Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/249

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 239 —

    Józia spokojnie obierała ziemniaki pod kominem, przyrzucała drewek na ogień i ciekawie poglądała po wszystkich, bo nic wymiarkować nie mogła.
    — Czego chcecie, mówcie? — zawołał ostro, zniecierpliwiony milczeniem.
    — A to... mów Antek... a to przyszlim wedle tego zapisu... — jąkała kowalowa.
    — Zapis zrobiłem, a ślub w niedzielę... to wam rzeknę!
    — To wiemy, ale nie o to przyślim.
    — A czego?
    — Zapisaliście całe sześć morgów!
    — Bom tak chciał, a zechcę, to w ten mig zapiszę wszystko...
    — Jak wszystko będzie wasze, to zapiszecie! — powiedział Antek.
    — A czyjeż to jest, co, czyje?..
    — Dziecińskie, nasze.
    — Głupiś jak ten baran! Grunt jest mój i zrobię z nim, co mi się spodoba!
    — Zrobicie abo i nie zrobicie...
    — Ty mi wzbronisz, ty!
    — A ja, a my wszystkie, a nie, to sądy wam wzbronią — krzyknął, bo już nie mógł ścierpieć i buchnął zapamiętałością.
    — Sądami mi wygrażasz, co? Sądami! — Zamknij ty gembę pókim dobry, bo pożałujesz! — krzyczał, przyskakując do niego z pięściami.
    — A ukrzywdzić się nie damy! — wrzasnęła Hanka, podnosząc się na nogi.