Całe życie biedna/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Całe życie biedna
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data powstania 1839
Data wyd. 1840
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Gdy Pan Sędzia z Panem Mateuszem siedli do powozu i ujrzeli się już w lipowéj ulicy; starszy odwrócił się do sąsiada i zapytał.
— A cóż panie Mateuszu?
— A cóż panie Sędzio? odpowiedział szydersko zapytany, to klasztor!
— W istocie, rzekł Sędzia, jest niejakie podobieństwo domu pani Podkomorzynéj z klasztorem, ale pięknaż w nim siedzi zakonniczka!
— Ha! zapewne niebrzydka, wybąknął zapalając fajkę Mateusz, ale diable milcząca i sztywna.
— Czegoż chcesz żeby się nauczyła od Ciotki?
— Mówiłeś mi jednak, przerwał znowu Mateusz, że się przy niéj nie wychowała, że rodzice jéj byli bogaci i starali się dać jéj świetną edukacją?
— Tak było w istocie, ale młoda dziewczyna, przykuta od lat kilku do Ciotki, rada nie rada wszystkiego przy niéj zapomnieć musiała.
— Srogaż bo to Ciocia.
— Surowa jak stary nauczyciel, a regularna iak jéj zegar ulubiony, ale w gruncie niezła kobieta, pełna tylko starych przesądów.
— Uważałem, ze niebardzo na mnie miłém okiem patrzała.
— Nie ma ona innych oczu dla swoich faworytów, na każdego jednakowo patrzy.
— Rozumieszże panie Sędzio, iżbym mógł znaleść u niéj łaskę?
— Dla czegoż nie, panie Mateuszu, jesteś młody, przystojny, będziesz bywał, postarasz się przypodobać, nie jesteś ubogi. Czemuż nie!
— A panna?
— O pannę nie ma się co wcale starać, wszystko zależy od Ciotki, gdy ona zezwoli, panna twoja.
— Jednakże —
— Nie ma jednakże, Ciotka cię zaprezentuje jako przyszłego męża, a panna i słówka nie powie. Mówią, że to jest anioł dobroci i posłuszeństwa, i w istocie dobrą będzie żoną, kto potrafił wyżyć z taką Ciotunią.
— Ha! ależ to trudne, panie Sędzio!
— Trudne! trudne! Waćpanuby się chciało przyjść tylko, wziąć za rękę i poprowadzić do ołtarza. Tak być nie może, chcąc coś mieć, trzeba popracować, warta też pracy jeśli nie panna, to posag. Majątek czysty, nieodłużony (w prawdzie gospodarstwo idzie Bóg wie po jakiemu, ale na to jest rada) mówię Waćpanu, że wart przynajmniéj cztérykroć. Są podobno jeszcze kapitały, remanenta piękne, owoce same —
— Co tam, panie Sędzio, daj już pokój inwentarzowi. Ale ileż to potrzeba trudu, żeby tę Ciocię niezdobytą nakłonić? I w jakiżto sposób brać się do tego?
— Sposób łatwy, rzekł Sędzia zażywając tabaki, gdybym nie był żonaty, poszedłbym w zakład, że tegobym dopiął. Oto naprzód trzeba poznać Ciotkę, jest to osoba nadzwyczaj zimna, regularna, porządna, u któréj na języku co chwila przyzwoitość, a w sercu najmocniejsze do wszelkich ceremonij i staroświeckich obyczajów przywiązanie. Chcąc ją sobie pozyskać, oczywiście trzeba się jéj okazać takim, jaką ona jest, trzeba chwalić co ona lubi, ganić czego nie cierpi, co chwila spoglądać na zegarek, szanować aż do śmieszności zwyczaje domu, oddawać wizyty ze wszelką ceremonją i przyzwoitością, oświadczyć się po staroświecku, prosić o pozwolenie konkurowania i pozyskania affektu panny, słowem obszyć się w skórę cudzą i udawać swojego dziada. Co się tycze panny, dla téj dość być grzecznym; na nicby się nie zdało starać się o jéj miłość, popsućby to nawet mogło interes w oczach Ciotki, a z resztą będzie na to czas i po ślubie, jeśli koniecznie o to chodzi. Tym sposobem ręczę za dobry skutek. Ale jedna nieostrożność popsuć może wszystko. Waćpan, panie Mateuszu, jużeś źle dziś zaczął, starając się zawiązać rozmowę z panną, widziałem jak to zdziwiło obiedwie. Lepiéj daleko było bawić się z pieskami. Co się tycze piesków, o tych łaskę mocno się także starać potrzeba, możnaby im wozić cukier w kieszeni, a przynajmniéj sucharki.
— Prawdziwie Sędzio, rzekł śmiejąc się i ściskając go P. Mateusz, gdybym nie wiedział o twojéj przyjaźni dla mnie, przekonaćbym się o niéj musiał, z téj doskonałéj jaką mi dajesz instrukcii. Będę się do niéj jak najściśléj stosował, i czuję jak mi być może pomocna. Znasz, dodał ciszéj, mój sposób myślenia i widzenia rzeczy. Nie ja to będę się uganiał za głupiemi wymysłami, które zowią miłością, uczuciami i tym podobnemi bredniami. Te ideały dobre są dla ubogich, głupich, którzy jak ten nędzarz jedzą chléb przy zapachu pieczeni, wmawiając sobie, że on jest od saméj pieczeni lepszy. Ja lubię w każdéj rzeczy istotę, nie uczucie. Po kiego licha mi te uczucia, wszystkie kobiéty są równe i głupcy tylko wierzą w serce. Ja kiedy się ożenię to dla piéniędzy, dla interesu, a pewnie nie z przywiązania jakiegoś, w które nie wierzę, powtarzam. I od mojéj też żony nie wymagam, tylko byle mnie cierpiała i była mi wierna; z resztą wiem dobrze co to zowią miłością! Cha! cha!
Ale mój Sędzio, z tém wszyskiém, dla czegoż tu dotąd nikt téj Anny ręki nie mógł pozyskać?
— A bo wszyscy głupi! chcieli pannę rozkochać! pokazywali się téj Cioci z nowomodną manjerą, tracili się na wystawne konkury, a nie pomyśleli, że trzeba naprzód stróża przekupić, nim się co ukradnie; że każdego znowu inną monetą przekupywać trzeba. Waćpan, Panie Mateuszu właśnie możesz najlepiéj wskórać, kiedy się nie myślisz kochać, i tak na zimno a rozważnie będziesz rzeczy traktował.
— A jużciż! a jużciż! mówię ci i powtarzam panie Sędzio, że w te uczucia nie wierzę, tak jak w post i jeszcze coś.
— Jesteś więc całkiem niedowiarek Boży?
— Cha!, cha! odrzekł Mateusz, człek bywał na świecie! i poznał to wszystko z gruntu!
— Proszę Aspana! i ty w nic nie wierzysz?
— Prawie w nic, prócz pieniędzy?
— A jakże żyjesz na świecie?
— Pieniędzmi.
— Więc nie wierzysz i w moje przywiązanie?
— A to co innego Sędzio! kochasz mnie od dziecka, masz do mnie nałogowe, staroświeckie przywiązanie.
— A ty do mnie?
— Czyż wątpisz o tém! Sędzio! I pan Mateusz zabierał się ściskać Sędziego, który rzecz inaczéj zwrócił.
— Ale, ale, rzekł, przypominam sobie jednę rzecz ważną, któréj ci jeszcze nie powiedziałem. Jest jeszcze jedna w domu Cioci osoba, na którą, chociaż się ona prawie nie pokazuje, wielką baczność mieć potrzeba, a może zacząć od ujęcia jéj.
— Któż to taki?
— Kommissarz pani, stary jéj faworyt i sługa zaufany, P. Bałabanowicz. Ciocia ma w nim nieograniczoną ufność. Stary wyga pokornie się kłaniając umie z tego korzystać, i robi co mu się podoba. Ludzie mówią, że tęgo kradnie i któżby o tém wątpił! W jego położeniu kradłby najcnotliwszy! Bałabanowicza potrzeba ci ująć, bo on jest Cioci wyrocznią, kiedy on będzie za tobą, połowa wygranéj. Umie znając Panią Dorotę dobrać chwili i sposobu pochwalenia, zalecenia. Jeśli on się na Waszeci skrzywi, po wszystkiém! Bałabanowicza więc naprzód ująć ci potrzeba, i ja co go znam od lat dwudziestu, podam ci na to sposób. Stary jest skąpy, pijak i szachruje końmi; zaproś go, spoj dobrze i daruj mu konia, będzie cię pod niebiosa wynosił.
— A niechże cię uścisnę Sędzio za te rady, rzekł Mateusz, jakże ci się wywdzięczę?
— Wywdzięczysz mi się, jeśli to rostropnie poprowadzisz i ożenisz się, odpowiedział Sędzia, kocham Waści jak syna, i radbym mu najlepszy los upewnić. W całém zaś naszém sąsiedztwie nie ma lepszéj partyi nad P. Annę. Jeszcze tylko słówko o majątku, żenisz się dla widoków, dobrze żebyś wiedział co wezmiesz. P. Podkomorzy nieboszczyk, mąż pani Doroty, był to sobie dobry safanduła, który skakał całe życie, jak mu jego Jéjmość grała, a wreście niemając blizkich krewnych, cały majątek zapisał żonie. Zostawił on dłużki, ale te 30,000 złotych nie przechodzą, to bagatel! Majątek Ciocia niechybnie siostrzenicy zapisze; raz, że się już z tém słyszeć dała, a kobiéta słówna, powtóre, że nie ma komu innemu zapisać i bez zapisów spadłby na nię. Lekko tedy licząc cztérykroć wezmiesz bratku!
— A nóżkibym twoje Sędzio ucałował? to tak dobrze być bogatym!
— O! czemu nie! zapewne, że dobrze!
— Człekby sobie dopiéro pozwolił!
— Pozwoliłby sobie stracić?
— Ba! ba! byłoby z czego zahulać, nie tracąc funduszu.
— Ale Mości panie, pamiętać także trzeba o tém, żeby zaraz od żony wymódz zapisy!
— To się rozumie.
— Inaczéjbyś miał ręce związane, i byłbyś tylko panem dochodów. Potrzeba się nam będzie starać, aby stara za życia dała wam folwark jaki w posagu. Czy jéj niedość będzie Złotéj woli?
— Zapewne, ale —
— Mnie się zdaje, że my to zrobim przez Bałabanowicza. Prawda, że jemu o to chodzi, żeby rządzić całym majątkiem, ale postąpiwszy mu coś.
— Dawszy mu co w łapę —
— Rozumie się nie wprzód, aż do intercyzy przychodzić będzie. Stary filut mógłby ci figla wypłatać.
— To się rozumie, Sędzio.
— A teraz, sza! cicho! ani słowa nikomu! Sąsiedzi i dawni konkurenci mogliby nam przeszkadzać przez samę zazdrość, bo im się zdaje, że kiedy oni poszli z kwitkiem, to i wszyscy harbuza dostaną. A wielka rzecz, że im się nie udało, kiedy każdy z nich miał na sercu, żeby przynajmniéj jedno jeśli nie więcéj, głupstwo zrobić przeciw sobie! I tak Pan Aloizy rwał się jak szalony do panny, a Ciotce się nawet nie pokłonił. Pan Hieronim z Bałabanowiczem w kłótni śmiertelnéj, pan Wincenty skaleczył psa faworyta przy pierwszéj wizycie! I jakże im się udać miało!!
— To prawda Sędzio! A zatém cóż teraz daléj mam robić?
— Według wszelkich reguł i praw (o ile przypominam sobie) potrzeba, aby teraz stary jaki przyjaciel, jechał do Pani Doroty oświadczyć, że Waszeć masz chęć starania się o jéj siostrzenicę, i prosił o pozwolenie bywania w domu. Tym starym przyjacielem będę ja. Ale wprzód trzeba Bałabanowicza ująć.
— Jakżeby to go do mnie zwabić?
— Ja ci go jutro przywiozę, czekaj nas z butelkami i nie wahaj się gdy pochwali jakiego konia darować. Będzie ci się wymawiał, zaklinał, że nie weźmie, wzdragał, ale to są udania.
— Oczywiście Sędzio! ktoby tego nie znał!
— Jak tedy Bałabanowicz dobre słowo powie, pojadę ja, a jeśli (o czém nie wątpię) Ciotka mi pozwoli cię przywieźć, naówczas formalnie cię w konkury zainstalluję. Potém w Imie Ojca i Syna! rób Waszeć swoje interesa, a jak sobie pościelesz, tak się wyspisz!
— No! już wierz mi Sędzio, że potrafię dać sobie rady, znam ja kobiéty!
— Pozwól sobie powiedzieć, że znasz tylko miejskie. Wielka to różnica miejskich od naszych wieśniaczek, jak ogórka z inspektów od ogórka z grzędy! Miejskie są rozumniejsze, wolniejszych obyczajów! —
— O! co się tycze obyczajów, wszystko to pono jedno!
— Wcale nie! U nas cnota jest koniecznością, a za moich czasów po miastach była śmiesznością tylko. Wziąwszy tu żonę, będziesz miał głowę spokojną —
— Póki jéj będę pilnował!
— Sama ci się ona upilnuje, bo się będzie bała o opinją —
— No! no! no! nie wierzę ja w to!
— Ale boś ty straszny niedowiarek, panie Mateuszu!
— Cha! cha? cha! filozof powiedz! filozof! Któż to dziś w tym oświeconym wieku wierzy w te fatałaszki! Trzy grosze dziś nie dadzą za uczucia! za cnoty! i t. d. Były to podobno wielkie słowa tylko Sędzio, któremi sobie ludzie w oczy rzucali jak piaskiem, żeby się lepiéj na wzajemne swoje czynności zaślepić. Dzisiaj człek wierzy w pieniądz tylko, śmieje się z uczuć, a z resztą postępuje ostróżnie i zawsze bacznie na swój interes.
Gdy tych słów domawiał P. Mateusz, powóz zajeżdzał w dziedziniec jego wioski, i zakręcał przed mieszkalnym domem. Gdybyśmy jeszcze nie dali poznać P. Mateusza z jego z Sędzią rozmowy, łatwoby każdy charakteru tego człowieka domyślił się z powierzchowności mieszkania. Jest bowiem związek wielki między domem a człowiekiem co go sobie urządził. Dwór P. Mateusza był porządnie ogrodzony, dziedziniec czysto utrzymany. Kuchnia stała pod bokiem, aby potrawy daleko przenoszone nie stygły. W najdrobniejszéj rzeczy widać było zimnego, nielitościwego egoistę, który w całym świecie nic nad siebie nie widział. Dom świeżo zbudowany, porządny, ale dla oka nie miły, bo bez znajomości budownictwa wystawiony, pomalowany był żółto. Są strony w których wszystkie budowle na żółtaczkę chorują, i to właśnie była okolica, w której endemicznie panowała taka żółtaczka. Przyjęli przy wysiadaniu Sędziego i pana swego, ludzie porządnie ubrani, zwinni, ale jak snadno poznać można było, mocno bojący się pana, który nie musiał być z najłagodniejszych.
Wnętrze domu oddychało tymże porządkiem, i wygodkami obmyślonemi wcześnie; lecz nigdzie nie było smaku i wdzięku, bo ożywiająca mieszkanie myśl czołem biła przed ciałem gospodarza i o jego tylko wygody starała się. — Na samém wejściu do sieni wzniosła się wielka burza z powodu, że okna w czas od komarów nie zostały pozamykane. P. Mateusz łajał nielitościwie sługi, którzy z przestrachu głowy potraciwszy latali. Wreście weszli przybyli do pokojów i kazano co najśpieszniéj podawać samowar.
My tymczasem skreślmy w kilku słowach wizerunek P. Mateusza, a naprzód jego życie; bo przeszłość ręczy za przyszłość, wiąże się z nią ściśle i obie od siebie zależą. P. Mateusz był jedynakiem u rodziców, a zatém popsutém dzieckiem. Los jego chciał, żeby rozpieszczony przez ojca i matkę, wcześnie ich stracił i z zarodami egoizmu, z wielką żądzą użycia świata, został sam jeden. — Wprawdzie miał on jakiegoś opiekuna, ale temu daleko więcéj o dziesiąty grosz chodziło, niż o dziecię jemu powierzone. Wcześnie skarbiąc sobie łaski chłopca, opiekun wszystkiego mu dozwalał, wszystko chwalił, i udawał ku niemu najwyższe przywiązanie, żeby pod tą pokrywką, za dójściem do lat, łatwiéj rachunki z opieki zdać mógł. Pan Mateusz chodząc do szkół, potém do Uniwersytetu, rozpuścił sobie cugle i co tylko złego w towarzystwie zepsutéj młodzieży da się pochwycić, nabrał wszystkiego. Usposobiony uprzedniém wychowaniem, wziął swoję roskosz za cel życia, bez zasad religijnych, obcując z małowiernymi do reszty stał się niedowiarkiem, wylawszy się na dogadzanie namiętnościom, osądził prędko cały świat za takiego jakim był sam, i wyuczył się szydzić jak z udania, ze wszystkiéj bezinteresowności, poświęceń, uczuć szlachetnych, które spotykał po drodze życia. Lecz mylę się zowiąc go niedowiarkiem. P. Mateusz jak bydlę nie czuł nawet potrzeby wiary, żył nie myśląc czy ma duszę, szydził najbezsensowniéj z tych, którzy mieli wiarę, bo nie mógł pojąć nawet jak oni szczérze wierzyć mogli.
Był więc nasz bohatér zupełném bydlęciem, i życie prowadził jak źwierzę. Wszelkiego rodzaju nasycenie było pierwszym celem jego, o sławę nie dbał, nie dbał o cnotę, śmiał się kiedy mu mówiono o czyjéj poczciwości, nie wierzył w przyjaźń, nie wierzył w miłość, wszystko gotów był dla widoków udawać. Zaczął od swego opiekuna, którego procesował doszedłszy lat i zgubił na majątku. Trafiła kosa na kamień. Potém wypuściwszy wieś swoję dziedziczną, mieszkał w mieście, ulubionéj siedzibie ludzi zepsutych. Tu w całém znaczeniu wyrazu hulał, a po kilku leciech spędzonych w towarzystwie najzepsutszém, nabywszy jeszcze hipokryzii w dodatku do pięknych przymiotów swoich, ugruntowawszy się w professii egoisty, obaczywszy łysinę i krąglejący brzuch, pomyślał wrócić na wieś, żeby się dobrze ożenić. Stary, zepsuty jak on, Pan Sędzia, stał się pomocnikiem najgorliwszym, i zawiozł go, jakeśmy widzieli, do domu P. Doroty.
Taki to był konkurent Anny, łatwo każdy pojmie, jaką on dla niéj przyszłość obiecywał, lecz nie łapmy ryb przed niewodem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.