Chłopi (Balzac)/Część pierwsza/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
WIELKIE REWOLUCJE W MAŁEJ DOLINIE.

— No i cóż, mistrzu Sibilet, rzekł generał do rządcy nazajutrz po swem przybyciu — a żartobliwy ten przydomek świadczył jak wysoko cenił wiedzę ex-dependenta — jesteśmy tedy, wedle ministerjalnego wyrażenia, w krytycznym momencie?
— Tak, panie hrabio, odparł Sibilet idąc za generałem.
Szczęśliwy właściciel Aigues przechadzał się przed „rządcówką“, w ogródku, gdzie pani Sibilet hodowała kwiaty i na skraju którego zaczynała się rozległa łąka odwilżana wspaniałym kanałem opisanym przez Blondeta. Stamtąd, widać było w oddali zamek, tak samo jak z Aigues widać było z profilu domek rządcy.
— Ale, odparł generał, w czem są trudności? Podejmę proces z Gravelotami, od tego nikt nie umarł, i ogłoszę tak energicznie dzierżawę mego lasu, że, siłą konkurencji, znajdę kogoś, kto mi zapłaci istotną cenę...
— Tak się nie załatwia rzeczy, panie hrabio, odparł Sibilet. A jeżeli nikt się nie zgłosi, co pan pocznie?
— Sam będę wycinał las, i sprzedawał drzewo...
— Będzie pan hrabia handlował drzewem? rzekł Sibilet widząc wzruszenie ramion generała, zgoda. Nie zajmujmy się pańskiemi sprawami tutaj. Weźmy Paryż. Trzeba będzie wynająć skład, płacić koncesję i podatek, płacić prawa spławu, prawa komory, koszta wyładowania i rąbania, mieć zarządcę, buchaltera...
— To niepodobieństwo, rzekł żywo generał przestraszony. Ale czemu nie miałby się nikt zgłosić?
— Pan hrabia ma wrogów w okolicy...
— Kogóż?
— Najpierw pana Gaubertin...
— To ten hultaj, po którym pan objął posadę?
— Nie tak głośno, panie hrabio!... rzekł Sibilet, moja kucharka może słyszeć.
— Jakto! nie mogę mówić u siebie o nędzniku, który mnie okradał? odparł generał.
— W imię pańskiego spokoju, panie hrabio, chodźmy stąd trochę dalej. Pan Gaubertin jest merem La-Ville-aux-Fayes...
— A, winszuję temu miasteczku, kroćset bomb, ładny ma zarząd w istocie!...
— Niech mnie pan raczy słuchać, panie hrabio, i niech mi pan wierzy, że tu chodzi o rzeczy bardzo poważne, o pańską przyszłość tutaj.
— Słucham, chodźmy tedy usiąść tam na ławce.
— Panie hrabio, kiedy pan odprawił pana Gaubertin, musiał sobie znaleźć jakieś zajęcie, bo nie miał majątku...
— Nie miał majątku, a kradł tutaj więcej niż dwadzieścia tysięcy rocznie!
— Panie hrabio, nie mam zamiaru go usprawiedliwiać, odparł Sibilet; chciałbym widzieć pomyślność Aigues, choćby tylko poto aby dowieść nieuczciwości Gaubertina; ale nie łudźmy się, mamy w nim najniebezpieczniejszego hultaja, jaki istnieje w całej Burgundji, a jest w tem położeniu że może panu szkodzić.
— A to jak? spytał generał zasępiając się.
— Gaubertin jest, ni mniej ni więcej, na czele blisko trzeciej części aprowizacji Paryża. Jest agentem handlu drzewem, kieruje eksploatacją leśną, wyrębem, strażą, spławianiem i ładowaniem na wozy. Będąc w ciągłej styczności z robotnikami, jest panem cen. Pracował trzy lata nad tem aby sobie wyrobić to stanowisko, ale jest w niem niby w fortecy. Stawszy się mężem zaufania wszystkich kupców, nie proteguje żadnego; uregulował wszystkie prace z ich korzyścią, i sprawy załatwiają się o wiele lepiej i taniej, niż gdyby każdy z nich miał, jak wprzódy, swojego zastępcę. Dzięki temu, usunął tak skutecznie wszystkich konkurentów, że jest absolutnym panem licytacji i ofert: Korona i państwo są jego lennikami. Wyręby koronne i państwowe, które się dzierżawi na licytacjach, należą do ludzi Gaubertina; nikt nie jest dość silny aby z niemi walczyć. W zeszłym roku, pan Mariotte z Auxerre, zachęcony przez dyrektora domen, chciał konkurować z Gaubertinem; najpierw Gaubertin podbił mu cenę do rzeczywistej wartości, następnie, kiedy przyszło do eksploatacji, awońscy robotnicy zażądali takich płac, że pan Mariotte zmuszony był sprowadzać ludzi z Auxerre, a chłopi z La-Ville-aux-Fayes pobili ich. Był proces przeciw hersztowi sprzysiężenia i przeciw hersztowi tej bitwy. Ten proces sporo kosztował pana Mariotte, który, nie licząc odium że uzyskał wyrok na biedaków, zapłacił wszystkie koszta, ponieważ ci co przegrali nie mieli ani szeląga. Proces przeciw biedakom przynosi tylko nienawiść tym, którzy muszą żyć w ich pobliżu. Niech mi pan pozwoli przypomnieć sobie mimochodem tę zasadę, ponieważ pan będzie musiał walczyć ze wszystkimi nędzarzami tego kantonu. To nie koniec! Wszystko policzywszy, biedny Mariotte, zacny człowiek, traci na tym interesie. Zmuszony płacić wszystko gotówką, sprzedaje na wypłaty. Aby go zrujnować, Gaubertin dostarcza na nieprawdopodobnie dogodnych warunkach i daje swoje drzewo o pięć od sta niżej ceny kosztu. Toteż kredyt pana Mariotte jest silnie zachwiany. Wreszcie pan Gaubertin do dziś jeszcze ściga i nęka tego biednego człowieka tak, że, jak mówią, chce się wynosić, nietylko z Auxerre ale z okolicy, i dobrze czyni. Ta sprawa na długo wydała właścicieli kupcom, którzy stanowią dziś ceny, tak jak w Paryżu handlarze mebli w hali licytacyjnej. Ale Gaubertin oszczędza tylu kłopotów właścicielom, że zyskują na tem.
— A to jak? rzekł generał.
— Po pierwsze, wszelkie uproszczenie wychodzi, wcześniej czy później, na korzyść wszystkim interesowanym, odparł Sibilet. Następnie, właściciele mają dochód zabezpieczony. W gospodarstwie wiejskiem to najważniejsze, zobaczy pan! Wreszcie pan Gaubertin jest ojcem robotników, dobrze im płaci i daje im zawsze robotę; otóż, ponieważ ich rodziny mieszkają na wsi, lasy kupców lub właścicieli którzy powierzą swoje interesy Gaubertinowi, jak panowie de Soulanges i de Ronquerolles, wolne są od grabieży. Zbiera się tam chrust, oto wszystko.
— Ten hultaj Gaubertin nie zmarnował czasu!... wykrzyknął generał.
— To tęgi człowiek, rzekł Sibilet. Jest, jak powiada, rządcą połowy departamentu, zamiast być rządcą Aigues. Bierze niewiele od każdego, i to niewiele od dwóch miljonów daje mu czterdzieści lub pięćdziesiąt tysięcy rocznie, „Kominy paryskie opłacają to wszystko“, powiada. Oto pański wróg, generale! Toteż, mojem zdaniem, powinienby pan skapitulować, pogodzić się z nim. Jest związany, jak pan wie, z Soudrym, brygadjerem żandarmerji w Soulanges, z panem Rigou, naszym merem z Blangy. Gajowi, to jego kreatury; dochodzenie pańskich szkód staje się wówczas niemożliwe. Od dwóch lat zwłaszcza, pańskie lasy przepadły. Toteż, panowie Gravelot mają widoki wygranej, powiadają bowiem: „W okresie dzierżawy pan odpowiada za strzeżenie lasu; nie pilnuje go pan, wyrządza mi pan szkodę; żądam odszkodowania“. To jest dość słuszne, ale to nie jest racja aby wygrać proces.
— Trzeba umieć przyjąć proces i stracić na nim, aby nie mieć ich na przyszłość!... rzekł generał.
— Uszczęśliwi pan pana Gaubertin, odparł Sibilet.
— Jakto?
— Procesować się z Gravelotami, to znaczy bić się, pierś o pierś, z Gaubertinem, który ich reprezentuje, rzekł Sibilet, toteż niczego tak nie pragnie, jak tego procesu. Sam powiedział, pochlebia sobie, że pana zaprowadzi aż do kasacji.
— A łajdak!.. a....
— Jeżeli pan hrabia chce sam eksploatować, rzekł Sibilet obracając sztylet w ranie, będzie pan w rękach robotników, którzy zażądają od pana ceny pańskiej w miejsce ceny kupieckiej i którzy panu zaleją sadła za skórę, to znaczy postawią pana, jak tego zacnego Mariotte, w konieczności sprzedaży ze stratą. Jeżeli pan zechce wydzierżawić, nie znajdzie pan oferentów; nie spodziewa się pan bowiem, aby ktoś zaryzykował dla prywatnego człowieka to, co ojciec Mariotte zaryzykował dla Korony i państwa. I niechże teraz poczciwiec spróbuje gadać o swoich stratach rządowi! Rząd, to jest jegomość podobny do pańskiego sługi, kiedy był urzędnikiem w katastrze; zacny jegomość w wytartym surducie, który czyta gazetę przy stoliku. Czy pensja jest tysiąc dwieście franków, czy dwanaście tysięcy, serce nie jest przez to czulsze. Mówić o ulgach, o redukcjach, do skarbu reprezentowanego przez tego pana?... odpowie taratata, temperując pióro. Jest pan poza prawem, panie hrabio!
— Co czynić! wykrzyknął hrabia, w którym krew się gotowała i który chodził wielkiemi krokami przed ławką.
— Panie hrabio, rzekł brutalnie Sibilet, to co panu powiem nie jest w moim interesie; trzeba sprzedać Aigues i wynosić się z okolicy.
Słysząc te słowa, generał skoczył jakby ugodzony kulą i popatrzył na Sibileta.
— Generał cesarskiej Gwardji miałby się cofnąć przed podobnymi hultajami, i to kiedy hrabinie podoba się w Aigues!... rzekł wreszcie; raczej będę policzkował Gaubertina na rynku w La-Ville-aux-Fayes, aż się będzie ze mną bił, żeby go zabić jak psa!
— Panie hrabio, Gaubertin nie jest tak głupi, żeby się puszczać z panem na takie rzeczy. Zresztą, nie znieważa się bezkarnie mera w podprefekturze tak poważnej jak La-Ville-aux-Fayes.
— Postaram się o to, aby go złożono z urzędu, Troisvillowie poprą mnie, tu chodzi o moje dochody...
— Nie uda się panu, Gaubertin ma długie ręce! narobiłby sobie pan hrabia kłopotów, z którychby już nie wybrnął...
— A proces?... rzekł generał, trzeba myśleć o chwili obecnej.
— Panie hrabio, postaram się aby pan go wygrał, rzekł Sibilet znaczącym tonem.
— Dzielny Sibilet, rzekł generał podając rękę rządcy. A jak?
— Wygra go pan w trybunale kasacyjnym, fintą prawną. Wedle mnie, Gravelotowie mają słuszność, ale nie wystarczy mieć słuszność prawną i faktyczną, trzeba mieć po swojej stronie formę, a oni zaniedbali formę, która zawsze przeważa treść. Gravelotowie powinni byli pana wezwać aby pan lepiej pilnował lasu. Nie można żądać odszkodowania z końcem dzierżawy, za szkody poniesione przez dziewięć lat eksploatacji. Istnieje artykuł, na który można się powołać w tej mierze. Przegra pan w La-Ville-aux-Fayes, przegra pan może i w apelacji, ale wygra pan w Paryżu. Będzie pan miał drogie ekspertyzy, rujnujące koszta. Nawet wygrywając, wyda pan więcej niż dwanaście do piętnastu tysięcy, ale wygra pan, jeżeli panu zależy na wygranej. Ten proces nie pozyska panu sympatji Gravelotów, bo będzie bardziej rujnujący dla nich niż dla pana; stanie się pan ich zmorą, będzie pan uchodził za pieniacza, wezmą pana na języki, ale wygra pan...
— Co czynić? powtórzył generał, którego argumenty Sibileta przypiekły ogniem.
W tej chwili, przypominając sobie ciosy szpicrózgą zadane Gaubertinowi, byłby wolał zadać je sobie samemu. Sibilet czytał na płonącej twarzy generała wszystkie jego męki.
— Co robić, panie hrabio?... Jest tylko jeden sposób, układać się; ale nie może się pan układać osobiście. Muszę wyglądać na to, że pana okradam! Otóż kiedy cały nasz majątek i pociecha są w naszej uczciwości, nie łatwo nam jest, biednym nieborakom, godzić się na pozory szelmostwa. Sądzą nas zawsze wedle pozorów. Gaubertin swojego czasu ocalił życie pannie Laguerre, a wyglądało że ją okrada: toteż wynagrodziła jego poświęcenie, zapisując mu w testamencie brylant wartości dziesięciu tysięcy franków. Nosi go pani Gaubertin.
Generał objął Sibileta drugiem spojrzeniem równie przenikliwem jak pierwsze, ale rządca nie wzruszył się tą nieufnością, spowitą w dobroduszny uśmiech.
— Moja nieuczciwość tak ucieszyłaby pana Gaubertin, że zyskałbym w nim protektora, podjął Sibilet. Toteż, będzie mnie słuchał skwapliwie, kiedy się doń udam z tą propozycją: „Mogę wydrzeć hrabiemu dwadzieścia tysięcy franków dla pp. Gravelot, pod warunkiem, że się podzielą ze mną“. Jeśli nasi przeciwnicy się zgodzą, odniosę panu dziesięć tysięcy z powrotem, straci pan tylko dziesięć tysięcy, ocali pan pozory, obejdzie się bez procesu.
— Jesteś zacny człowiek, Sibilet, rzekł generał ściskając go za rękę. Jeżeli możesz ułożyć przyszłość równie dobrze jak teraźniejszość, uważam cię za perłę intendentów!...
— Co się tyczy przyszłości, odparł rządca, nie umrze pan z głodu, przez to że pan nie będzie rąbał lasu przez dwa lub trzy lata. Niech pan zacznie od tego, aby dobrze pilnować lasu. Do tego czasu, z pewnością wiele wody upłynie w Awonie. Gaubertin może umrzeć, może się zbogaci na tyle że się wycofa z interesów; wreszcie ma pan czas wysunąć przeciw niemu konkurenta: ciasteczko jest dość ładne aby je podzielić, poszuka pan na niego drugiego Gaubertina.
— Sibilet, rzekł stary żołnierz zachwycony temi widokami, dam ci tysiąc talarów jeżeli skończysz w ten sposób; a co do reszty, namyślimy się.
— Panie hrabio, rzekł Sibilet, przedewszystkiem niech pan pilnuje lasu. Niech pan pójdzie zobaczyć, do jakiego stanu chłopi go doprowadzili przez czas pańskiej nieobecności... Co ja mogłem zrobić? ja jestem rządcą, nie jestem gajowym. Aby upilnować Aigues, trzebaby panu naczelnego strażnika konno i trzech strażników pod nim...
— Będziemy się bronić. Wojna, więc dobrze, będziemy wojować. To mnie nie przeraża, rzekł Montcornet zacierając ręce.
— To wojna na talary, rzekł Sibilet, a ta wyda się panu trudniejsza od tamtej. Można zabić ludzi, nie zabija się interesów. Będzie pan walczył ze swoim przeciwnikiem na polu bitwy, gdzie walczą wszyscy właściciele; to pole bitwy, to kwestja spieniężenia! To nic produkować, trzeba sprzedać; aby zaś sprzedać, trzeba być w dobrych stosunkach z całym światem.
— Będę miał miejscowych ludzi za sobą...
— A to jak? spytał Sibilet.
— Świadcząc im dobro.
— Świadczyć dobro chłopom z tej doliny, łykom z Soulanges?... rzekł Sibilet zezując straszliwie pod wpływem ironji, która zapłonęła żywiej w jednem oku. Pan hrabia nie wie co podejmuje; Zbawiciel nasz, Jezus Chrystus, zginąłby drugi raz na krzyżu!... Jeżeli pan chce spokoju, panie hrabio, naśladuj pan nieboszczkę: dawaj się pan okradać, albo napędź im strachu. Lud, kobiety i dzieci słuchają jednego: strachu. To był wielki sekret Konwentu i Cesarza.
— Cóż to! więc jesteśmy w lesie, więc to zbóje? wykrzyknął hrabia.
— Mężu, rzekła Adelina, śniadanie czeka. Niech pan daruje, panie hrabio, ale on nic nie jadł od rana, a jeździł aż do Ronquerolles dostawić tam zboże.
— Idź, idź, Sibilet.
Nazajutrz rano, wstawszy przededniem, stary kirasjer wrócił bramą Avonne, aby pogadać ze swym jedynym strażnikiem i wybadać jego usposobienie.
Część lasu, siedemset do ośmiuset morgów, ciągnęła się wzdłuż Awony, aby zaś zachować rzece jej majestatyczną fizjognomję, zostawiono po obu stronach kanału szpaler starych drzew, prawie w prostej linji, na przestrzeni trzech mil. Kochanka Henryka IV, do której należały Aigues, namiętna myśliwa jak jej królewski amant, kazała przerzucić w 1593 r, most, prowadzący z tej części lasu do innej, o wiele znaczniejszej, kupionej dla niej i położonej na wzgórzu. Zbudowano wówczas bramę awońską, jako miejsce schadzki dla myśliwych; a wiadomo jaki przepych rozwijali architekci w owych budowlach przeznaczonych na wywczasy dworu i szlachty. Stamtąd wychodziło sześć alej, których zbieg tworzył półksiężyc. W środku tego półksiężyca wznosił się obelisk uwieńczony słońcem, niegdyś złoconem; po jednej stronie widniał na niem herb Nawary, po drugiej herb hrabiny de Moret. Drugi półksiężyc, nad brzegiem Awony, łączył się z półksiężycem w miejscu schadzki prostą aleją, na której końcu widać było kabłąk tego weneckiego mostu.
Między dwiema pięknemi kratami, o charakterze podobnym do wspaniałej kraty którą niestety zburzono w Paryżu a która otaczała ogród na placu Królewskim, wznosiła się budowla z cegieł, z ornamentami z ciosowego kamienia jak w zamku, z kamiennemi rozetami, z bardzo ostrym dachem. Okna obramione były również w ciosowy kamień podobnego kroju. Ten stary styl, który dawał pawilonowi wygląd monarszy, przystoi w miastach jedynie więzieniom; ale w otoczeniu lasu nabiera osobliwej wspaniałości. Starodrzew tworzył niby firankę, za którą sypały się w gruzy psiarnia, dawna sokolarnia, bażantarnia, oraz mieszkania dojeżdżaczy, niegdyś przedmioty podziwu Burgundji.
W r. 1595, ruszyły z tego pysznego budynku łowy królewskie, poprzedzane przez owe piękne psy umiłowane Pawłowi Veronese i Rubensowi. Parskały konie o szerokich siwych i lśniących zadach, istniejące jedynie na wspaniałych obrazach Wouwermansa; za niemi służba w paradnej liberji, popędzana przez dojeżdżaczy w długich butach i spodniach z żółtej skóry z obrazów Vandermeulena. Obelisk wzniesiony aby uczcić pobyt Bearneńczyka i jego polowanie z piękną hrabiną de Moret, nosił tę datę ponad herbami Nawary. Ta zazdrosna kochanka, której syna uprawniono, nie pozwoliła umieścić tam herbu Francji, będącego jej potępieniem.
W chwili gdy generał ujrzał ten wspaniały pomnik, mech zielenił skrzydła dachu. Kamienie, zżarte czasem, zdawały się krzyczeć na profanację tysiącem otwartych ust. Z ołowiu ochwierutanych witraży wypadły szybki, sprawiając iż okna wydawały się jakby oślepłe. Żółte lewkonje kwitły między balustradami, bluszcz zapuszczał swoje białe i włochate szpony w każdą szczelinę.
Wszystko świadczyło o owem plugawem niedbalstwie, którego piętno wyciskają dożywotnicy na wszystkiem co posiadają. Dwa okna na pierwszem piętrze zatkane były sianem. Przez okno na parterze widać było izbę pełną narzędzi, wiązek drzewa; przez drugie wystawiała pysk krowa, świadcząc, że Kuternoga, aby oszczędzić sobie drogi dzielącej jego domek od bażantarni, zamienił salę pawilonu myśliwskiego na oborę, salę z sufitem w kasetony, w których widniały herby wszystkich właścicieli Aigues!
Czarny i brudny parkan szpecił dostęp do pawilonu, zamykając świnie pod daszkiem z desek, kury i kaczki w małych zagrodach, z których wyprzątało się podściółkę raz na pół roku. Łachy schły na głogach, rosnących bezczelnie dokoła. W chwili gdy generał zbliżał się od mostu, pani Kuternożyna czyściła naczynie, w którem przyrządzała kawę z mlekiem. Strażnik, siedząc na krześle w słońcu, patrzał na żonę tak, jak dziki patrzałby na swoją. Kiedy usłyszał krok konia, odwrócił głowę, poznał hrabiego i zafrasował się.
— No i cóż, Kuternoga, mój chłopcze, rzekł generał do starego strażnika, nie dziwię się że wycinają Gravelotom moje lasy; ty bierzesz swoją posadą za kanonję!...
— Dalibóg, panie hrabio, spędziłem tyle nocy w pańskich lasach, że nabawiłem się kataru. Cierpię dziś rano tak, że żona właśnie czyści rondel w którym grzała mi kataplazm.
— Mój chłopcze, rzekł generał, nie znam innej choroby prócz głodu, na którąby pomagały kataplazmy z kawy z mlekiem. Słuchaj, ladaco. Oglądałem wczoraj mój las i las panów de Ronquerolles i de Soulanges; ich lasy są doskonale strzeżone, a mój jest w opłakanym stanie.
— Ba, panie hrabio, oni są zasiedzieli w okolicy, ludzie szanują ich dobro. Jak pan chce, abym ja się bił z sześcioma wsiami? Milsze mi jeszcze życie niż pański las. Człowiek, któryby chciał pilnować pańskich drzew jak należy, dostałby jako zapłatę kulę w łeb w tym lesie...
— Tchórzu! odparł generał, hamując wściekłość jaką w nim obudziła bezczelna odpowiedź gajowego. Ta noc była wspaniała, ale kosztuje mnie sto talarów na dziś, a tysiąc franków szkody na przyszłość. Zabierzesz się stąd, mój drogi, albo rzeczy się zmienią. Każdy grzech można okupić. Oto moje warunki. Oddaję ci dochody z kar, pozatem będziesz miał trzy franki za każdy protokół. Jeżeli ja nie wyjdę na swoje, ty zarobisz, nawet bez pensji; a jeżeli mi będziesz dobrze służył, jeżeli zdołasz powstrzymać. szkody, możesz dostać sto talarów dożywocia. Zastanów się. Oto sześć dróg, rzekł wskazując sześć alej, trzeba wybrać tylko jedną; staraj się wybrać dobrą. Ja się nie bałem kul!
Kuternoga, mały czterdziestosześcioletni człowieczek, z twarzą jak księżyc w pełni, ogromnie lubił nic nie robić. Spodziewał się żyć i umrzeć w tym domku, który stał się jego domem. Jego dwie krowy żywiły się z lasu, miał swoje drzewo, uprawiał ogródek zamiast gonić za delinkwentami. Niedbalstwo to było na rękę Gaubertinowi, a Kuternoga odgadł Gaubertina. Gajowy ścigał tedy złodziei drzewa jedynie aby zadowolić swoje drobne nienawiści. Ścigał dziewczyny które mu były oporne i ludzi których nie lubił; ale oddawna nie nienawidził już nikogo, kochany przez wszystkich, dla swojej pobłażliwości.
Kuternoga zawsze miał swoje nakrycie Pod Wiechą, dziewczęta w lesie nie broniły mu się już, oboje z żoną dostawali podarki w naturze od wszystkich szkodników. Odnoszono mu drzewo, obrabiano mu wino. Słowem, znajdował pomocników we wszystkich swoich delilnkwentach. Niemal upewniony przez Gaubertina co do swej przyszłości, licząc na swoje dwa morgi w razie sprzedaży Aigues, zbudził się niby z błogiego snu pod wpływem suchych słów generała, który odsłaniał wreszcie, po czterech latach, swą naturę mieszczucha zdecydowanego nie dać się już okradać.
Kuternoga wziął czapkę, torbę, fuzję, włożył kamasze, ładownicę ze świeżym herbem Montcornetów, i udał się aż do La-Ville-aux-Fayes owym niedbałym krokiem, pod którym wieśniacy kryją swoje najgłębsze refleksje. Idąc, patrzał na las i gwizdał na psy.
— Skarżysz się na Tapicera, rzekł mu Gaubertin, a on ci daje majątek! Jakto! ten głupiec daje ci trzy franki od protokółu, i do tego grzywny! Porozumiawszy się z przyjaciółmi, możesz ich wystawić ile zechcesz, setki! Mając tysiąc franków, będziesz mógł kupić La Bâchelerie od starego Rigou, zostać gospodarzem. Tylko urządź się tak, aby ścigać jedynie ludzi gołych jak psie jajka. Gołemu nic nie wezmą. Weź to co ci daje Tapicer i pozwól mu zbierać koszty, skoro to lubi. Każdy ma swój gust. Czy ojciec Mariotte, mimo moich ostrzeżeń, nie wolał zbierać straty niż zyski?
Kuternoga, zdjęty podziwem dla Gaubertina, wrócił płonący żądzą zostania wreszcie właścicielem i gospodarzem jak inni.
Wróciwszy do domu, generał Montcornet opowiedział swą wyprawę Sibiletowi.
— Pan hrabia dobrze uczynił, odparł rządca zacierając ręce, ale nie trzeba się zatrzymywać w pół drogi. Polowy, który pozwala pustoszyć nasze łąki, nasze pola, powinien być wypędzony. Pan hrabia mógłby z łatwością zostać merem gminy i wziąć, na miejsce Vaudoyera, jakiego starego żołnierza, który miałby odwagę pełnić służbę. Wielki właściciel powinien być merem u siebie. Widzi pan, jakie trudności mamy z obecnym merem!...
Mer gminy Blangy, eks-benedyktyn, nazwiskiem Rigou, ożenił się roku 1-go Republiki ze służącą dawnego proboszcza. Mimo odrazy, jaką żonaty zakonnik musiał budzić w prefekturze, zachowano go jako mera po 1815, bo on jeden zdolny był pełnić te funkcje. Ale w r. 1817, skoro biskup wysłał księdza Brossette do parafji Blangy, pozbawionej proboszcza od dwudziestu pięciu lat, musiała się zarysować gwałtowna sprzeczność między apostatą a młodym duchownym, którego charakter już znamy.
Wojna, która od tego czasu toczyła się między merostwem a plebanją, zyskała popularność lekceważonemu dotąd merowi. Rigou, którego chłopi nienawidzili z powodu jego lichwy, stał się nagle w ich oczach symbolem politycznych i finansowych interesów, rzekomo zagrożonych przez Restaurację, a zwłaszcza przez duchowieństwo.
Przeszedłszy z kawiarni Pokojowej przez ręce wszystkich urzędników, Constitutionnel. główny organ liberalizmu, dochodził do starego Rigou siódmego dnia, na abonament bowiem, opiewający na imię kawiarza Socquard, składało się dwadzieścia osób. Rigou posyłał dziennik młynarzowi Langlumé, a ten dawał go już w strzępach wszystkim którzy umieli czytać. Artykuły wstępne — Premiers-Paris — oraz antyreligijne — pasztety liberalnego dziennika, kształtowały tedy opinję publiczną w dolinie Aigues. Toteż Rigou, tak samo jak wielebny ksiądz Gregoire, stał się bohaterem. U niego, jak u niektórych bankierów paryskich, polityka okryła purpurą popularności haniebne łupiestwa.
W tej chwili, podobnie jak wielki orator Franciszek Keller, ten wiarołomny mnich uchodził za obrońcę praw ludu, on, który niegdyś nie odważyłby się przechadzać w polu po nocy, z obawy aby nie trafić na jakąś paść, w której zginąłby przypadkiem. Prześladować człowieka, to znaczy, w polityce, nietylko powiększyć go, ale jeszcze zmazać jego przeszłość. Pod tym względem, partja liberalna była wielkim cudotwórcą. Jej smutny dziennik, który miał wówczas ten spryt aby być równie płaskim, równie oszczerczym, równie naiwnym, równie głupim i przewrotnym jak wszelka publiczność rekrutująca się z mas, sprawił może tyleż spustoszeń w interesach prywatnych co w Kościele.
Rigou spodziewał się, że w tym napoleońskim generale w odstawce, w tem dziecku ludu wyniesionem przez Rewolucję, znajdzie wroga Burbonów i księży; ale generał, hodując swoje tajemne ambicje, urządził się tak, aby uniknąć wizyty państwa Rigou za pierwszej bytności w Aigues.
Kiedy ujrzycie zbliska straszliwą twarz Rigou, żbika tej okolicy, zrozumiecie doniosłość drugiego kapitalnego błędu, jaki, pod wpływem swoich arystokratycznych poglądów, popełnił generał; a hrabina pogorszyła jeszcze rzecz impertynencją, która znajdzie miejsce w historji pana Rigou.
Gdyby Montcornet zjednał sobie życzliwość mera, gdyby się postarał o jego przyjaźń, może wpływ tego renegata sparaliżowałby intrygi Gaubertina. Zamiast tego, trzy procesy, z których jeden już wygrany przez Rigou, toczyły się w La-Ville-aux-Fayes między generałem a ex-mnichem. Aż do tego dnia, Montcornet był tak bardzo zajęty swemi ambicjami, swojem małżeństwem, że nie pamiętał już o imć Rigou; skoro tylko Sibilet mu poradził aby on sam zajął miejsce mera, natychmiast posłał po konie pocztowe i udał się do prefekta.
Prefekt, hrabia de Martial de la Roche-Hugon, był przyjacielem generała od 1804 r. Słówko, rzucone przez tego radcę Stanu w jakimś salonie w Paryżu, skłoniło Montcorneta do nabycia Aigues. Hrabia Martial, prefekt napoleoński, zostawiony na swej prefekturze za Burbonów, schlebiał biskupowi aby się utrzymać na stanowisku. Otóż, Jego Wielebność już kilka razy żądał usunięcia Rigou. Martial, dobrze świadomy stanu gminy, przyjął z zachwytem prośbę generała, który w przeciągu miesiąca otrzymał nominację.
Dość naturalnym przypadkiem, w czasie swego pobytu w prefekturze, gdzie stanął u przyjaciela, generał spotkał podoficera ex-Gwardji cesarskiej, któremu robiono trudności z pensją. Już raz, w pewnej okoliczności, generał użyczył poparcia temu dzielnemu kawalerzyście nazwiskiem Groison; pamiętny tego, żołnierz opowiedział mu swoje niedole, był bez środków do życia. Montcornet przyrzekł Groisonowi, że mu wyrobi należną pensję i ofiarował mu miejsce polowego w Blangy, dając mu sposób wypłacenia się gorliwą służbą za przysługę. Instalacja nowego mera i nowego polowego odbyła się równocześnie, a generał, jak można się domyślić, dał energiczne instrukcje swemu żołnierzowi.
Vaudoyer, połowy złożony z urzędu, chłop z Ronquerolles, był, jak większość polowych, dobry jedynie do tego aby się wałęsać, wałkonić, kazać się umizgać do siebie biedakom, starającym się na wyprzódki przekupić tę znikomą władzę, przednią straż własności. Znał brygadjera z Soulanges, brygadjerzy bowiem żandarmerji, pełniący funkcje niejako sądowe w śledztwie kryminalnem, mają stosunki z polowymi, swymi naturalnemi szpiegami. Soudry posłał tedy Vaudoyera do Gaubertina, który przyjął swego dawnego znajomka bardzo dobrze, i poczęstował go napiwkiem, słuchając opowiadania o jego niedolach.
— Mój drogi przyjacielu, rzekł mer La-Vile-aux-Fayes, który umiał z każdym gadać jego językiem to co ci się zdarzyło, czeka nas wszystkich. Szlachta wróciła, ludzie utytułowani przez cesarza trzymają z nią razem; chcą wszyscy zgnieść lud, przywrócić dawne prawa, odjąć nam nasze mienie. Ale my jesteśmy Burgundy, trzeba się bronić, trzeba wyprawić Arminaków z powrotem do Paryża. Wracaj do Blangy, będziesz strażnikiem z ramienia pana Polissard, dzierżawcy lasu w Ronquerolles. Nie bój się, mój chłopcze, potrafię cię zatrudnić cały rok. Ale rozumiesz? To nasze lasy!... Ani jednego figla, inaczej kwita ze wszystkiego. Amatorów drzewa posyłaj do Aigues. Zostaniesz z powrotem polowym, to nie potrwa! Generałowi sprzykrzy się żyć pośród złodziei! Czy wiesz, że ten Tapicer mnie nazwał złodziejem: mnie, syna najuczciwszego z republikanów, mnie zięcia pana Mouchon, sławnego przedstawiciela ludu, który nie zostawił ani grosza na swój pogrzeb.
Generał podwyższył pensję swego polowego do trzystu franków i kazał zbudować dworek, gdzie go pomieścił; następnie ożenił go z córką jednego ze swoich dzierżawców, który umarł właśnie zostawiając sierotę z trzema morgami wina. Groison przywiązał się tedy do generała jak pies. Tę zrozumiałą wierność uznała cała gmina. Polowego bano się, szanowano, ale tak jak kapitana statku nielubianego przez załogę: chłopi traktowali go jak trędowatego. Funkcjonarjusz ten, witany milczeniem lub podszytą szyderstwem dobrodusznością, był strażą dozorowaną przez inne straże. Nie mógł nic przeciw liczbie. Delinkwenci bawili się tem aby wyrządzać szkody niepodobne do stwierdzenia, a stary wiarus wściekał się na swą bezsilność. Groison znalazł w swoich funkcjach urok partyzantki, przyjemność polowania, polowania na szkodników. Nawykły na wojnie do owej uczciwości, która polega poniekąd na tem aby grać w otwarte karty, ten wróg zdrady nabrał wstrętu do ludzi przewrotnych i ich kombinacji, do szczwanych złodziei, którzy upokarzali jego miłość własną. Zauważył niebawem, że wszystkie inne majątki szanowano: szkody powtarzały się jedynie w Aigues; czuł tedy wzgardę dla chłopów, natyle niewdzięcznych aby łupić napoleońskiego generała, człowieka dobrego, szlachetnego. Z czasem wzgarda ta przemieniła się w nienawiść. Ale daremnie podwajał się i potrajał; nie mógł być wszędzie, a wrogowie broili wszędzie naraz. Groison przedstawił generałowi konieczność zorganizowania obrony na stopie wojennej, przedstawiając mu bezsilność swego własnego poświęcenia i malując fatalny nastrój mieszkańców doliny.
— Coś w tem musi tkwić, generale, rzekł; ci ludzie są zanadto zuchwali, nie boją się niczego, jakby liczyli na samego Pana Boga!
— Zobaczymy, odpowiedział hrabia.
Nieszczęsne słowo! Dla wielkich polityków, słowo „widzieć” nie ma czasu przyszłego.
W tej chwili, Montcornet miał rozwiązać trudność, która mu się wydała najbardziej nagląca: trzeba mu było alter‘ego, któryby go zastąpił w merostwie przez czas pobytu w Paryżu. Zmuszony szukać człowieka umiejącego pisać i czytać, ujrzał w całej gminie jedynie niejakiego Langlumé, dzierżawcę młyna. Wybór był fatalny. Nietylko interesy generała — mera a zastępcy — młynarza były zupełnie sprzeczne, ale jeszcze Langlumé wąchał się z imć Rigou, który mu pożyczał pieniędzy na obrót lub na nabytki. Młynarz dzierżawił paszę z łąk pałacowych dla swoich koni, dzięki zaś jego manewrom Sibilet mógł sprzedać tylko jemu. Wszystkie łąki gminne sprzedawały paszę po dobrej cenie przed łąkami z Aigues, łąki zaś dworskie, pozostawszy na ostatku, podlegały, mimo że lepsze, zniżce ceny. Langlumé był tedy zastępcą prowizorycznym, ale we Francji prowizorjum jest wieczne, mimo że pomawiają Francuzów o skłonność do zmiany. Langlumé, wspierany radami Rigou, udawał lojalność wobec generała, i był jego zastępcą w chwili, gdy dzięki wszechmocy historyka, ten dramat się zaczyna.
W nieobecności mera, Rigou, siłą rzeczy członek rady gminnej, władał w tej radzie i przeprowadzał rezolucje na szkodę generała. To uchwalał wydatki korzystne jedynie dla chłopów, a których największa część spadała na dwór płacący z racji swego obszaru dwie trzecie podatku; to odrzucano pożyteczne uchwały, jak dodatek do płacy proboszcza, odbudowę plebanji lub zasługi (sic) nauczyciela.
— Gdyby chłopi umieli czytać i pisać, coby się stało z nami?... rzekł Langlumé naiwnie do generała, aby usprawiedliwić tę antyliberalną decyzję, podjętą przeciw braciszkowi Nauki Chrześcijańskiej, którego ksiądz Brossette próbował wprowadzić do Blangy.
Wróciwszy do Paryża, generał, zachwycony swoim starym Groison, zaczął szukać paru dawnych wiarusów cesarskiej gwardji, z którymi mógłby zorganizować na wielką stopę obronę Aigues. Tak szukając, pytając przyjaciół i byłych oficerów, wygrzebał niejakiego Michaud, ex-kwatermistrza kirasjerów gwardji, z tych których żołnierze nazywają morowiec. Michaud wybrał między swymi znajomymi trzech ludzi, na których mógł liczyć, materjał na strażników bez lęku i bez zmazy.
Pierwszy, nazwiskiem Steingel, czystej krwi Alzatczyk, był naturalnym synem generała tego nazwiska, który padł w czasie pierwszych tryumfów Bonapartego z początkiem kampanji włoskiej. Rosły i silny, należał on do typu żołnierzy nawykłych, jak Rosjanie, do absolutnego i biernego posłuszeństwa. Nic go nie mogło wstrzymać w wykonaniu obowiązku: porwałby z zimną krwią cesarza albo papieża, gdyby taki był rozkaz. Nie znał niebezpieczeństwa. Ten nieustraszony legionista nie doznał ani najmniejszego draśnięcia w ciągu szesnastu lat wojny. Sypiał pod gołem niebem albo w łóżku ze stoiczną obojętnością. Powiadał tylko przy każdej nowej próbie: „Ano cóż, dzisiaj jest tak“.
Drugi, nazwiskiem Vatel, dziecko pułku, kapral woltyżerów, wesoły jak szczygieł, nieco lekki w stosunkach z płcią piękną, bez zasad religijnych, rozstrzelałby własnego kolegę śmiejąc się. Bez przyszłości, nie wiedząc czego się chwycić, ujrzał w proponowanych funkcjach perspektywę wesołej wojenki. Tak jak Wielka Armja i Cesarz zastępowali mu religję, tak przysiągł służyć we wszystkiem i przeciw wszystkim dzielnemu Montcornetowi. Była to jedna z natur z gruntu pieniackich, którym życie bez walki wydaje się mdłe; natura adwokata, natura agenta policji. Toteż, gdyby nie obecność woźnego, byłby chwycił Pod Wiechą, starą Tonsard i jej drzewo, śląc w djabły prawo o nietykalności mieszkania.
Trzeci, nazwiskiem Gaillard, stary żołnierz, który został podporucznikiem, podziurawiony ranami, należał do klasy żołnierzy-rolników. Wobec losu Cesarza wszystko mu było obojętne; ale działał równie dobrze przez obojętność jak Vatel z pasji. Obarczony naturalną córką, znalazł w tej posadzie środki do życia, i przyjął ją tak, jak byłby przyjął służbę w pułku.
Przybywszy do Aigues, dokąd wyprzedził swoich wiarusów aby odprawić Kuternogę, generał zdumiony był bezczelnością i zuchwalstwem gajowego. Istnieje sposób posłuszeństwa, który wyraża u niewolnika najkrwawsze drwiny z władzy. Wszystko w rzeczach ludzkich może dojść do absurdu, a Kuternoga przekroczył jego granice.
Sto dwadzieścia sześć protokółów, spisanych przeciw delinkwentom, przeważnie w porozumieniu z nimi, i zgłoszonych do sędziego pokoju sądzącego sprawy policji poprawczej w Soulanges, dały przyczynę do sześćdziesięciu dziewięciu prawidłowych procesów, wyroków wydanych, doręczonych, na mocy których Brunet, zachwycony taką gratką, sporządził akty ściśle potrzebne aby dojść do tego, co się zowie w stylu sądowym stwierdzeniem ubóstwa: ostateczność, w której ustaje władza Sprawiedliwości. Jestto akt, którym komornik stwierdza, że osoba ścigana nie posiada nic i znajduje się w stanie zupełnej nędzy. Otóż, z próżnego, tak jak Salomon, tak samo i komornik nie naleje. Owi rozmyślnie wybrani nędzarze mieszkali w pięciu okolicznych gminach, do których woźny kolejno wędrował w urzędowem towarzystwie swoich „praktyków“, Vermichela i Fourchona. Pan Brunet doręczył akta Sibiletowi, dołączając rachunek kosztów na pięć tysięcy franków i prosząc o nowe zlecenia hrabiego de Montcornet.
W chwili gdy Sibilet, uzbrojony w akta, wytłómaczył spokojnie pryncypałowi rezultat zbyt ogólnikowo wydanych gajowemu rozkazów i patrzał z flegmą na jeden z najgwałtowniejszych ataków gniewu, jakiemu uległ kiedy generał francuskiej kawalerji, Kuternoga przybył aby się pokłonić panu i prosić go o blisko tysiąc sto franków, narosłych z przyrzeczonej gratyfikacji. Natura poniosła wówczas generała, który, zapominając o swej koronie hrabiowskiej i o swej randze, stał się z powrotem kirasjerem i rzygnął przekleństwami, których miał się wstydzić później.
— Ha! czterysta franków! czterysta tysięcy razy w mordę!... czterysta tysięcy razy nogą w.... Czy ty myślisz, że ja się nie znam na kawałach!... Zmykaj mi zaraz, albo cię...
Na widok generała, który stał się siny, Kuternoga sfrunął po pierwszych słowach jak jaskółka.
— Panie hrabio, mówił Sibilet łagodnie, źle pan robi.
— Co źle robię?
— Mój Boże, panie hrabio, niech pan uważa, będzie pan miał proces z tym ladaco...
— Kpię sobie z procesów... Dalej, niech mi się ten łajdak zabiera w tej chwili, niech pan pilnuje żeby zostawił wszystko co do mnie należy i niech mu pan obliczy zasługi.
W cztery godziny później, cała okolica trzęsła się od plotek, opowiadając tę scenę. Generał, powiadano, wypędził gajowego, odmawiał mu tego co mu się należy, winien mu jest dwa tysiące franków.
Na nowo najosobliwsze wersje zaczęły obiegać na temat dziedzica z Aigues. Powiadano, że to warjat. Nazajutrz, Brunet, który działał na rachunek generała, wręczył, imieniem gajowego, pozew przed sędziego pokoju. Ten lew miał cierpieć od ukąszenia tysiąca much, męczarnie jego dopiero się zaczęły.
Instalacja strażnika nie odbywa się bez pewnych formalności; musi złożyć przysięgę przed trybunałem pierwszej instancji, minęło zatem kilka dni zanim trzej strażnicy nabrali urzędowego charakteru. Mimo że generał napisał do Michauda aby przybył z żoną, nie czekając aż domek przy bramie Avonne będzie gotów na jego przyjęcie, przyszły generalny strażnik spóźnił się. Małżeństwo jego, przybycie rodziców żony do Paryża, wszystko to sprawiło, że mógł się stawić aż w dwa tygodnie. W czasie tych dwóch tygodni, zajętych formalnościami, które załatwiano w La-Ville-aux-Fayes dość niechętnie, las w Aigues pustoszyli maruderzy, korzystając z czasu przez który nie był strzeżony przez nikogo.
Było to wielkie wydarzenie w dolinie, od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes, owo pojawienie się trzech strażników ubranych w zielone mundury (kolor Cesarza), wspaniale wyekwipowanych. Fizjognomie ich oznajmiały tęgich chwatów; wszyscy krzepcy w nogach, zwinni, zdolni spędzać noce w lesie.
W całym kantonie jeden Groison ucieszył się przybyciem weteranów. Zachwycony temi posiłkami, rzucił parę groźnych słów pod adresem złodziei, których niebawem przyciśnie się na dobre i uniemożliwi im robienie szkody. Było to tradycyjne wypowiedzenie wojny; bo to była wojna głucha i żywa zarazem.
Sibilet zwrócił uwagę generała na żandarmerję w Soulanges, zwłaszcza na brygadjera Soudry jako na zdecydowanego podziemnego wroga, i wykazał jak cenną byłaby żandarmerja dobrze nastrojona.
— Przy dobrym brygadjerze i oddanych żandarmach, trzymałby pan okolicę w ręku!... rzekł.
Hrabia pobiegł do prefektury, gdzie uzyskał u genarała dywizji spensjonowanie brygadjera Soudry i zastąpienie go niejakiem Violet, wybornym żandarmem z powiatowego miasta, którego chwalili generał i prefekt. Żandarmi z Soulanges, rozmieszczeni po innych punktach departamentu przez swego pułkownika, ex-kolegę Montcorneta, otrzymali za następców wybranych ludzi, którym dano potajemnie rozkaz, aby posiadłości hrabiego de Montcornet nie ucierpiały od tej chwili żadnej szkody. Ostrzeżono ich, zwłaszcza, aby nie dali na siebie wpływać mieszkańcom Soulanges.
Ten ostatni przewrót, dokonany z szybkością która nie pozwoliła go udaremnić, wywołał zdumienie w La-Ville-aux-Fayes i w Soulanges. Soudry, złożony niejako z urzędu, podniósł krzyk, a Gaubertin znalazł sposób aby go zrobić merem, oddając tem samem żandarmerję pod jego rozkazy. Krzyczano silnie na tyranję. Montcornet stał się przedmiotem nienawiści. Nietylko zachwiał kilka egzystencji, ale uraził wiele ambicyj. Chłopi, podnieceni słowami jakie się wymknęły drobnomieszczanom w Soulanges, w La-Ville-aux-Fayes, podżegani przez Rigou, przez Langlumé i Guerbeta, poczmistrza w Couches, wyobrazili sobie, że grozi im utrata tego, co nazywali swojem prawem.
Generał umorzył proces ze swym dawnym strażnikiem, płacąc wszystko. Kuternoga kupił za dwa tysiące franków małą posiadłość, wcinającą się w dobra Aigues przy ujściu kociołka, gdzie napędzano zwierzynę. Rigou nigdy nie chciał ustąpić obszarowi dworskiemu La Bachelerie; ale zrobił sobie złośliwą przyjemność aby ją sprzedać z pięćdziesięcio-procentowym zyskiem staremu Kuternodze. W ten sposób Kuternoga stał się jednym z licznych jego wassalów, trzymał go bowiem resztą należności, ile że ex-strażnik zapłacił jedynie tysiąc.
Trzej strażnicy, Michaud i połowy, prowadzili z tą chwilą istną partyzantkę. Sypiając w lasach, przebiegali je bezustanku, poznali je na wylot. Znajomość ta stanowi wiedzę strażnika leśnego, oszczędza mu straty czasu; zna on wszystkie przesmyki, rozmieszczenie gatunków drzew, przyzwyczaja uszy do rozmaitych odgłosów leśnych. Obserwowali twarze, poznawali poszczególne okoliczne rodziny i ich członków; ich obyczaje, charakter, sposób życia. Rzecz trudniejsza niżby się zdawało! Widząc jak oni rozwijają tak dobrze obmyśloną metodę, chłopi, którzy żyli z Aigues, odpowiedzieli zupełną niemotą, ironiczną uległością wobec tej inteligentnej policji.
Od pierwszej chwili, Michaud i Sibilet nie spodobali się sobie. Szczery i uczciwy żołnierz, chluba podoficerów Młodej Gwardji, nienawidził obleśnej brutalności, słodko kwaśnej miny rządcy, którego od pierwszej chwili nazwał małpą. Zauważył niebawem sposoby, jakiemi Sibilet przeciwstawia się najużyteczniejszym poczynaniom, oraz argumenty jakiemi usprawiedliwia rzeczy o wątpliwym skutku. Zamiast uspokoić generała, Sibilet — jak to czytelnik musiał zauważyć z tego zwięzłego opowiadania — podburzał go bezustanku i popychał do ostrych zarządzeń, równocześnie starając się go wystraszyć mnogością kłopotów, bezlikiem małostek, wciąż piętrzącemi się trudnościami. Nie domyślał się wszakże roli szpiega i prowokatora, której się podjął Sibilet, od chwili swojej instalacji postanawiając sobie, zależnie od własnego interesu, wybrać między generałem a Gaubertinem. Michaud widział w rządcy naturę chciwą, złą: toteż nie umiał sobie wytłómaczyć jego uczciwości. Zdecydowana niechęć, jaka dzieliła tych dwóch dygnitarzy, podobała się zresztą generałowi. Michaud przez nienawiść śledził rządcę; szpiegostwo do którego nie byłby się zniżył, gdyby generał tego od niego żądał. Sibilet nadskakiwał generalnemu strażnikowi i schlebiał mu podle, nie mogąc go wytrącić z wyszukanej grzeczności, którą żołnierz odgrodził się od niego jak barjerą.
A teraz, kiedy te wszystkie preliminarja są znane, czytelnik zrozumie doskonale interesy wrogów generała, oraz rozmowę, jaką miał ze swymi dwoma ministrami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.