Chwila obecna/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Chwila obecna
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza
Tom LVIII-LX
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1903
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Lenistwo felietonistów. — Katastrofa tytułowa. — Jej następstwa. — Zmiana pojęć karnawałowych. — Bez maski w masce. — Obiady balowe. — Serce i żołądek. — Ulice Warszawy. — Opera włoska. — Kuryery i kuryerki.

Zwyczajem felietonistów, którzy do ostatniej chwili natchnienia szukają, i wtedy dopiero biorą się do pisania, gdy ich spotka poważne, lecz goryczą nacechowane wypomnienie dyspozytora drukarni, lub gdy sumienie ich ruszy pod naciskiem łzawego i pełnego niemych wyrzutów wejrzenia zecera, który także pragnąłby przy niedzieli zobaczyć, jak tam świat Boży wygląda, — zwyczajem więc, powtarzam, tradycyonalnych leniuchów, w których poczet, niestety! i ja się zaliczam, zabrałem się onegdajszego wieczoru do roboty. Szukałem zaczęcia, a raczej zacięcia, bo o to zwykle najtrudniej, gdy nagle drzwi z łoskotem się rozwarły, i wpadł chłopak z drukarni, blady, drżący.
— Co się stało? mów czemprędzej!
— Panie, pękła!
— Kto pękł? gadaj żywo, bo głowa mi pęknie!
— Klisza tytułowa pękła, dziś, przy biciu gazety.
— Co! mój piękny, nowy tytuł, taki wdzięczny, zaokrąglony, trochę na bakier z fantazyą ustawiony, pękł? Co za nieszczęście! O znikomości rzeczy ludzkich! Zaledwie dni kilka nowem cieszył się życiem, dumny był z naczelnego stanowiska, jakie mu losy od urodzenia przeznaczyły. Poznał mróz, poznał błoto, a przed pierwszym powiewem wiosennym marnie zginął. Nie zdołał znieść dłuższego nacisku prasy. Codziennie mu dokuczała, parła go, gniotła; wychodził codziennie zwycięsko, aż tu przyszła chwila słabości, nie mógł dłużej się oprzeć — i już go niema! Biedny ty mój tytule, dziecię dziewiczej mojej fantazyi, czemuż to nie zdołałem natchnąć cię moją wytrwałością, moją siłą oporu, mojem przekonaniem, że ciśnienie wszelkie, a zwłaszcza prasy, jest tylko przemijającą rzeczą, potrzebną, a nawet konieczną do dokładnego a trafnego rozpowszechnienia myśli! Tak pięknie jaśniałeś i błyszczałeś, póki cię czarną nie powlekli farbą: to cię zraziło, straciłeś wiarę w siebie, i z żałości pękłeś. Bierz cię licho! już cię nie żałuję — brzydzę się mazgajami, którzy ofiarą własnej słabości padają!
Tak deklamując, zapomniałem o obecności chłopaka z drukarni, który przysłuchiwał się z rozdziawioną gębą, aż nareszcie, korzystając z przerwy, zapytał nieśmiało: co dalej robić?
— Ha, wrócić do dawnego tytułu, niema rady!
Oto, mili czytelnicy, macie usprawiedliwienie zmiany, jakiej wierzch gazety uległ. Zmiana ta, zapewnić was mogę, pozostanie bez wpływu na położenie polityczne Europy; kurs listów zastawnych i innych papierów publicznych ani się podwyższy, ani spadnie, giełda żadna się nie zachwieje, — co najwyżej, ważny ten fakt spowoduje spłodzenie kilku mniej lub więcej udatnych konceptów, posłuży za przedmiot kilku mniej lub więcej życzliwych uwag po cukierniach, a może zaintryguje niektóre badawcze umysły i każe im szukać myśli ukrytej pod tą nagłą zamianą łuku na linię prostą. Łuk — i linia prosta — dalejże panowie koncepciarze! — jest się czem popisywać; zrzekam się pomysłu na waszą korzyść.
Będzie przeto gadania nieco przez jedną dobę, a potem wszystko pójdzie w zapomnienie, i okrągły tytuł gazety zaliczy się do minionych rzeczy.
Gdyby to wszystko tak łatwo przeminąć mogło, bez pozostawienia po sobie śladów i wspomnień przykrych; gdyby wspomnienia były pozostałością tylko przyjemnych wrażeń, jakżeby dola ludzkości szczęśliwą była! Ale ponieważ tak nie jest, przeto rzeczy należy brać jak są. Tak więc i tegoroczny karnawał bierzemy w dzisiejszym jego objawie. Objaw ten jest bardzo ciekawy i dowodzi nowego zupełnie zwrotu w pojęciach o zabawie, nawet przeniesienia siedliska tych pojęć do innych sfer, niekoniecznie wyższych, — raczej znacznie niższych, fizycznie rzeczy biorąc. Karnawał, z przeznaczenia historycznego, jest epoką szału ludzkości, która krępuje przez rok cały swe namiętności, poddając je pod regularną organizacyę społeczną; ale za to raz jeden do roku, tak, jak wszystkie machiny, czuje potrzebę podniesienia klapy bezpieczeństwa i wypuszczenia na świat nagromadzonej w ciągu dziesięciu miesięcy pary, wydobywającej się z przyciśnionych namiętności. Precz przeto w epoce szału z rozumem, wszystkie ruchy, myśli, porywy i żądze w karby biorącym! Precz z przeszkodami, tamującemi wybryki usposobienia ludzkiego! precz z przymusowemi formami, które jak okowy swobodę ruchu ścieśniają! I dziwny objaw ta swoboda przybrała! Wówczas, gdy maskę, pod którą życie codziennie nasze upływa, zdzieramy, — wówczas maską twarz zasłaniamy; — czyliżby to miało oznaczać, że indywidualność się zaciera, lecz za to górę bierze ogólna cecha ludzkości, a mianowicie pewna skłonność do bezrozumnego szału? (Proszę nas nie obwiniać o przechylanie się ku Darwinizmowi). Bądź co bądź, indywidualizm, chcący brykać, ukrywa się pod wspólną całemu rodowi maską, — godność osobista się salwuje, a powstrzymane przez cały rok szanowaniem siebie samego muskuły ruchami skocznymi odrywają się od padołu płaczu, choćby na chwilę, choćby na tyle czasu, ile trwa blask błyskawicy.
Wszystko to nie stosuje się wprawdzie do Warszawy, w której zwykle szał karnawałowy stosunkowo bardzo niewinne objawy przybiera. Cóż to za szał? — tańczyć, choćby do upadłego, dowodzi ruchliwości, sprężystości w nogach, ale nie namiętności; — pójść na maskaradę dowodzi bezsenności, albo upodobania w złej kolacyi w towarzystwie jakiejś Karmen lub innej karoterki, ale to jeszcze nic wspólnego z namiętnością nie ma; — wybrać się na bal do Tiwoli lub któregokolwiek z przyjacielskich miejsc, dowodzi złego gustu i głowy na podrabiane szampańskie wino wytrzymałej, — ale gdzież ta namiętność! Nie wiem, co się dzisiaj dzieje z maskaradami i przyjacielskimi balikami: może tam dawny splendor się utrzymał; — w domach prywatnych zaś wielka w roku tym zaszła zmiana. Powiedzieliśmy, że szał karnawałowy zmienił siedlisko: miał on je w głowie, a obecnie przeniósł je... nie do serca — do żołądka! Tak jest — le grand chic w tym roku jest — nie tańczyć, ale jeść!
Balów, wieczorów «tańcujących» niema, ale za to codzień obiad, codzień saturnalie żołądkowe. To już ostatni cios, zadany poezyi życia warszawskiego. Rozogniona mazurem, rozmarzona walcem, wreszcie rozkołysana kadrylem tancerka, z biciem serca, ze wzruszeniem słuchała szeptów miłosnych tancerza, w którym wir tańca wszystkie uczucia spotęgował! Było życie w tańcu, była poezya, ale jakże to będzie z obiadami! O szóstej zbierają się balownicy, wszyscy znudzeni, bo głodni, — w duszy wyklinają każdego spóźniającego się. Nareszcie nadchodzi upragniona chwila, — gospodyni podaje rękę najbardziej siwemu, łysemu lub najbardziej udekorowanemu gościowi, gospodarz zaokrągla ramię i podaje je najpokaźniejszej damie, — inni goście muszą się kojarzyć, nie podług woli, życzenia i sympatyi, ale tak, jak im nieubłagane fatum przez usta gospodyni nakazało.
Serce przeto musi milczeć i ustąpić miejsca żołądkowi. Ale gdyby nawet los przychylny obdarzył sąsiedztwem zachwycającej partnerki, to i wtedy trudno odezwać się sercu wobec rozgorączkowanej działalności żołądka. Czyż podobieństwo słodkie słówka półgłosem do ucha pięknej sąsiadki wpuszczać, kiedy w tej chwili lokaj również słodziutkim głosem do ucha szepce: «Lafitte, czy Yquem?» Czyż uchodzi powiedzieć komplement o łabędziej szyi i śnieżnej białości ramionach, kiedy jednocześnie półmisek, objęty w lokajskie szpony, nicianemi rękawiczkami okryte, przedstawia zgłodniałemu oku jakiś suprême de volaille aux truffes? Po obiedzie zaś romansować nie można: kawa, likiery i cygaro rozdzielają dwie połowy rodzaju ludzkiego. Ostatni kłąb dymu z ust wypuszczony zwiastuje początek trawienia; jakże tu kochać, kiedy chciałoby się drzemać? Słowem, obiady karnawałowe zupełnie chybiają celu. Ale ponieważ są przyjęte, ponieważ w tym roku są na dobie i zastępują tańce, przeto należałoby nadać im pewną formę, przypominającą zwykłe dzieje balowe. Dobrzeby było tego rodzaju rozmowy obiadowo-balowe zaszczepić:
— Czy pani raczy nie odmówić mi następnej kuropatwy?
— Przepraszam, kuropatwę już przyrzekłam, ale combrem służyć mogę.
— Stokrotnie pani dziękuję, więc comber ze mną.
Albo:
— Panie X., chcesz być moim vis à vis do Château Margaux?
— Do wszystkich czerwonych win już jestem zamówiony, ale chętnie będę służył do wszystkich białych.
— Zgoda; do likierów zaangażował mnie pan Alfons, który jest niezmordowany.
Panie mogłyby używać tabliczek do notowania zamówień, dla zapobieżenia nieporozumieniom i wyniknąć stąd mogącym krwawym spotkaniom.
Na takiej tabliczce dałoby się czytać: «Zupa z hrabią O., ryba z panem Adolfem, poncz rzymski z księciem; jarzynka — chciałabym z panem Adolfem, ale to za dużo — coby świat powiedział?
Podczas obiadów odbywałyby się w miarę zamówienia: chaîne de dames, chassé croisé, do kieliszka cavalier seul. Możeby się i niejednej obiadniczce wydarzyło usłyszeć takie np. zdanie: «Pani! wspomnienie tego łososia nigdy w sercu mem nie wygaśnie», albo też: «O, gdybym wiecznie przy boku pani mógł taki salmis aux truffes zjadać!» Tym sposobem zastąpienie tańców karnawałowych jedzeniem nie wydałoby się kochliwej młodzieży zbyt dotkliwem. Karnawałby istniał — w innej formie, lecz z takiemi samemi następstwami, — i niejednoby małżeństwo pod wpływem żółwiowej zupy skojarzyć się dało.
Dotąd tak jeszcze nie jest, i zabawa towarzyska na tem cierpi. Panie się nudzą, a panowie rozmawiać z niemi nie chcą, czy też nie umieją. Wrócić trzeba czemprędzej do dawnego sposobu bawienia się, bo na tej drodze zatraci się tradycya miłości, której epoka karnawałowa zawsze najobszerniejsze przedstawia pole.
Nie przesądzam zresztą kwestyi — może i na tej drodze dojść można do upragnionego dla serca celu. Wszak przysłowie mówi, że wszystkie drogi wiodą do Rzymu. Czy tak jest w istocie, nie wiem; ale co pewna, że jeżeli drogi te podobne są do linii komunikacyjnych warszawskich, to z pewnością życie ludzkie na dojście do Rzymu nie wystarczy. Jest to jedna z oryginalności warszawskich, że ulice, któremi największy ruch się odbywa, należą do najciaśniejszych. Senatorska od placu Teatralnego do Zygmunta, Wierzbowa, Żabia i Graniczna, są głównemi arteryami ruchu miejskiego, tamtędy wloką się wszystkie wozy, powózki, furmanki, fury z drzewem, z ciągłymi przystankami. Dla mieszkańców zaś Warszawy, którzy koniecznie tamtemi ulicami za interesami swymi zdążać muszą, przebycie wymienionych ulic jest rzeczą prawie niemożliwą. Nie mówię o wyjątkowym czasie, gdy lody rozrębują po odwilży, bo wtedy wszelkie usiłowanie przejazdu przez jedną z rzeczonych ulic jest połączone z niebezpieczeństwem życia; ale i w zwykłej, normalnej epoce, każdy Warszawiak, dbały o drogi czas, poświęcony jest dla pierwszego lepszego «chama», któremu to dogadza wlec swoją furę najkrótszą drogą. Inne ulice, szerokie, wygodne, przez cały dzień nie usłyszą skrzypnięcia kola; wszystko sznurem idzie tamtędy, gdzie najciaśniej. Na to jeden tylko sposób: dla wszelkich transportów, tranzytowo na kołach przez Warszawę idących, powinny być wskazane ulice, któremi im iść nie wolno; co zaś do furmanek i wozów, które szeregiem idąc, ładunek swój odbierają lub składają w mieście, tym winno być nakazane zachowanie odstępów dostatecznych dla przejścia lub przejechania pomiędzy nimi. Zdarza się bowiem często, że na skręcie ulicy, do czterdziestu furmanek nieprzerwanym szeregiem się wlecze, a biednemu mieszczuchowi nic innego nie pozostaje, tylko upatrywać chwili, w której bez narażenia się na szwank na drugą stronę przedrzeć się zdoła.
Najgorszym punktem jest bez wątpienia Senatorska ulica od Miodowej do Zygmunta. Tam zawsze pełno fur, wozów, omnibusów, karet; czasem przyjdzie czekać i kwadrans, a może i pół godziny, zanim się przedostać można. Przy projektowaniu nowych komunikacyi miejskich czyżby nie racyonalniej było ulicę Miodową przedłużyć do Krakowskiego Przedmieścia, aniżeli tworzyć ulicę Włodzimierską, którędy raz na miesiąc zaledwie ktoś przejeżdża? A jakieżby stąd nadzwyczajne wynikło udogodnienie dla ruchu miejskiego, koncentrującego się w tych okolicach!
Może w bieżącym roku rozmaite niedogodności usunąć się dadzą. Już dawno obiegają pogłoski o rozszerzeniu ulicy Wierzbowej, przez zniesienie oficyn pałacu Brühlowskiego; ponawia się wieść o zniesieniu szpetnych pawilonów na placu Saskim — a nawet, — do jakiego to stopnia fantazya nowiniarzy się rozbujała! — mówią o przebudowaniu gmachu, przez komendanturę zajętego, na teatr przeznaczony dla opery i baletu. W takim razie dzisiejszy Wielki teatr mieściłby w sobie dramat i komedyę, a sala Rozmaitości obróconąby została na dogodną salę koncertową.
Tymczasem w teatrze Wielkim produkuje się dotąd Opera włoska, która nareszcie ożywiła się nieco przybyciem pani Casanova-Cepeda. Jest to nietylko dobra śpiewaczka, ale i artystka. Wprawdzie głos jej nie odpowiada wysokim partyom, w jakich pani C. tu występuje. Ma ona mezzosopran, i dlatego siła cechująca śpiew w średnim rejestrze, zupełnie znika, gdy wypada przenieść się w wysokie strefy. Dramatyczności pani Cepeda posiada dużo, intonacya pewna, i słucha się jej z tym błogim spokojem, jaki wzbudza przekonanie, że się ma przed sobą wytrawną artystkę. Ale reszta personelu, — żal się Boże! Oprócz pana Pavaniego, który się świetnie oszczędza i panny Meeoeei, której zasoby od zeszłego roku gwałtownie się rozwinęły, wreszcie oprócz pana Sovestre’a, któryby się bardzo spodobał, gdyby go można dosłyszeć, cały pozostały skład trupy mógłby śmiało znaleźć pomieszczenie w tutejszych chórach. Szkoda rzeczywistej i sumiennej pracy tak zdolnego dyrektora, jak pan Trombini!
Dla takiego składu opery, zawsze z wyjątkiem wymienionych indywidualności, jedna tylko pozostaje szansa: wyjechać na prowincyę i dawać tam przedstawienia. Możeby to się już i zrobiło, gdyby nie przykra wiadomość, że z powodu nagromadzonych śniegów i zepsucia dróg, komunikacye z prowincyą przerwane; albowiem, jak pisma donoszą, kuryerki przestały chodzić. Wiadomość ta, źle zrozumiana i źle tłómaczona, okropne wrażenie na niektóre umysły wywarła. Sam zaczepionym zostałem przez jednego jegomości, który z najżywszym niepokojem zapytał mnie:
— «Panie, czy to prawda, co pisało o kuryerkach?
— «Najzupełniejsza prawda.
— «I to te śniegi i odwilże temu winny — ktoby się tego był domyślił! To chyba chłopaki latać nie mogą po mieście, bo drogi zepsute.
— «Co za chłopaki?... nie rozumiem.
— «A — te — roznosiciele!
— «Cóż u Pana Boga, co za związek między roznosicielami a kuryerkami?
— «Jak to?... to pan chyba w kantorze prenumerujesz — mnie chłopak codzień do domu przynosi. Ale teraz, — tu westchnął — kiedy kuryerki przestały wychodzić, to już nic nie będę czytał».
Wyjaśniło się qui pro quo. Uspokójcie się, czułe dusze! Śniegi miną, błoto się ulotni, wiosna ulice i drogi wysuszy — a póki gród nasz stać będzie, nie przestaną kursować kuryerki, które stanowią najważniejszą komunikacyę umysłową dla mieszkańców Warszawy.

Gazeta Polska, 1875, Nr 18 z dnia 25 stycznia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.