Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/253

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.
    — 243 —

    Staremu nic się nie stało; spencer miał nieco podarty i twarz podrapaną i aż siną z wściekłości... Sklął i powyganiał ludzi, co się byli zlecieli, drzwi od sieni zamknął i siadł przed kominem...
    Ale uspokoić się nie mógł, bo mu cięgiem wracało przypomnienie tego, co na Jagnę wypowiedzieli, a żgało go w serce jakby nożem...
    — Nie daruję ja ci tego, psie jeden, nie daruję! — przysięgał sobie w duszy. — Jakże, na Jagusię... — Ale wnet przychodziło mu do głowy i to, co nieraz już słyszał o niej, co dawniej pogadywali a na co nie zwracał uwagi! Gorąco mu się robiło i dziwnie duszno i dziwnie markotno... — Nieprawda, pleciuchy i zazdrośniki, wiadomo! — wykrzyknął na głos, ale coraz więcej mu się przypominało gadań ludzkich. — Jakże, rodzony syn powieda, to nie mają szczekać! Ścierwa! — ale żarły go te wspominki jak ogień...
    A gdy Józia posprzątała ślady bitwy, a wkońcu choć i późno, podała kolację, spróbował ziemniaków i położył łyżkę, nie mógł przełknąć.
    — Zasypałeś obroki koniom? — zapytał Kuby.
    — Przeciech...
    — Gdzie Witek?
    — Po Jambroża poleciał, by Antkowi głowę opatrzył; gęba mu spuchła kiej garnek — dodał i wyniósł się zaraz, bo księżyc świecił, a on się dzisiaj wybierał pod las na polowanie... — Juchy, chleb ich rozpiera, to się biją — mruczał.
    Stary też poszedł na wieś, nie wstąpił jednak do