Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/230

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 220 —

    — A i to ci jeszcze powiem, że pokorne cielę dwie matki ssie.
    — Wszyscy mi to powiedają... juści, ino tej pokorności mam już po grdykę, że więcej nie ścierpię! Choćby i zbój, choćby i ukrzywdziciel, ale że ojciec rodzony, to już mu wolno wszystko, a dzieciom nie wolno dochodzić swojej krzywdy! Laboga, takie urządzenie na świecie, że ino plunąć a iść, gdzie oczy poniesą...
    — A idź, któż cię trzyma! — rzucił porywczo ksiądz.
    — Może i pójdę, bo co mi tutaj robić, co? — szeptał ciszej, łzawo jakoś.
    — Bajesz i tyle. Drudzy i jednego zagona nie mają a siedzą; pracują i jeszcze Panu Bogu dziękują. Wziąłbyś się do roboty, a nie wyrzekał jak baba. Zdrowy jesteś, mocny, masz o co ręce zaczepić...
    — Przeciech całe trzy morgi! — rzucił urągliwie.
    — Żonę i dzieci masz, toś o tem pamiętać powinien.
    — Baczeć ja dobrze baczę... — mruknął przez zęby.
    Wyszli przed karczmę, świeciło się w oknach i jakieś głosy wydzierały się aż na drogę.
    — Co to, znowu pijatyka, co?
    — Rekruty, te, co ich do wojska latoś wzieni, piją se la uciechy... W niedzielę ich pognają w tylachny świat, to się cieszą...
    — Karczma prawie pełna! — szepnął ksiądz, przystając przy topoli, skąd było dobrze widać przez okno całe wnętrze, zapchane ludźmi.