Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/233

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 223 —

    mocno, aż huczało i deszcz iskier rozpryskiwał się z pod młota i z sykiem topił się w błotnistej ziemi.
    — A co? — zapytał po chwili.
    — I... cóżby zaś! — odparł cicho Antek, wsparł się o wasąg, których kilka stało do okucia, i zapatrzył się w ogień.
    Kowal pracował tęgo, nagrzewał żelazo raz po raz i kuł, dzwonił do taktu młotem, to pomagał chłopakowi dymać miechem, gdy mocniejszego ognia było potrzeba, a ukradkiem poglądał na Antka i uśmiech złośliwy wił mu się pod rudemi wąsami.
    — Byłeś pono u Dobrodzieja? no i co?
    — A cóżby, nic. W kościelebym to samo usłyszał.
    — A chciałeś co innego? — zaśmiał się ironicznie.
    — Ksiądz przecie, uczony... — mówił usprawiedliwiająco Antek.
    — Uczony, jak wziąć trzeba, ale nie, kiej co dać komu...
    Ale Antkowi już się odechciało sprzeciwiać.
    — Pójdę do izby — rzekł po chwili.
    — Idź — wójt wstąpi do mnie, to tam przyjdziemy! — A machorka jest na szafce, zapal se...
    Nie słyszał nawet, tylko wszedł do mieszkania, co po drugiej stronie drogi było.
    Siostra rozpalała ogień a najstarszy chłopak uczył się na elementarzu przy stole... Przywitali się w milczeniu.
    — Uczy się to? — zauważył, bo chłopak sylabizował głośno i wodził zastruganym patykiem po literach.