Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/240

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 230 —

    wprost domu smagał kamieniami na gęsi, pływające po stawie.
    — Hale, jest tam! poszli przecie do młynarzów, zapraszać na wesele...
    — Wyjdę naprzeciw, nibyto się spotkamy! — pomyślał i poszedł ku młynarzowi, ale po drodze wstąpił jeszcze do domu i przykazał żonie pięknie się przyodziać, dzieci zabrać i zaraz, jak przedzwonią południe, iść do Antków.
    — Już on ci powie, co robić!... Nic sama nie rób i nie miarkuj, boś głupia, a ino jak będzie potrza, to beknij, ojcowe nogi obłap i proś... a słuchaj dobrze, co ojciec powiedzą i co Antek przódzi mówił będzie... — Z dobry pacierz ją nauczał, a przez okno patrzył, czy ich na moście nie widać.
    — Zajrzę do młyna, czy jagłę zrobili. — Dłużyło mu się w domu czekać.
    Ale szedł wolno, przystawał a medytował... — Juści, kto go ta wie, co zrobi.
    — Sklął mnie, a gotów zrobić, com redził... to i lepiej, że kobieta przy tym będzie... a nie zrobi, pokłócą się... stary go wypędzi...
    — Tak abo i nie, a zawsze się cosik udrze la siebie... — zaśmiał się radośnie, zatarł ręce, nacisnął kaszkiet i zapiął kapotę, bo wietrzno było i ziąb przejmujący szedł od stawu.
    — Przymrozek będzie albo i pluchy nowe — szepnął, przystając na moście i spoglądając po niebie... Chmury gnały nisko, bure, ciężkie, jakby obłocone, niby stada niemytych baranów. Staw pomrukiwał głu-