż prawdziwej muzyki; w teatrze stare kwasy i zawiści, a nakoniec w niektórych kolonijkach piśmienniczych — paszkwil uznano już stanowczo za roślinę, której uprawa najlepiej się opłaca.
Według nas, paszkwil jest rośliną pastewną. Możnaby o niej powiedzieć to, co humorysta Prus mówi o humorze: «Kaleczy dobrze uformowaną gębę, ale niezmiernie smakuje osłom». Nie wiemy i nie chcemy przesądzać, ilu znajduje się w naszem społeczeństwie amatorów na nowo wprowadzony specyał; zaznaczyć jednak musimy, że podaż jego coraz się zwiększa. Oto świeżo pewne towarzystwo śmieszków, które do tej pory żyło sobie ot tak po cygańsku, wyduszonemi z przechodniów za rozmaite sztuczki dziesiątkami, rozpoczęło teraz uliczną sprzedaż tej smakowitej zieleninki po 5 kopiejek porcya. Dodać należy, że ci biedni ludzie mają władze umysłowe tak słabo rozwinięte, że nie umieją nawet rozeznać, czem handlują, i pytają wszech wobec: czy i to także paszkwil? Tak jest, biedacy! tak! I to paszkwil, tylko w najlichszym gatunku. Jak to! czy już nie umiecie inaczej na chleb zarobić, tylko handlując podobnemi rzeczami? Ależ to rzecz niegodna porządnych, a zwłaszcza uczciwych i szanujących siebie śmieszków, za jakich chcieliście uchodzić dotychczas! Handel paszkwilem to szpetna rzecz. Usłuchajcie powyższych, łagodnych słów, a zdołacie jeszcze niejednego rubla z naszych kieszeni wyłowić.
Ach, to wyławianie rubli, jakże ono teraz rozwielmożyło się na całym świecie! Do czegoby to nawet doszło, tak u nas jak wszędzie, trudno i wyobrazić sobie; na szczęście jednak, znaleźli się obrońcy, którzy nas strzegą od wyławiania rubli przez pozarogatkowych przybłędów. Świeżo mieliśmy dowód takiej gorliwej obrony naszych rubli z okazyi wystąpień pana Rubinsteina. Patrzcie: przyjechał i wyławia ruble! Wprawdzie za owe ruble dał nam swój talent, dał nam potężną muzykę, dał nam promienne i nieopłacone chwile oczarowań i uniesień; wprawdzie cała Warszawa biegła na wyścigi na jego koncerty; wprawdzie krytyka odzywała się o nim z zachwyceniem, ale to wszystko marność! Wyławia nasze ruble, więc hajże na niego, bo przyjechał z daleka. Wszakże i za granicą bronią się unguibus et rostris od przyjezdnych. Donoszą nam nawet z rozmaitych miast o organizujących się tam krucyatach przeciwko obcym artystom. W Paryżu oburzają się na Mierzwińskiego za śmiałe targnięcie się na tamtejsze franki. W Londynie zwołany jest podobno mityng, dążący do zabronienia Antoniemu Kątskiemu polowania na funty. Ale co najgorsza, że w Wiedniu i Berlinie piorunują przeciw amatorom obrazów Brandta i Gierymskiego, ośmielającym się wydawać pieniądze za dzieła obcych artystów. Podobno promotorowie tych demonstracyi domagają się przyznania im koron obywatelskich.
Co do nas, byliśmy dotąd zdania, że wyławiaczami rubli i franków można nazywać tylko szarlatanów, nie dających za ruble nic prócz bezczelności i blagi, ale nie prawdziwych i genialnych artystów, Przeciwko pierwszym wyławiaczom powstawaliśmy zawsze i obiecujemy sobie powstawać do śmierci; przeciwko mistrzom — uderzamy się w piersi, mówiąc: mea culpa — nie powstawaliśmy dotąd nigdy i przyznajemy się, mówiąc jeszcze raz mea culpa, że z tego rodzaju zatwardziałością w grzechu niepodobna nam będzie się rozstać.
Że wreszcie w naszej poczciwej Warszawie co krok trzeba się chwytać za kieszeń, o to nie myślimy się spierać; przyznajemy również chętnie, że karnawałowe mrozy, mgły i odwilże najsilniej na epidemiczne szerzenie się kieszeniowych suchot wpływają. Istotnie czas karnawałowy jest dla kieszeni fatalny: klęska jednak uderza w nas na dobre dopiero wtenczas, kiedy zaczyna się bawić miłosierdzie. Niemasz wyrazów, przejmujących większą trwogą ojców i mężów, niż dwa te maleńkie wyrazy: bawiące się miłosierdzie. Bal na dobroczynność! — jakże tu żonom odmówić; bal matek chrześcijańskich — jakże tu wymagać, aby córki chrześcijańskie nie wyhasały się na takiem zebraniu; bal na szpital dziecinny — czy to bilety takie drogie? Ee! Ee! dzieciństwo: wcale nie drogie! Żywe obrazy: oj! oj! już były tyle razy. Hola! hola! Wreszcie i nie żal wydać pieniędzy, gdy cel piękny i ludzki, a choćby i było żal, nie podobna odmówić. Gdyby to bilety były sprzedawane w kasach, no, to można nie pójść; ale rozprzedają się zupełnie inaczej. Przychodzi kuzynek domu, albo jaki ktoś znajomy, z takich poważniejszych znajomych: człowiek miły, poważany, i tak sobie ot, zwyczajnie zaczyna rozmowę o przyszłym najbliższym balu, a potem mimochodem dodaje: — Ach! wklepali we mnie aż dziesięć biletów do rozprzedaży. (Tu ojciec familii chrząka niespokojnie). Opierałem się... wiecie państwo, to taka przykra rzecz zmuszać kogoś, a z drugiej strony... Tak... rzeczywiście bal będzie świetny, młodzieży mnóstwo (tu dwie córki domu zaczynają słuchać uważniej, mówiący zaś wydobywa z kieszeni bilety i zaczyna się nimi bawić), całe dystyngowane towarzystwo się wybiera (tu matka domu rzuca na ojca domu znaczące spojrzenie), tak jest! ale państwo... — dodaje gość podniesionym głosem — ale państwo pewno nie znajdziecie na to czasu?
— Hm, hm! — mówi na to ojciec domu.
— Tak, to jest, hm, hm! — dodaje matka.
Rzecz napozór się kończy. Gość chowa bilety i mówi o czem innem.
Po chwili jednak, młodsza z panienek podchodzi do papy i całuje go w rękę.
— Czy chcesz czego, moje dziecko?
Nie; ona nie chce niczego; ona tak sobie!... Przyszła się popieścić... koteczka! Ona zupełnie niczego nie chce... ale sama nie wie, skąd jej przyszła myśl... że ten bal, o którym właśnie pan wspominał... to pewno będzie bardzo ładny. Nie prawda, papo?
Tu gość uśmiecha się tryumfalnie, ojciec wzdycha, starsza córka podbiega z drugiej strony i całuje drugą rękę papy.
Zapewniam was, czytelnicy, że rzecz jest skończona!
Z kawalerami robi się, oczywiście, dziesięć razy mniej zachodu. Poprostu pani domu, której powierzono bilety, wydobywa je i mówi:
— Pan zapewne będzie?
— O tak, pani. Z największą radością. E! he! he! he! z największą przyjemnością. (Tu zaczyna się gorączkowe dotykanie dłoniami wszystkich kieszeni). Z największą przyjemnością... ale to jest... zdaje mi się... bo to właśnie...
— O już to drobnych pan u mnie nie znajdzie. Z góry zapowiadam, że reszty nie zdam.
— A to ja jutro chyba odeszlę.
— Naturalnie, wszystko jedno.
Zapewniam was, czytelnicy, że rzecz jest skończona.
W taki to sposób, sługa wasz, pełniący zaszczytne i wysokie obowiązki felietonisty, był na czwartkowem przedstawieniu w teatrzyku dobroczynności. Tak kazały fata, uosobione w matce nie dwóch, ale aż trzech pięknych córek. Fata te zwyciężyły nawet pustki jego portmonetki, w której na razie, prócz biletów ban... chciałem powiedzieć: wizytowych, biletu towarzystwa muzycznego, kartki posłańca, papierosów i całej tej miłej, prawdziwie felietonicznej rozmaitości, znajdowało się tylko... Eh! nie warto o tem mówić.
Zresztą czwartkowe przedstawienie warte było wydatku. Amatorowie i amatorki, wprawiwszy się na pierwszem przedstawieniu, grali pewniej, bieglej i daleko lepiej. Gra p. Kotarbińskiego, jakkolwiek wykazywała nie dość wprawne jeszcze stosowanie teoryi, zresztą wyborowych teoryi w praktyce, oznaczała się jednak tak wysokimi przymiotami, że mógłby mu ich pozazdrościć niejeden rzeczywisty artysta. Powierzchowność młodego amatora przyjemna, głos pełny, głęboki, dźwięczny, składały razem wzięte do wysokiego stopnia pokaźną całość. Drugi amator, grający w tej samej sztuce, pan Piramowicz, przewyższał nawet poprzedzającego rutyną. Równie doskonałą, a zarazem do wysokiego stopnia inteligentną, była gra pani D., bohaterki sztuki. Wogóle, w pierwszej sztuce przemagały wdzięki, w drugiej talenty, w obu zaś litością zdejmowały serca dekoracye. Boże! cóż za dekoracye! Nie wiem, czy w Pacanowie, gdzie kozy kują, w Kiernozi, gdzie jest środek ziemi, i w Łysobykach, sławnych z jarmarków na gęsi, są teatry; ale gdyby były, niezawodnie dekoracye miałyby lepsze. Panie nie mogły wychodzić przez drzwi. W pierwszej sztuce topole, otaczające dom, nie dochodziły do cylindra kochanka Zdzisława; dom Orgona wyglądał jak budka strażnicza; kurtyna wreszcie, w chwili, gdy ją przed drugą sztuką podnoszono, podniosła się na łokieć! i dalej ani rusz. Publiczność widziała cztery pary nóg, poruszające się niespokojnie i kawałek podłogi. Poczęły się śmiechy. Dopiero wspólne usiłowania służby, a może i członków dobroczynności, zdołały skłonić staruszkę, że skrzypnąwszy, stęknąwszy, namyśliła się okazać oczom publiczności nietylko buty i trzewiczki, ale i głowy grających. Oto ważniejsze sprawy tygodnia.
Nakoniec słówko jeszcze o wczorajszej maskaradzie. Tradycya głosi, że za szczęśliwego panowania króla Ćwieczka, maskarada była zebraniem się osób, zwykle do wyższych warstw społeczeństwa należących, wykwintnych i dowcipnych. Dowcip w takiem zebraniu miał tryskać na wszystkie strony, skrzyć się i błyszczeć. Cięte szyderstwa krzyżowały się wzajemnie jak szpady, sypały się słynne bons-mots, powtarzane później przez całe miasto, a czasem pod czarną maską szukała szczerszej chwili miłość — czy to zbyt lękliwa, czy nie wyznana jeszcze, czy zabroniona, czy to nakoniec niewzajemna.
Dziś się czasy zmieniły. Dziś maskarada jest zebraniem, na którem się popychają, gniotą, łokciują, depczą, pocą i nakoniec nudzą. Tak zwane «towarzystwo», a przynajmniej damy z towarzystwa, zarzuciły tego rodzaju zabawy, co też odebrało im dawny wykwintny i elegancki charakter. Dziś nawet dobrze wychowani mężczyźni niewiele sobie robią z zaczepiających ich masek. Bo zresztą i pocóż robić ceremonie, gdy dama, która cię intryguje, może być dziewczyną z restauracyi, w której jadasz obiad, albo twoim własnym, przebranym za damę fryzyerczykiem, który cię co rano goli? Francuszczyzny coraz mniej daje się słyszeć na tych zebraniach; to jednak wcale nie dowodzi, aby damy nasze, przejęte poczuciem obowiązku mówienia po polsku, porzuciły nadsekwańską mowę. Damy z «towarzystwa» parlują po dawnemu, a damy maskarady po dawnemu parlować nie umieją! Co większa, często i polszczyzna maskaradowa, a zwłaszcza sposób wymawiania kuleje na obie nogi: — Kogo szukasz, piękna maseczko? — pyta maski przechodzący młodzieniec. — Czebie — brzmi uprzejma odpowiedź.
I cóż można więcej o wczorajszej maskaradzie powiedzieć? Tłok, gorąco, brak dowcipu, brak ożywienia i nudy — oto jej cechy. Ale nic to nowego. Tak było przeszłego roku, tak będzie przyszłego, tak było na trzeciej, na której przyrzekliśmy sobie, że już póki życia na maskaradę nie pójdziemy, i tak będzie na czwartej, na którą wybieramy się na przyszłą niedzielę.

Gazeta Polska 1875, Nr 12 z dnia 18 stycznia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.