Chłopi (Reymont)/Jesień/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Chłopi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

...Na ambonie i każdemu zosobna to mówię, ale wy jak te psy, tylko nastajecie jeden na drugiego, tylko... — wiatr resztę słów wepchnął mu do gardła, że ksiądz się srodze zakaszlał, a Antek nic nie rzekł, szedł wpodle i wypatrywał w mrokach, pomiędzy drzewami.
Wiatr się podnosił coraz mocniejszy, przewalał się po drodze i tak bił w topole, i miotał niemi, aż się przyginały z jękiem i szumiały rozsrożone.
— A mówiłem jusze — zaczął znowu ksiądz — żeby sam kobyłę zaprowadził do stawu, to ją naprzód wypuścił — no, i zapodziała się... Ślepa przecież, zalezie gdzie między płoty i jeszcze nogi połamie. — Biadał i bardzo troskliwie szukał, zaglądał za drzewo każde, wypatrywał po polach.
— Przeciech zawżdy sama chodziła...
— Zna dobrze drogę do stawu... przecież, nalał kto bądź wody do beczki, wykręcił tylko, a ona już sama trafiła na plebanję... — Ale w dzień ją zaprzęgali... a dzisiaj Magda czy Walek puścili ją już o zmierzchu... Walek! — krzyknął głośno, bo cień jakiś zamajaczył wśród topoli...
— Walka widziałem po naszej stronie, ale jeszcze przed zmrokiem.
— Polazł ją szukać, rychło wczas! — Klacz ma ze dwadzieścia roków, przy mnie się ulęgła... wysłużyła sobie łaskawy chleb... a przywiązana jak człowiek... Mój Boże, żeby się jej co złego nie stało!
— Co jej ta będzie! — mruknął Antek ze złością, bo jakże, poszedł do Dobrodzieja po radę, po użalenie się, to go ino skrzyczał i jeszcze zabrał, żeby kobyły szukać! Juści i kobyły szkoda, choć ta i ślepa i stara, ale zawżdy człowiekowi powinna być pierwszyzna!
— A ty się opamiętaj i nie pomstuj, boć to ojciec rodzony! Słyszysz!
— Dobrze pamiętam! — odparł ze złością.
— Grzech śmiertelny i obraza boska. A nic ten dobrego nie zwojuje sobie, któren w zapamiętałości rękę podnosi na ojców i przeciwi się przykazaniom Bożym. Masz rozum, toś o tem wiedzieć powinien.
— Sprawiedliwości chcę ino.
— A pomsty szukasz, co?
Antek nie wiedział, co rzec na to.
— A i to ci jeszcze powiem, że pokorne cielę dwie matki ssie.
— Wszyscy mi to powiedają... juści, ino tej pokorności mam już po grdykę, że więcej nie ścierpię! Choćby i zbój, choćby i ukrzywdziciel, ale że ojciec rodzony, to już mu wolno wszystko, a dzieciom nie wolno dochodzić swojej krzywdy! Laboga, takie urządzenie na świecie, że ino plunąć a iść, gdzie oczy poniesą...
— A idź, któż cię trzyma! — rzucił porywczo ksiądz.
— Może i pójdę, bo co mi tutaj robić, co? — szeptał ciszej, łzawo jakoś.
— Bajesz i tyle. Drudzy i jednego zagona nie mają a siedzą; pracują i jeszcze Panu Bogu dziękują. Wziąłbyś się do roboty, a nie wyrzekał jak baba. Zdrowy jesteś, mocny, masz o co ręce zaczepić...
— Przeciech całe trzy morgi! — rzucił urągliwie.
— Żonę i dzieci masz, toś o tem pamiętać powinien.
— Baczeć ja dobrze baczę... — mruknął przez zęby.
Wyszli przed karczmę, świeciło się w oknach i jakieś głosy wydzierały się aż na drogę.
— Co to, znowu pijatyka, co?
— Rekruty, te, co ich do wojska latoś wzieni, piją se la uciechy... W niedzielę ich pognają w tylachny świat, to się cieszą...
— Karczma prawie pełna! — szepnął ksiądz, przystając przy topoli, skąd było dobrze widać przez okno całe wnętrze, zapchane ludźmi.
— Bo się zejść miały dzisiaj i uredzić... względem tego lasu, co go dziedzic sprzedał żydom na porębę...
— Przecież niecały sprzedał, jeszcze tyle zostało!
— Póki z nami się nie ugodzi, to ani chojaka ruszyć nie damy!
— Jakto?... — zapytał wystraszonym nieco głosem.
— A nie damy i tyla! Ociec chce się prawować, ale Kłąb i te, co z nim trzymają, powiedają, że sądu nie chcą, a rąbać nie pozwolą, i choćby całą wsią iść przyszło, to pójdą, a i z siekierami, i z widłami, jak wypadnie, a swojego nie dadzą...
— Jezus Marja! Toby się bez bitki i jakiego nieszczęścia nie obyło!
— Pewnie! Jak się parę łbów dworskich siekierami rozwali, to zaraz będzie sprawiedliwość!
— Antek! Rozum ci się ze złości pomieszał, czy co? Głupstwa pleciesz, mój drogi!
Ale Antek już nie słuchał, rzucił się nieco wbok i zginął w ciemnościach, a ksiądz poszedł śpiesznie ku plebanji, bo usłyszał turkot kół i ciche, żałosne rżenie kobyły...
Antek zaś poszedł wdół wsi, ku młynowi a drugą stroną stawu, żeby nie przechodzić koło chałupy Jagny.
Jak zadra tkwiła mu ona pod sercem, jak zła zadra, że jej nie wyciągnąć, ni uciec od niej.
A bystre światło biło z jej chałupy, jasne i wesołe jakieś... przystanął, aby spojrzeć ino ten jeden razik, aby choć zakląć ze złości — ale go wnet cosik poderwało z miejsca, że pognał jako ten wicher, ni się obejrzał za się.
— Ojcowa ona już, ojcowa!
Do szwagra bieżał, do kowala — rady i on nijakiej nie da, ale między ludźmi nieco posiedzi, a nie tam, w chałupie ojcowej... Albo i ten ksiądz! Do roboty go będzie zaganiał! Hale, sam nic nie robi, frasunku nijakiego ni turbacji żadnej nie ma, to łatwo mu drugich poganiać. Kobietę mu wypomniał i dzieci... baczy on ją dobrze, baczy! już mu dość obmierzły jej płakania, i ta jej pokorność, i te jej psie, skamlące oczy... i gdyby nie ona!... Żeby to był sam! Jezus mój! — jęknął ciężko, i porwał go dziki, szalony gniew, że chciało mu się chycić kogo za gardziel, dusić, rozdzierać i bić aż do śmierci!..
Ale kogo?... Nie, nie wiedział, i złość ustąpiła nagle, jak była przyszła, a on patrzył pustym wzrokiem w noc i nasłuchiwał szamotań wichury, co się przewalała po sadach i tak ciepała drzewami, aż kładły się na płoty i chlastały go gałęziami po twarzy... i wlókł się wolno, ociężale, że ledwie się mógł poruszać, bo na duszę jęły mu się zwalać zmory smutku, umęczenia, niemocy, iż rychło zapomniał, gdzie idzie i z czem?...
— Ojcowa jest Jagna, ojcowa! — przerzekał raz po raz, a coraz ciszej — jako ten pacierz, by go nie zapomnąć.
W kuźni czerwono było od ogniska, chłopak dymał miechem zapamiętale, aż rozżarzone węgle warczały i buchały krwawym płomieniem; kowal stał przy kowadle, czapkę miał na tyle głowy, ręce nagie, skórzany fartuch, twarz usmoloną tak, że mu ino oczy świeciły się jako te wągliki, a kuł żelazo czerwone mocno, aż huczało i deszcz iskier rozpryskiwał się z pod młota i z sykiem topił się w błotnistej ziemi.
— A co? — zapytał po chwili.
— I... cóżby zaś! — odparł cicho Antek, wsparł się o wasąg, których kilka stało do okucia, i zapatrzył się w ogień.
Kowal pracował tęgo, nagrzewał żelazo raz po raz i kuł, dzwonił do taktu młotem, to pomagał chłopakowi dymać miechem, gdy mocniejszego ognia było potrzeba, a ukradkiem poglądał na Antka i uśmiech złośliwy wił mu się pod rudemi wąsami.
— Byłeś pono u Dobrodzieja? no i co?
— A cóżby, nic. W kościelebym to samo usłyszał.
— A chciałeś co innego? — zaśmiał się ironicznie.
— Ksiądz przecie, uczony... — mówił usprawiedliwiająco Antek.
— Uczony, jak wziąć trzeba, ale nie, kiej co dać komu...
Ale Antkowi już się odechciało sprzeciwiać.
— Pójdę do izby — rzekł po chwili.
— Idź — wójt wstąpi do mnie, to tam przyjdziemy! — A machorka jest na szafce, zapal se...
Nie słyszał nawet, tylko wszedł do mieszkania, co po drugiej stronie drogi było.
Siostra rozpalała ogień a najstarszy chłopak uczył się na elementarzu przy stole... Przywitali się w milczeniu.
— Uczy się to? — zauważył, bo chłopak sylabizował głośno i wodził zastruganym patykiem po literach.
— Już od kopania, panienka z młyna mu pokazują, bo mój czasu nie ma.
— Roch też uczy już od wczoraj w ojcowej izbie.
— Chciałam i ja tam słać Jaśka, ale mój nie da, że to u ojca i że panienka więcej uczona, bo w szkołach była we Warszawie...
— Pewnie, pewnie... — powiedział, byle coś rzec.
— A Jasiek taki zmyślny do lewentarza, aż się panienka dziwuje.
— Jakże... kowalowe nasienie przecież... syn takiego mądrali...
— Przekpiwasz się, a on najlepiej powiada, że póki ociec żyją, to zawżdy zapis mogą odebrać...
— Juści, wyrwij wilkowi z gardła, wyrwij! Sześć morgów grontu! To my u niego z kobietą za parobków prawie służym, a on obcej zapisuje, leda komu...
— Kłócił się będziesz, a pomstował, a rady u ludzi szukał, a prawował — to cię jeszcze z chałupy wygoni... — mówiła cicho, oglądając się na drzwi.
— Kto to powiedział? — zawołał głośno, zrywając się ze stołka.
— Cichoj ino... tak ludzie mówią, cichoj!.. — szeptała lękliwie.
— Nie ustąpię, niech mę przez moc wyciepnie, do sądu pójdę, prawował się będę, a nie ustąpię — krzyczał prawie.
— I głową muru nie przebijesz, choćbyś i trykał jak ten baran! — powiedział kowal, wchodząc do izby.
— To co zrobić? Mądre rady masz la ludzi, to poradź...
— Złością ze starym nie wygra! — Zapalił fajkę i jął mu przekładać, tłumaczyć, łagodzić i tak kręcić, aż się Antek poznał i krzyknął:
— Ty z nim trzymasz!
— Za sprawiedliwością jestem.
— Dobrze ci za nią zapłacił.
— Jeśli zapłacił, to nie z twojej kieszeni.
— A z mojej, psiachmać, z mojej! Dobrodziej jucha z cudzego. Dosyć już wziąłeś, to ci niepilno.
— Tylem wziął, co i ty!
— Hale, tyle... a statki, a szmaty, a krowę, a ileś wycyganił od ojca? Baczę dobrze i te gąski, te prosiaki i kto tam zliczy! A ciołek, co ci go dał niedawno, to nic?
— Mogłeś i ty brać.
— Złodziej nie jestem ni ten cygan!
— A ja złodziejem jestem, ja?...
Przyskoczyli do siebie, gotowi się chycić za orzydla, ale opadli wnet, bo Antek rzekł ciszej:
— Nie mówię tego do ciebie... Ale swojego nie dam, choćbym miał skapieć...
— I... nietyla ci tam o ten grunt idzie, widzi mi się... — rzucił drwiąco kowal.
— Ino o co?
— Latałeś za Jagną, to ci teraz i markotno.
— Widziałeś?... — krzyknął ugodzony jakby w samo serce.
— Są takie we wsi, co i widziały, a nie raz...
— Żeby im pomroka padła na ślepie! — szepnął ciszej, bo właśnie wójt wchodził do izby i witał się ze wszystkimi; snadź wiedział, o co się kłócą, bo również jął bronić starego i usprawiedliwiać.
— Dobrze was poił i wypasał kiełbasami, to i nie dziwota, że go bronicie...
— Bele czego nie powiadaj, kiej wójt do cię mówi! — krzyknął wyniośle.
— Wasze wójtostwo stoi u mnie tyle, co ten patyk złamany...
— Coś rzekł, co?
— Słyszeliście! a nie, to rzeknę jeszcze takie słowo, aż wam w pięty pójdzie...
— Rzeknij to słowo, rzeknij!
— A rzeknę — oto pijanica jesteście, i Judasz, i przeniewierca! a rzeknę, że za gromadzkie pieniądze balujecie i dobrzeście zato wzięli od dworu, że dziedzic sprzedał nasz las!... a chcecie, to wam jeszcze co dołożę, ino że już tym kijaszkiem... — wołał zapalczywie, porywając za kij.
— Urzędnik jestem, miarkuj się Antek, byś nie żałował.
— A w mojej chałupie ludzi nie następuj, bo tu nie karczma — krzyczał kowal, zasłaniając sobą wójta, ale Antek już na nic nie zważał, bo obu zwymyślał jak psów, trzasnął drzwiami i wyszedł...
Ulżyło mu rzetelnie, spokojniejszy wrócił do domu, ino tem jednem markotny, że niepotrzebnie pokłócił się ze szwagrem.
— Teraz już wszyscy będą przeciwko mnie! — myślał nazajutrz rano przy śniadaniu i ze zdumieniem zobaczył kowala, wchodzącego do izby.
Przywitali się, jakby nigdy nic nie zaszło pomiędzy nimi.
A że Antek szedł do stodoły urznąć sieczki, kowal poszedł za nim, przysiadł się na snopkach, zrzuconych ze sąsieka do omłotu, i jął cicho mówić:
— Na psa wszystkie kłótnie i o co jeszcze? o to głupie słowo! Tom pierwszy przyszedł do ciebie i pierwszy wyciągam rękę do zgody...
Antek podał mu rękę, spojrzał podejrzliwie i mruknął:
— Juści, że ino to słowo, bom złości do was nie miał. Wójt mnie zeźlił, bo co się będzie ujmował, nie jego sprawa, to mu wara!
— To samo mu rzekłem, bo chciał bieżyć za tobą...
— Bić mnie... dałbym ja mu bitkę, jak jego pociotkowi, co jeszcze od żniw żebra se lekuje... — wykrzyknął i jął nakładać słomę do lady.
— I tom mu przypomniał... — rzucił skromnie kowal i uśmiechnął się chytrze.
— Jeszcze ja się z nim porachuję, popamięta mnie... figura jucha, urzędnik!..
— Ryfa jest i tyla, poniechaj go. Umyśliłem cosik i z tem do ciebie przychodzę... Trza zrobić tak... po południu przyjdzie tu moja, to razem z nią idźcie do starego rozmówić się dokumentnie... Na nic tam złości i żalenia się po kątach, trza w oczy stanąć i prosto powiedzieć, co się ma... Będzie dobrze abo i nie będzie, ale trza wszystko wyłożyć!..
— Co tu wykładać, kiej zapis zrobił!
— I złością z nim nie poredzi! Juści, że zapis zrobił, póki żyje, to zawdy go może odebrać — bacz to sobie, i la tego nie potrza mu się przeciwić. Niech się żeni, niech ma swoją uciechę.
Antek przybladł na to przypomnienie i drżeć począł w sobie, aż rznąć przestał.
— Przeciw temu nie powstawaj w oczy a przychwalaj i mów, że dobrze robi i zapis, miał wolę, to zrobił... niech ino resztę nam przyobieca — tobie i mojej, a przy świadkach! — dodał chytrze.
— A Józka i Grzela? — zapytał z niechęcią.
— Spłaci się ich! Bo to Grzela mało wybrał? a dy prawie mu co miesiąc posyła do wojska. Mnie ino słuchaj, zrób, jak ci redzę, a nie stracisz. Moja w tem głowa, że już tak pokieruję, co wszystko będzie nasze...
— Jeszcze baran żyje, a już kuśnierz kożuch na nim szyje...
— Mnie słuchaj... Niech ino przyobieca przy świadkach, żeby ino było za co chycić pazurami... sąd jeszcze jest i sprawiedliwość, nie bój się. A jest już jedna zaczepka, boć został gront po twojej matce...
— Wielka parada, cztery morgi — na mnie i na twoją...
— Ale go nie dał tobie ni mojej! A tyle roków sieje i zbiera! — Zapłaci wam dobrze zato i z precentami... Przywtórzę raz jeszcze, staremu się w niczem nie przeciw, przychwalaj, przygaduj, na wesele idź, dobrego słowa nie żałuj, a obaczysz, że go narychtujemy... A nie da się dobrocią, to sądy radę mu dadzą... Z Jagusią znacie się dobrze... to i ona mogłaby ci pomóc coś niecoś... jeno jej rzeknij o tem... ona jeszcze lepiej mogłaby starego na naszą stronę przechylić... no, zgoda?.. bo czas mi już iść...
— Zgoda! ino prędko idź, bym ci w pysk nie dał i za wrota nie wyciepnął! — szepnął przez zęby.
— Co ty, Antek? co ty? — bełkotał przestraszony, bo Antek puścił kosę i szedł ku niemu blady ze strasznemi oczami.
— Judasz ścierwa, złodziej! — wychlustywał ze siebie spienioną nienawiścią słowa, aż kowal porwał się i uciekł co tchu.
— Rozum mu się psuje, czy co? — myślał już na drodze. — Jakże, dobrą radę dałem... a ten?... kiej taki głupi, to niech idzie na wyrobek, niech go stary wygoni, pomogę jeszcze do tego... a tak czy owak grontu nie popuszczę... Takiś to ty! W pysk chciałeś mi dać, za wrota wyciepnąć, żem się chciał z tobą podzielić... że kiej do brata przyszedłem z dobrem słowem! Takiś to ty! Aha, sambyś chciał wszystko brać! Niedoczekanie twoje! Wyciągnąłeś ty ze mnie moje zamysły, to już cię, jucho, przyrychtuję, jaż cię frybra angielska potrzęsie. — Rozsrażał się coraz bardziej, bo go wściekłość porywała, że Antek przejrzał jego zamysły i gotów jeszcze wydać przed starym. Tego się najwięcej obawiał.
— Trza temu zapobiec! — zdecydował natychmiast i, mimo obawy przed Antkiem, zawrócił zpowrotem do Borynów.
— Jest gospodarz? — zapytał Witka, któren wprost domu smagał kamieniami na gęsi, pływające po stawie.
— Hale, jest tam! poszli przecie do młynarzów, zapraszać na wesele...
— Wyjdę naprzeciw, nibyto się spotkamy! — pomyślał i poszedł ku młynarzowi, ale po drodze wstąpił jeszcze do domu i przykazał żonie pięknie się przyodziać, dzieci zabrać i zaraz, jak przedzwonią południe, iść do Antków.
— Już on ci powie, co robić!... Nic sama nie rób i nie miarkuj, boś głupia, a ino jak będzie potrza, to beknij, ojcowe nogi obłap i proś... a słuchaj dobrze, co ojciec powiedzą i co Antek przódzi mówił będzie... — Z dobry pacierz ją nauczał, a przez okno patrzył, czy ich na moście nie widać.
— Zajrzę do młyna, czy jagłę zrobili. — Dłużyło mu się w domu czekać.
Ale szedł wolno, przystawał a medytował... — Juści, kto go ta wie, co zrobi.
— Sklął mnie, a gotów zrobić, com redził... to i lepiej, że kobieta przy tym będzie... a nie zrobi, pokłócą się... stary go wypędzi...
— Tak abo i nie, a zawsze się cosik udrze la siebie... — zaśmiał się radośnie, zatarł ręce, nacisnął kaszkiet i zapiął kapotę, bo wietrzno było i ziąb przejmujący szedł od stawu.
— Przymrozek będzie albo i pluchy nowe — szepnął, przystając na moście i spoglądając po niebie... Chmury gnały nisko, bure, ciężkie, jakby obłocone, niby stada niemytych baranów. Staw pomrukiwał głucho, a czasami chlustał wodą o brzegi, na których gdzie niegdzie, wśród czarnych, pochylonych olch i wierzb rosochatych, czerwieniły się kobiety, pierące szmaty; kijanki trzaskały zajadle po obu brzegach. Na drogach pusto było, gęsi tylko całemi stadami babrały w stężałem błocie i po rowach, zarzuconych opadłemi liśćmi i śmieciami, i dzieci krzyczały przed domami. Koguty zaczęły piać po płotach jakby na zmianę.
— We młynie prędzej się ich doczekam! — szepnął i poszedł nadół.
Antek zaś po odejściu kowala jął rznąć tak zajadle sieczkę, że całkiem się zatracił w tej robocie i do południa narznął tyle, aż Kuba, któren przyjechał z lasu, wykrzyknął:
— Na cały tydzień będzie tego, no! — dziwował się tak głośno, aż Antek oprzytomniał, ladę rzucił, przeciągnął się i poszedł do chałupy.
— Co będzie, to będzie, a trza mi się z ojcem rozmówić dzisiaj! — postanawiał... — Cygan on jest i Judasz, ale może i dobrze redzi... juści, musi on w tem co mieć... — Myślał o kowalu i zajrzał na drugą stronę, ojcową, i wnet się cofnął, bo tam siedziało ze dwadzieścioro dzieci i wszystkie razem a na głos sylabizowały... Roch je nauczał i pilnie baczył, by psich figlów nie stroiły... Chodził se dookoła nich z różańcem w ręku, nasłuchiwał, czasem które poprawił, czasem pociągnął za ucho, czasem pogłaskał, a często gęsto przysiadł i cierpliwie wykładał, jako tam stoi, i pytał, a dzieciska hurmem jedno przez drugie rwały się odpowiadać, jako te indory, kiej je kto podrażni... a tak głośno, że i po drugiej stronie słychać było...
Hanka gotowała obiad i pogadywała z ojcem swoim, starym Bylicą, któren rzadko zachodził, że to schorowany był i ledwie się już ruchał.
Siedział pod oknem, wsparty na kijaszku, i wodził oczami po izbie, to na dzieci, co były cicho się zbiły w kąt, to na Hankę spozierał... siwy był całkiem, wargi mu się trzęsły i głos miał słaby, jakby ptaszęcy, a w piersiach mu cięgiem rzęziało...
— Jedliście śniadanie, co? — pytała cicho.
— I... po prawdzie, to Weronka zabaczyła mi dać... i nie upominałem się, nie...
— Weronka psy nawet głodzi, bo tu nieraz do mnie podjeść przychodzą! — zawołała, bo i przytem gniewała się ze starszą siostrą jeszcze od zeszłej zimy, że to tamta po śmierci matki pobrała wszystko, co pozostało, i oddać nie chciała, to się i prawie nie widywały.
— Bo się u nich nie przelewa, nie... — bronił cicho... — Stach młóci u organisty, to i tam poje i jeszcze czterdzieści groszy za dzień bierze... a w chałupie tyle gąb... że i tych ziemniaków nie starczy... Prawda... że dwie krowy mają i mleko jest... że masło i sery do miasta nosi i ten grosz jaki bierze... ale zabaczy często dać jeść... juści nie dziwota ... dzieci tyla... a to i wełniaki ludziom tka... i przędzie i haruje jak ten wół... a bo to dużo mi trza?.. żeby ino wporę i co dnia... to...
— A to się do nas przenieście na zwiesnę, kiej wam u tej suki tak źle...
— Dyć się nie skarżę, nie narzekam, ino... ino... — głos mu się załamał nagle...
— Popaślibyście gęsi, to dzieci przypilnowali...
— Wszystkobym robił, Hanuś, wszystko — szeptał cichutko.
— W izbie jest miejsce, to się łóżko wstawi, byście ciepło mieli...
— A dyć i w oborze, i przy koniach spałbym, byle u ciebie, Hanuś, byle już nie wracać! byle... — zachłysnął się aż tą prośbą błagalną, i łzy jęły mu kapać z zapadłych, poczerwieniałych oczów... — Zabrała mi pierzynę, bo powiada, że dzieci nie mają pod czem spać... juści... marzły, żem sam je brał do siebie... ale kożuszysko się wytarło i nic mę nie grzeje... i łóżko mi wziena... a po mojej stronie zimno... ani tej szczapy drzewa nie pozwoli... i każdą łyżkę strawy wypomina... na żebry wygania... a kiej mocy nie mam, do ciebiem się ledwie zwlókł...
— Laboga! a czemuście to nam nic nigdy nie rzekli, że wam tak źle...
— Jakże... córka... on dobry człowiek, ale cięgiem na wyrobku... jakże...
— Piekielnica jedna! Wzięła pół grontu i pół chałupy, i wszystko, i taki wam daje wycug! Do sądu trza iść! Jeść mieli wam dawać i opał, i to, co wam do ubieru potrzeba, a my te dwanaście rubli w rok... bośmy przeciech i dług spłacili... co, nie tak?..
— Prawda! Rzetelni jesteście, prawda... ale i te parę złotych, co od was, a com je chował sobie na pochowek, wycyganiła ode mnie... a potem i dać było potrza... jakże... dziecko... — Umilkł i siedział cichy, skulony, podobny do kupy starych wiórów prędzej niźli do człowieka.
A po obiedzie, skoro jeno kowalowa weszła z dziećmi i jęła się witać, zabrał węzełek, jaki mu Hanka narządziła pokryjomu, i wyniósł się pocichu.
Boryna na obiad nie przyszedł.
Kowalowa postanowiła zatem czekać choćby i do nocy; Hanka narządziła pod oknem warsztat i przeciągała pacześny wątek przez płochy i tylko niekiedy, choć i z nieśmiałością, rzuciła jakie słowo w rozmowę, jaką wiódł Antek z siostrą; wywodził swoje żale, w czym mu już i przywtarzała, ale niedługo to trwało, bo wpadła Jagustynka i jakby odniechcenia mówiła:
— Od organistów lecę, do prania mnie zawołały... Dopiero co był tam Maciej z Jagną prosić na wesele. Pójdą! Juści, swój do swego, bogacz do bogacza ciągnie... i księdza też prosili...
— I dobrodzieja prosili?... — wykrzyknęła Hanka.
— A cóżto, święty czy co? Prosili, powiedział, że może przyjdzie... laczego nie, bo to młoducha nie urodna, a bo to jadła dobrego i napitku nie naszykują! Młynarze się też obiecali i z córką. Ho, ho, takiego wesela, jak Lipce Lipcami, jeszcze nie było! Wiem dobrze, bo z Jewką od młynarzów kucharować będziemy. Wieprza już im Jambroży sprawił, kiełbasy robią... — przerwała nagle, bo nikt nie mówił i nie pytał, siedzieli chmurni, więc przyjrzała się wszystkim uważnie i wykrzyknęła:
— Zanosi się u was na coś.
— Zanosi czy nie zanosi, a wam nic do tego! — powiedziała tak ostro kowalowa, aż Jagustynka się obraziła i poszła na drugą stronę, do Józi, która ustawiała ławki i stołki, bo dzieci się już porozchodziły, a Roch polazł na wieś.
— Pewnie, że ojciec nie będzie sobie żałował niczego — szepnęła kowalowa rozżalonym głosem.
— Nie ma to na to! — powiedziała Hanka i zmilkła zastrachana, bo Antek spojrzał na nią groźnie. Siedzieli więc prawie w milczeniu i czekali; czasem które niecoś rzekło i znowu zapadało głuche, ciężkie, niepokojące milczenie...
Przed chałupą i na ganku Witek z dziećmi wyprawiał takie brewerje, aż Łapa szczekał i chałupa się trzęsła.
— Gotowych pieniędzy musi mieć też dosyć, ciągle coś sprzedaje a wyda na co?...
Antek machnął ręką na to siostrzyne słowo i wyszedł z izby na powietrze; ckniło mu się w chałupie i niepokój w nim rósł i strach, sam nie wiedział czego, czekał na ojca i niecierpliwił się, a rad był w duszy, że tamtego tak długo nie widać. — „Nie o gront tobie idzie, a o Jagusię!“ Przypomniał sobie, co mu kowal wczoraj powiedział... — Łże jak ten pies! — wykrzyknął zapamiętale. Wziął się do ogacania ściany od podwórza, Witek nosił mu ściółkę z kupy, a on ubijał i zakładał żerdkami, ale mu ręce drżały i raz wraz zaprzestawał roboty. Wspierał się o ścianę i przez nagie, bezlistne drzewa patrzył za staw, hań, na Jagusiną chałupę... Nie, nie miłowanie w nim wzrastało, ino złość i tysiące uczuć nienawistnych, aż się zdziwił temu! — Suka, ścierwa, rzucili jej gnat, to i poszła! — myślał. Ale przyszły nań wspomnienia, wypełzły skądsiś, z tych pól nagich, z dróg, z sadów sczerniałych i pokurczonych, i obsiadły mu serce, czepiały się myśli, majaczyły przed oczami... aż pot pokrył mu czoło, oczy rozbłysły i dreszcz go przechodził mocny, ognisty!... Hej, a tam w sadzie... a wtedy w lesie... a kiedy razem powracali z miasta...
Jezus! aż się zatoczył, bo znagła ujrzał tuż przed sobą jej twarz rozpłomienioną, dyszącą namiętnie, jej modre oczy i te usta pełne i tak czerwone a tak bliskie, że ich tchnienie czuł, buchnęły na niego żarem... i ten głos cichy, urywany, nabrzmiały miłością i ogniem... — Jantoś!.. Jantoś! — Przechylała się do niego blisko, że czuł ją całą przy sobie, jej piersi, jej ramiona, jej nogi — aż oczy przecierał i odpędzał precz od się te mary mamiące, i cała jego złość zawzięta skapywała mu z serca niby te lody ze strzech, gdy je wiośniane słońce przygrzeje, a budziło się znowu kochanie i wznosiła swój łeb kolczasty tęskność bolesna, taka straszna tęskność, że choćby głową tłuc o ścianę i ryczeć wniebogłosy!
— A żeby to siarczyste zatrzasnęły! — wykrzyknął, przytomniejąc, i bystro spojrzał na Witka, czy ten nie domyśla się czego...
Od trzech tygodni był w gorączce, w oczekiwaniu jakiegoś cudu, a nic nie mógł poredzić, niczemu się przeciwić! A bo to raz przychodziły mu szalone myśli i postanowienia, że biegł, aby się z nią zobaczyć, bo to jedną noc na deszczu i chłodzie warował jak ten pies przed jej chałupą! Nie wyszła, unikała go, na drodze już zdala omijała!..
Nie, to nie! I coraz bardziej zawzinał się przeciwko niej i przeciw wszystkiemu! Ojcowa ona, to i obca, to i ta przybłęda, ten pies bezpański, ten złodziej, co gront, dobro najwyższe im kradnie — a to kijem go choćby i na śmierć zakatrupię!
A bo to raz chciało mu się ojcu do oczów stanąć i rzec: nie możecie się z Jagną żenić, bo ona moja! Ale strach podnosił mu włosy na głowie, co powie stary, co ludzie, co wieś?...
A przecież Jaguś będzie jego macochą, matką jakby — jakże to może być, jakże?... toć grzech musi być, grzech! Aż bał się myśleć o tem, bo mu serce zamierało ze zgrozy niewytłumaczonej, z obawy przed jakąś straszną karą boską... I nie rzec o tem nikomu, ino to nosić w sobie, jako zarzewie, jako ten ogień żywy, któren aż do kości przepala... nie na ludzką to moc, nie.
A tu już za tydzień ślub...
— Gospodarz idą! — zawołał Witek prędko, aż Antek drgnął ze strachu.
Mroczało już na świecie.
Zmierzch sypał się na wieś, jako ten popiół niewystudzony i od ukrytego zarzewia rudawy jeszcze — zorze dogasały, bladły od tych chmur burych, które wiatr gnał i zwalał na zachód i stożył w góry przeogromne. Zimno się robiło, ziemia tężała, powietrze czyniło się ostre, rzeźwe jak przed przymrozkiem i takie słuchliwe, że tupot i ryki pędzonego do wodopoju inwentarza szły głośniej, a skrzypy wrótni i studziennych żórawi, rozmowy, krzyki dzieci, szczekania leciały wyraźniej przez staw; gdzie niegdzie błyskały już okna i padały na wodę długie, porwane, drgające odbicia świetliste... a z poza lasów wychylał się zwolna ogromny, czerwony księżyc w pełni, aż łuny biły nad nim, jakby pożar buchał gdzieś, w głębi lasów.
Boryna przyodział się w zwyczajne szmaty i poszedł w podwórze, do gospodarstwa, zajrzał do koni, do krów, do stodoły, a nawet i do prosiaków, skrzyczał Kubę za coś i Witka również, że cielęta wylazły z gródki i łaziły pomiędzy krowami, a gdy wrócił do izby swojej, już tam czekali nań wszyscy... Milczeli, ino wszystkie oczy podniosły się na niego i opadły wnet, bo przystanął na środku, obejrzał się po nich i zapytał drwiąco:
— Wszystkie! Jak na sąd jaki!
— Nie na sąd, ino do was przyślim z proszeniem — rzekła nieśmiało kowalowa.
— A czemuż to i twój nie przyszedł?...
— Robotę ma pilną, to ostał w domu...
— Juści... robotę... juści... — uśmiechnął się domyślnie, zrzucił kapotę i jął zzuwać buty, a oni milczeli, nie wiedząc, od czego zacząć. Kowalowa chrząkała i przyciszała dzieci, bo się brały do baraszkowania, Hanka siedziała na progu i karmiła chłopaka, a latała niespokojnemi oczami po twarzy Antka, któren siedział pod oknem i układał sobie w głowie, co ma rzec, a drżał cały ze wzruszenia i niecierpliwości. Jedna Józia spokojnie obierała ziemniaki pod kominem, przyrzucała drewek na ogień i ciekawie poglądała po wszystkich, bo nic wymiarkować nie mogła.
— Czego chcecie, mówcie? — zawołał ostro, zniecierpliwiony milczeniem.
— A to... mów Antek... a to przyszlim wedle tego zapisu... — jąkała kowalowa.
— Zapis zrobiłem, a ślub w niedzielę... to wam rzeknę!
— To wiemy, ale nie o to przyślim.
— A czego?
— Zapisaliście całe sześć morgów!
— Bom tak chciał, a zechcę, to w ten mig zapiszę wszystko...
— Jak wszystko będzie wasze, to zapiszecie! — powiedział Antek.
— A czyjeż to jest, co, czyje?..
— Dziecińskie, nasze.
— Głupiś jak ten baran! Grunt jest mój i zrobię z nim, co mi się spodoba!
— Zrobicie abo i nie zrobicie...
— Ty mi wzbronisz, ty!
— A ja, a my wszystkie, a nie, to sądy wam wzbronią — krzyknął, bo już nie mógł ścierpieć i buchnął zapamiętałością.
— Sądami mi wygrażasz, co? Sądami! — Zamknij ty gembę pókim dobry, bo pożałujesz! — krzyczał, przyskakując do niego z pięściami.
— A ukrzywdzić się nie damy! — wrzasnęła Hanka, podnosząc się na nogi.
— A ty czego? Trzy morgi piachu wniesła i starą płachtę, a będzie tu pysk wywierała?
— Wyście i tyla Antkowi nie dali, nawet tych jego morgów matczynych, a robimy wam za parobków, jak te woły.
— Sprzątacie zato z trzech morgów.
— A odrabiamy wam za dwadzieścia abo i więcej.
— Jak wam krzywda, idźcie se poszukać lepiej.
— Nie pójdziem szukać, bo tu jest nasze! Nasze po dziadach pradziadach! — zawołał mocno Antek.
Stary uderzył go oczami i nic nie odrzekł, przysiadł przed komin i pogrzebaczem tak dziabał w głownie, aż iskry się sypały — zły był, ognie chodziły mu po twarzy i włosy mu cięgiem spadały na oczy, jarzące jak u żbika... ale się jeszcze hamował, choć ledwie i zdzierżał...
Długie milczenie zaległo izbę, że ino te przysapki a dychania prędkie słychać było. Hanka szlochała zcicha i pohuśtywała dziecko, bo skamleć poczęło.
— My nie przeciwimy ożenkowi, chcecie, to się żeńcie...
— A przeciwcie się, dużo o to stoję...
— Ino zapis odbierzcie — dorzuciła przez łzy Hanka.
— Zmilkniesz ty, a to, psiachmać, jazgocze cięgiem jak ta suka! — rzucił z taką mocą pogrzebacz w ogień, aż się głownie potoczyły na izbę.
— A wy się miarkujcie, bo to nie dziewka wasza, żebyście gembe wywierali na nią!
— To czemu pyskuje!
— Ma prawo, bo się o swoje upomina! — wrzeszczał coraz mocniej Antek.
— Chcecie, to i zapiszcie, ale to, co ostało, odpiszcie na nas — zaczęła cicho kowalowa.
— Głupiaś. Widzisz ją, mojem się tu będzie dzieliła. Nie bój się, na wycug do waju nie pójdę... — rzekłem!
— A my nie ustąpim. Sprawiedliwości chcemy.
— Jak wezmę kija, to wama dam sprawiedliwość.
— Spróbujcie ino tknąć, a pewnikiem wesela nie doczekacie...
I jęli się już kłócić, przyskakiwać do się, grozić, bić pięściami w stół, wykrzykiwać a wypominać wszystkie swoje żale i krzywdy! Antek tak się zapamiętał i tak rozsrożył, że wściekłość buchała z niego, i raz wraz już starego chwytał to za ramię, to za orzydle i gotów był bić... ale stary jeszcze się hamował, nie chciał bijatyki, odpychał Antka, na obelgi zrzadka odpowiadał, by ino dziwowiska la sąsiadów i wsi całej nie czynić. W izbie podniósł się taki krzyk i zamęt i płacz, bo obie kobiety płakały i wołały naprzemian, a dzieci też wrzeszczały, że Kuba z Witkiem przylecieli z podwórza pod okna... ale nic rozeznać się nie rozeznali, bo wszyscy razem krzyczeli, aż wkońcu, kiedy im już zabrakło głosu, chrzypieli ino samemi przekleństwami a pogroźbami. Hanka ryknęła nowym, ogromnym płaczem, wsparła się o okap i jęła zalewanym przez łzy, nieprzytomnym głosem krzyczeć:
— Na żebrę ino nam iść, we świat... o mój Jezus, mój Jezus!.. a jak te woły harowalim i dnie... i noce... za parobków... a teraz co?... a Pan Bóg was pokarze za krzywdę naszą!... pokarze... Całe sześć morgów zapisali... a te szmaty po matce... te paciorki... to wszystko... i la kogo to, la kogo?... La takiej świni, ażebyś pode płotem zdechła za krzywdę naszą, a żeby cię robaki roztoczyły, ty wywłoko, ty lakudro jedna, ty!..
— Coś powiedziała?... — zaryczał stary, przyskakując do niej...
— Że lakudra i włók ten, to i cała wieś wie o tem... cały świat... cały...
— Wara ci od niej, bo ci ten pysk o ścianę rozbiję, wara... — i jął nią trząść, ale już Antek przyskoczył i osłonił i również krzyczeć począł:
— I ja przywtórzę, że lakudra jest, włók, ja! A spał z nią, kto chciał, ja!.. — wołał nieprzytomnie i gadał, co mu ślina na język przyniesła, nie skończył, bo stary, rozwścieklony już teraz do ostatka, trzasnął go tak w pysk, aż rymnął łbem na oszkloną szafkę i z nią razem zwalił się na ziemię... Porwał się rychło okrwawiony i runął na ojca.
Rzucili się na siebie jak dwa psy wściekłe, chycili się za piersi i wodzili po izbie, miotali, bili sobą o łóżka, skrzynie, o ściany, aż łby trzaskały. Krzyk się podniósł nieopisany, kobiety chciały ich rozerwać, ale przewalili się na ziemię i tak zwarci całą nienawiścią i krzywdami tarzali się, gnietli, dusili...
Całe szczęście, że rychło rozerwali ich sąsiedzi i odgrodzili od siebie...
Antka przenieśli na drugą stronę i zlewali wodą, tak osłabł z umęczenia i upływu krwi, bo twarz miał porozcinaną o szyby.
Staremu nic się nie stało; spencer miał nieco podarty i twarz podrapaną i aż siną z wściekłości... Sklął i powyganiał ludzi, co się byli zlecieli, drzwi od sieni zamknął i siadł przed kominem...
Ale uspokoić się nie mógł, bo mu cięgiem wracało przypomnienie tego, co na Jagnę wypowiedzieli, a żgało go w serce jakby nożem...
— Nie daruję ja ci tego, psie jeden, nie daruję! — przysięgał sobie w duszy. — Jakże, na Jagusię... — Ale wnet przychodziło mu do głowy i to, co nieraz już słyszał o niej, co dawniej pogadywali a na co nie zwracał uwagi! Gorąco mu się robiło i dziwnie duszno i dziwnie markotno... — Nieprawda, pleciuchy i zazdrośniki, wiadomo! — wykrzyknął na głos, ale coraz więcej mu się przypominało gadań ludzkich. — Jakże, rodzony syn powieda, to nie mają szczekać! Ścierwa! — ale żarły go te wspominki jak ogień...
A gdy Józia posprzątała ślady bitwy, a wkońcu choć i późno, podała kolację, spróbował ziemniaków i położył łyżkę, nie mógł przełknąć.
— Zasypałeś obroki koniom? — zapytał Kuby.
— Przeciech...
— Gdzie Witek?
— Po Jambroża poleciał, by Antkowi głowę opatrzył; gęba mu spuchła kiej garnek — dodał i wyniósł się zaraz, bo księżyc świecił, a on się dzisiaj wybierał pod las na polowanie... — Juchy, chleb ich rozpiera, to się biją — mruczał.
Stary też poszedł na wieś, nie wstąpił jednak do Jagny, choć się w oknach świeciło, zawrócił z pod samych drzwi i polazł drogą ku młynowi.
Noc była chłodna, wyiskrzona, przymrozek ścinał ziemię, księżyc wisiał wysoko i tak jasno świecił, że cały staw roziskrzył się jakby żywem srebrem, drzewa rzucały długie, chwiejne cienie na drogi puste. Późno już było, światła w domach gasły, ino bielone ściany występowały mocniej ze sadów nagich, cisza i noc ogarniała wieś całą, jeden młyn turkotał i woda bełkotała monotonnie... Maciej chodził to tą, to drugą stroną stawu i nie wiedział, co z sobą począć, nie uspokoił się, gdzie tam, jeszcze barzej rozbierała go złość i nienawiść; aż i do karczmy poszedł, posłał po wójta i prawie do północka pił, ale robaka nie zalał... jeno jedno postanowienie powziął.
Rano nazajutrz, skoro wstał, zajrzał na drugą stronę. Antek leżał jeszcze, twarz miał obwiązaną w okrwawioną szmatę, ale się uniósł nieco.
— Wynośta mi się w ten mig z chałupy, żeby ni śladu po was nie ostało — krzyknął. — Chcesz wojny, chcesz sądu, idź do sądu, skarż mnie, dochodź swojego. Coś swoje posiał — latem zbierzesz, a teraz wynoś się! Niech moje oczy was nie widzą! Słyszysz! — ryknął, bo Antek podniósł się, ale nic nie odpowiadał... i zaczął się wolno ubierać...
— Żeby mi do połednia już was nie było! — zawołał jeszcze z sieni.
Antek i na to nie odrzekł, jakby nic nie słyszał...
— Józka, zawołaj Kubę, niech założy kobyłę do wozu i wywiezie ich, gdzie chcą!
— Hale, kiej Kubie cosik jest, leży na werku i jęczy ino, a powiada, że całkiem wstać nie może, tak go ten kulas krzywy boli...
— Hale, noga go boli! Wałkoń jeden, odpoczywać se chce — i sam zajął się rannym obrządkiem gospodarskim.
Ale Kuba rozchorzał naprawdę, nie powiadał, co mu jest, choć go się Boryna pytał, ino że chory, a tak jęczał, tak stękał, aż konie rżały, przychodziły do wyrka i obwąchiwały mu twarz i lizały, a Witek coraz to nosił mu wodę wiaderkiem i ukradkiem prał w potoku jakieś szmaty skrwawione...
Stary nie spostrzegł tego, bo przypilnowywał, by się Antkowie wynosili.
I wynosili się.
Bez krzyków już, bez kłótni, bez sprzeciwiań pakowali się, wynosili statki, wiązali toboły; Hanka aż mdlała z żałości, Antek ją wodą trzeźwił i poganiał, byle już rychlej zejść z ojcowskich oczów, byle prędzej...
Pożyczył konia od Kłęba, ojcowego nie chciał, i przewoził rzeczy do Hanczynego ojca, na koniec wsi, za karczmę jeszcze...
Ze wsi przyszło paru gospodarzy, z Rochem na czele, i chcieli zgodę czynić między nimi, ale ni syn ni ojciec mówić sobie o tym nie dali...
— Popróbujcie, jak to wolność smakuje i swój chleb — odpowiedział stary.
Antek nic nie odrzekł na namowy, ino podniósł pięść i tak zaklął strasznie, tak pogroził, aż Roch zbladł i cofnął się do kobiet, których się dość zebrało w opłotkach i w ganku, żeby to Hance pomóc, a głównie, by się na głos użalać i pyskować a uredzać!...
Gdy zabeczana Józia podawała obiad ojcu i Rochowi, już tamci z ostatniemi rzeczami i dziećmi wyjeżdżali z opłotków na drogę... Antek ni się obejrzał na chałupę, przeżegnał się ino, westchnął ciężko, smagał konia, podpierał wóz, bo kopiasto był nałożony, i szedł jak martwy, a blady jak ten papier, oczy mu gorzały zaciętością i zęby szczękały kiej we febrze... ale ni jednego słowa nie rzekł, Hanka zaś wlekła się za wozem, starszy chłopak czepiał się matczynego wełniaka i krzyczał wniebogłosy, młodszego tuliła do piersi i zaganiała przed sobą krowy, stadko gęsi i dwa chude prosiaki, a tak ryczała, tak wyklinała, tak zawodziła, że ludzie wychodzili z domów i jakby procesją ich odprowadzali...
A u starego obiad jedli w ponurem milczeniu.
Stary Łapa szczekał na ganku, biegł za wozem, powracał znowu i wył... Witek go nawoływał, ale pies nie słuchał, biegał po sadzie, obwąchiwał podwórze, wpadał do izby Antków, obleciał ją parę razy, wypadł do sieni, szczekał, skomlił... połasił się do Józi i znowu latał jak oszalały, to przysiadał na zadzie i ogłupiałym wzrokiem patrzył, aż wreszcie zerwał się, wtulił ogon pod się i poleciał za Antkami...
— A to i Łapa poszedł za niemi...
— Wróci, wygłodzi się, to wróci, nie bój się, Józia — mówił miękko stary. — Nie bucz, głupia! wyporządź tamtą stronę, Roch będą mieli mieszkanie. Zawołaj Jagustynki, to ci pomoże... i zajmij się gospodarstwem, gospodynią teraz jesteś, na twojej głowie wszystko... no nie bucz, nie... — ujął jej głowę i głaskał a przyciskał do piersi, a hołubił...
— Pojadę do miasta, to ci trzewiki kupię.
— Kupicie, tatulu? naprawdę kupicie?...
— Kupię ci, kupię ci i co więcej, ino dobrą córką bądź, o gospodarstwie pamiętaj!
— To i na kaftan mi kupcie, taki, jak ma Nastusia Gołębianka.
— Kupię ci, córko, kupię...
— I wstążek, ino długich, bobym nie miała na wasze wesele.
— Co ci ino potrza, mów, a wszystko miała będziesz, wszystko.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.