Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/255

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 245 —

    — Hale, kiej Kubie cosik jest, leży na werku i jęczy ino, a powiada, że całkiem wstać nie może, tak go ten kulas krzywy boli...
    — Hale, noga go boli! Wałkoń jeden, odpoczywać se chce — i sam zajął się rannym obrządkiem gospodarskim.
    Ale Kuba rozchorzał naprawdę, nie powiadał, co mu jest, choć go się Boryna pytał, ino że chory, a tak jęczał, tak stękał, aż konie rżały, przychodziły do wyrka i obwąchiwały mu twarz i lizały, a Witek coraz to nosił mu wodę wiaderkiem i ukradkiem prał w potoku jakieś szmaty skrwawione...
    Stary nie spostrzegł tego, bo przypilnowywał, by się Antkowie wynosili.
    I wynosili się.
    Bez krzyków już, bez kłótni, bez sprzeciwiań pakowali się, wynosili statki, wiązali toboły; Hanka aż mdlała z żałości, Antek ją wodą trzeźwił i poganiał, byle już rychlej zejść z ojcowskich oczów, byle prędzej...
    Pożyczył konia od Kłęba, ojcowego nie chciał, i przewoził rzeczy do Hanczynego ojca, na koniec wsi, za karczmę jeszcze...
    Ze wsi przyszło paru gospodarzy, z Rochem na czele, i chcieli zgodę czynić między nimi, ale ni syn ni ojciec mówić sobie o tym nie dali...
    — Popróbujcie, jak to wolność smakuje i swój chleb — odpowiedział stary.
    Antek nic nie odrzekł na namowy, ino podniósł pięść i tak zaklął strasznie, tak pogroził, aż Roch zbladł i cofnął się do kobiet, których się dość zebrało