Bratanki/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. Wesele i smutek.

Gdy się drzwi otworzyły, stanęły z obu stron progu sypialni, jakby dwa przeciwne sobie światy — kobieta z żałobną twarzą i suknią, wskazująca ręką łóżeczko uśpionego dziecka, książkę pobożną i różaniec — z drugiéj, mężczyzna w wytwornym stroju francuzkim, w upudrowanéj peruce, z rozgorzałém obliczem i świecącemi namiętnością oczyma, który podawał rękę kobiecie w robronie kwiecistym, popodpinanym różowemi wstążkami, z wachlarzykiem w ręku, w trzewiczkach na korkach, z wysoką na głowie fryzurą, trochę tańcem i podróżą popsutą. Młoda twarz panny Salomei Dzierżyńskiéj rumiana, bezmyślna, pospolita, wcale nie uderzała niczém, oprócz swawolnego wyrazu, w młodéj panience dość rażącego. Ale naówczas głośne przykłady pańskiego dworu i życia, podobne wybryki usprawiedliwiały.
Na twarzy pana Wita malowała się niecierpliwość, prawie gniew, ale zarazem chęć pokrycia wrażenia przed obcemi i udania wesołości.
— Cóż pani tak na gości nie łaskawa? — odezwał się ostro Wit — nie raczy nam nawet otworzyć?
— Dziecię śpi, a ja jestem chora! — odparła spokojnie Marya, ledwie głowy skinieniem pozdrowiwszy pannę Salomeę, która ciekawie pragnęła zajrzéć do sypialni.
— Cóż to znowu za choroba? przecież do gości wyjść potrzeba, którzy nas łaskawie swą bytnością dziś zaszczycić raczyli! — zawołał z przyciskiem mąż.
— Państwo mi darują — szepnęła gospodyni — jestem istotnie cierpiąca; Urszulka także niezbyt zdrowa, tylko co usnęła. Pozwolisz mi zostać w moim pokoju...
Panna Salomea, widząc, że się coś na małżeński spór zanosi, przyłożyła wachlarzyk do ust szydersko uśmiechniętych, koso spojrzała na panią Witowę, wysunęła rączkę swą z pod ramienia gospodarza, i — dygnąwszy, uciekła. Obejrzał się za nią pan Wit Zagłoba i z nadchmurzoną brwią podszedł ku żonie.
— Proszę mi tych fochów zaprzestać! — zawołał — proszę się ogarnąć i wyjść do gości! Proszę i każę, jeśli potrzeba. Dziś mój dzień... powinnoby mi być wesoło...
— Ależ ja do wesela nie przeszkadzam, chociaż go podzielać nie mogę — odparła kobieta chłodno i poważnie. — Do takich zabaw nie czuję się usposobioną, potrzebuję spokoju dla siebie i dziecięcia... proszę mnie tu zostawić!
— Tak! żeby ludzie pletli, żeś nieszczęśliwa... że ja... — zawołał gwałtownie gospodarz — że ja waćpanią męczę i tyranizuję...
— Właśnie to będzie dowodem, żem wolna, jeśli mi dasz zostać przy dziecięciu — ja proszę... ja błagam...
— Ale to nie może być! to nie może być! — tupiąc nogą, wołał Wit — trzeba wyjść! Skwasi mi się zabawa! Co pomyślą Dzierżyńscy, żeś podejrzliwa, żeś im nie rada...
— Niech myślą, co chcą — szepnęła pani Witowa — mnie to wszystko jedno.
— Ale nie mnie! — rzekł Wit.
Zamilkli.
— Proszę wyjść! — powtórzył mąż.
— Nie mogę! — odpowiedziała stanowczo żona — nie mogę. Ja mam moje dziecię i mój świat jest tu, wasz jest tam... nie bronię wam czynić z sobą, co się podoba; proszę moją swobodę poszanować.
Wit się rozśmiał.
W téj chwili śmiechy i śpiewy buchnęły z dalszych pokojów. Wit się zawahał między sypialnią a gośćmi.
— Więc waćpani nie wyjdziesz?
— Nie mogę — odpowiedziała jeszcze raz Marya.
— Dobrze! zabawa się obejdzie bez waćpani, ale ja za tę jéj grzeczność dla mnie — zapłacę! Awantury przy nich robić nie będę — jutro się rozmówimy.
Marya spojrzała, nic nie mówiąc, a gdy mąż cisnął drzwiami, powoli poszła i zamknęła je na klucz; potém wróciła do łóżeczka i cicho płakać zaczęła.
Dwór z drugiéj strony szybko oświecać się, zaludniać i rozbudzać zaczął. Przywieziona muzyka grała już na sali, goście napełniali pokoje; w jadalni na prędce zastawiano stoły i na kółkach wtaczano beczkę węgrzyna. Służba cała była na nogach, a panny fraucymeru jéjmościnego wzięte w kontrybucyi, wracały do gości, bo mężczyzn było stosunkowo więcéj, niż panien. Między temi królowały trzy sędzianki Dzierżyńskie, z których jednę, Salusię, widzieliśmy na progu sypialni. Wszystkie one były do siebie podobne, rozkwitłe, śmiałe, zuchwałe niemal, śmiejące się, swawolne, a że rok tylko jedną od drugiéj dzielił, najstarsza zaś miała lat dwadzieścia jeden, wyglądały prawie rówieśnicami.
Salusia, Handzia i Jadzia naśladowały, lub zdało im się, że przejęły obyczaje dworu i stolicy; ideałem dla nich były Königsmarki i Kosel, o których wiele słyszały; a że nie miały w domu kogoś, coby je na niebezpiecznéj powstrzymał drodze, że pan Wit był dla nich wyrocznią, szły za jego wskazówkami z nieopatrznością dziecięcą. Salusia, najśmielsza z nich, ulubioną była Zagłoby, chociaż nieopuszczał zręczności przypodobania się Handzi i Jadzi, i wszystkim słodycze prawił na ucho. Stary Dzierżyński, człek prosty, którego winem i uściskiem uchodzić było można, córki na łaskę Bożą i własny ich instynkt zachowawczy zostawiał. Nieoszacowany baryła, rumiany, homeryzowany, śmiejący się, prawiący tłuste anegdotki, byle hulał i pił, i miał z kim baraszkować — o nic zresztą nie dbał. Oprócz sędziego i jego trzech córek, była liczna młodzież z sąsiedztwa, dwóch czy trzech z zamożniejszych domów saskiéj partyi i obyczajów paniczów, reszta uboga szlachta, dworująca możnemu panu z Bożéj Woli.
— Jéjmość chora! — zawołał, wpadając na salkę Wit — niechże sobie za karę w kącie siedzi. My się tu bez niéj wyśmienicie obejdziemy i wesoło zabawimy. Tém lepiéj, że nam smutną i kwaśną twarzą kobiecina biedna ochoty przerywać nie będzie.
— Ale cóż to jest? cóż to jest? — z ubolewaniem spytał sędzia, który już spory kielich powitalny trzymał w ręku i śmiał się do niego. — Miły Boże! w taki uroczysty dzień. Lala me! (było to przysłowie sędziego, bo w owe czasy rzadki się bez przysłowia obszedł). Cóż to jéjmości dobrodziéjce? Lala me! Ubolewamy! Możebyśmy jéj zdrowie pode drzwiami wypili — czy co?
— Dajmy jéj pokój! — odparł kwaśno gospodarz — wypijemy zdrowie sędzianek. Panowie, trzech różyczek zdrowie!
To mówiąc, pochwycił kielich olbrzymi ze stołu Wit, spojrzał na Salusię — i nalewając go, przyklęknął przed nią.
— Słońce Podlasia, piękna panno Salomeo! Różo nasza! gwiazdo nasza! obyś nam świeciła, woniała, promieniała w całym blasku, zdrowa, szczęśliwa i łaskawa dla swych adoratorów!
Burzliwy „Wiwat!“ wyrwał się z ust gości, a sędzia śmiał się rozczulony, aż mu się brzuch trząsł, a z oczów łzy lały strumieniem.
— Trzewika! trzewika! panno Salomeo! trzewika! nie pijemy z kielicha! — zawołali kawalerowie.
Wit postawił kielich i zniżył się do stóp panienki, która niby to usiłowała uciekać, ale siostry ją zdradziły, przytrzymały, gospodarz się schylił i — trzewiczek spadł, powitany huczném „Brawo!“
— Lej w trzewik! — wołali jedni.
— Postawić kielich w trzewik! — wołali drudzy.
— Panowie! — ozwał się szambelan Zmirzewski, znający tradycye i zwyczaje — proszę o głos. Silentium! Kwestya sporna! kwestya ważna! Trzewiczek panny Salomei to naparstek, nie można nim pić, chyba wróblom, a nie poważnym ludziom. Wotuję tedy, co święta sprawiedliwość każe, aby z kielicha lał każdy do trzewika tyle razy, póki proponowany kielich starczy.
— Trzewik mi rozmoknie! — zawołała panna Salomea — a w czémże tańcować...
Dzierżyński wciąż słuchając śmiał się, brzuchem trząsł i płakał.
— Wstawić kielich do trzewika, pić z kielicha, a trzewiczek całować... całować... — zawrzał jakiś głos z tłumu.
Tak się stało; trzewik ocalony posłużył tylko za podstawkę. Wypito z niego, potém z Handzi i Jadzi trzewiczków, które, prawdę rzekłszy, zbytnią maleńkością się nie odznaczały. A że towarzystwo już i tak podchmielone przybyło, humory wkrótce stały się krzykliwe i taniec począł rozpasany po pokojach, aż się szyby trzęsły. Przeplatano go śpiewkami po staroświecku, nie zawsze bardzo udatnemi, ale obudzającemi śmiechy i rumieńce.
W pierwszéj zaraz chwili po wiwacie z kielicha, zauważała młodzież, iż gospodarz zniknął, oddawszy pannę Salomeę jednemu ze swoich. Nie zdziwiło to nikogo, boć musiał się w domu rozporządzić, gdy żona była chora — szły więc tany daléj ożywione, a sędzia z kielichem, dobrawszy sobie rezydenta ex-porucznika, niejakiego Marmarosza, opowiadał mu o dawnych czasach, przeplatając powieść gęstą czkawką i gęściejszém jeszcze Lala me!
Gospodarza dosyć jakoś długi czas widać nie było. Odwołał go stary totumfacki, prawa ręka jego, znienawidzony we dworze, niby burgrabia, niby marszałek, Welder, pół Polaka, pół Niemca, który pod niebytność pańską miał nad ludźmi, gospodarstwem i nad samą panią nawet nadzór i władzę.
Welder służył niegdy w wojsku, a pono nawet przy działach bywał i na swój stan dość był światły, mówił po niemiecku, bąkał po łacinie, powierzchowność miał niepozorną starego zakrystyana, twarz długą, wyschłą, wąs rzadki, brwi napuściste; ale człowieka na świecie nie było, któryby go lubił i mógł się doń przywiązać. Nawet Wit posługiwał się nim z pewną obawą i ostrożnością, choć się z sobą znali i wiązali jeszcze od wojska i ostatniéj wojny.
Welder, stanąwszy w progu, kiwał już i mrugał od przybycia Wita do niego, a nierychło będąc postrzeżony, już się niecierpliwić poczynał. W ostatku wyciągnął go do ganku.
— Pan nie wiész, co się tu święci? — szepnął, biorąc go za rękaw.
— No, cóż?
— Jakiś człowiek, nocą, dziś, przed pół godziną może, zakradł się pod okna jéjmości.
— Złodziéj?
— Złodziéj! któż wié co i kto taki? Ja, jak zwykle — mówił coraz ciszéj Welder — obchodziłem dom, bo diabeł nie śpi, to i człowiek zasypiać nie powinien. Patrzę, przyparty do ściany, duży drab, twarzą do okna stoi i zagląda do jéjmościnéj sypialni. Jakąś chwilę dałem mu stać, czekając, co z tego będzie.
— Schwycić go było! — przerwał Wit.
— Czekaj pan — ciągnął daléj Welder — skradałem się zwolna... zwolna. Stał jak wryty, jak wrosły w ziemię; jam szedł noga za nogą. Wtém, gdy już go za kołnierz mam złapać i dotknąłem, rzucił się i potrącił mnie z taką siłą, żem się zatoczył i padł. Począłem krzyczéć na wartowników, a on uciekać, tylko mnie leżącego jeszcze przybił mocno.
— Cóż ty mi za banialuki prawisz? — gniewnie krzyknął Wit — czemuście go nie łapali?
— Łapaliśmy, gdy w téj właśnie chwili pan z gośćmi nadjechał, ludzie się pobałamucili wołaniem do ganku i wrzawą, a on tymczasem zbiegł.
— Jak mógł zbiedz?! — tupiąc nogami obiema i bijąc w pierś pięścią Weldera, powtórzył rozwścieczony niemal Wit — jak mógł ujść? jak mogliście dać mu uciec?
Welder zmilczał, popatrzał chmurno wilczemi oczyma na gospodarza, który nagle pohamował się.
— Cóż to? rabuś był? złodziéj? diabeł? czy kto z dworskich ciekawy?
— Toby nie uciekał przecie! — rzekł Welder.
— Jak wyglądał?
— A któż go po nocy mógł dopatrzéć! Drab ogromny, silny, w sukni czy opończy prostéj.
Zamilkli. Welder, popatrzywszy bacznie na swego pana, mruknął:
— A może to — on...
— Kto? on? z grobu? hę? — syknął Wit — głupiś!
— Nie głupim! nie! — mruczał stary — ej! nie! Któż widział trupa?
— Osiem lat — cicho szeptał prędko Wit — toć był czas, gdyby miał z mogiły wstawać.
— Wstają i po dziesięciu — rzekł cicho Welder — ale tu bodaj nie pora o tém szerzéj gadać. Ja coś wiem i coś czuję. Trzeba radzić, aby jakiéj biedy nie było. Czuję biedę za pasem.
— Stary tchórz jesteś i zabobonnik! — rzekł Wit chmurno.
— Idź pan do gości, idź, bawcie się póki czas, a jutro pogadamy, jeśli jeszcze pora będzie.
Wit zawahał się i drgnął, mając już odchodzić, głowę spuścił, zamyślił się, wstrzymał Weldera.
— Czekaj — rzekł — lepiéj może zawczasu się rozgadać, niż z tym kamieniem do jutra się nosić. Stój tu, ja wrócę za chwilę, tylko zabawę zdam. Nie rusz mi się ztąd.
Welder wsparł się o słup, głowę zanurzył w ramiona i stał posłuszny. Gospodarz prędko pobiegł do gości, szepnął coś jednemu z młodzieży, pogadał coś z panną Salomeą, która mu się wdzięczyła, ponalewał kielichy, muzyce kazał grać, a sam wymknął się znowu. Tańce tymczasem szły w jak najlepsze.
Weldera z ganku wziąwszy, aby ich nie podsłuchano, wyszli oba na środek dziedzińca.
— No, praw, co masz gadać! — zawołał Wit.
— Co ja mam powiedziéć, to się wam nie podoba — począł Welder — wyście się sobie od ośmiu lat uspokoili, że wszystko skończone, a ja nie! Dziś wieczorem była w karczmie zabawa, ludzi się zebrał tłum; doniósł mi parobczak, że Antek najrzał w ścisku kogoś tak do nieboszczyka podobnego, że aż krzyknął.
— Co pleciesz?!
— Nie plotę, tak było. Poszedłem na zwiady — kończył Welder. — Okazało się, że jakiś brat Panasa pasiecznika przyszedł niby do niego z Podola, a z nim po nocy pod karczmę. Pan wiész dobrze, jak nieboszczyk Panasa lubił, u niego siadywał i bredni słuchał, które on opowiadać umié. Tknęło mnie to już; a ot, razem tegoż wieczora jawi mi się pod oknem... ni złodziéj, ni mara... Hę? co wy na to, paneńku? co?
Wit struchlał widocznie; stał jak wryty, a choć noc ciemna nie dozwalała widziéć jego twarzy, można się było domyśléć jéj wyrazu. Słów mu zabrakło. Welder stał i czekał.
— Ośm lat! — wybąknął nareszcie — osiem lat... to nie może być. Zabity, ja wiem, że zabity... Umarli nie wracają. Tobie się śni, stary tchórzu.
— Mnie się śni? dobrze; mnie się śni — odparł Welder — ale ja jutro ztąd precz, nie chcę czekać, aby mnie w kajdany zakuto, jeśli się sprawa wyda.
— Cicho! — zawołał Wit — milcz... Mówię ci, że zabity był; widzieli trupa leżącego w stepie, krew pozastygała, siny był — bez życia...
— Jam się téż ludzi zabitych na wojnie napatrzał — rzekł Welder — a no w człeku dusza rogata czasem. Nieraz do kurhanów kładliśmy zastygłych, co się już pod chłodną ziemią budzili i żyli.
— Dość tego — przerwał Wit — bierz ludzi, natychmiast... cichaczem do pasieki... śpieszyć... zobaczysz, kto tam jest... weźmiesz go... bez zwłoki.
— A — jeśli — on? — mruknął niewyraźnie Welder.
Wit, jakby jeszcze to miejsce za niebezpieczne do rozmowy uważał, odwiódł starca daléj.
— Nie wierzę w te sny — rzekł żywo — nie wierzę; ale idź, bierz... On? nie może być, ktokolwiek jest, kto będzie... Znasz przecie lochy na horodyszczu? Jest tam jeden zamczysty... tam go wsadź.
— Aby wszyscy ludzie wiedzieli? — podchwycił Welder.
— Związać go, a związanemu iść każ, smagając, toć pójdzie. Czy siły nie masz? Zaprzesz go sam do lochu. Ktobykolwiek był, niech przesiedzi, póki ja nie... zobaczę.
Welder głową potrząsał.
— Tak to wam łatwo?
Popatrzał na niebo.
— Czerwcowa noc, tylko co brzasku nie widać, nim na pasiekę się dostanę, dzień będzie, a o świcie go prowadzić... ludzie z noclegów wracają.
— Tyś stary zgłupiał! — wyrwał się niecierpliwie Wit — nie znasz dróg? Z pasieki na horodyszcze gąszczami przejdziesz. Rozumu nie masz. Idź!
Welder stał jeszcze, mruczał coś niewyraźnie — w ostatku ręką rzucił, ramionami ruszył, poszedł — a Wit zwolna skierował się napowrót do dworu, ale go pierwsza fantazya opuściła, z jaką był tu przyjechał; mówił coś sam do siebie słowy niewyraźnemi — stawał, za głowę się brał i rzucał. Dopiero na ganku, gdy go muzyka doszła, otarł troskę z czoła, usiłował wypogodzić i wszedł do tańcujących, zdobywając się na uśmiech fałszywy. Łatwo jednak poznać po nim było można, iż coś się stało, co go mocno obeszło, towarzysze zrozumieli to z jego brwi na-marszczonych i ust zacinających się mimowoli; domyśliła się panna Salomea, która od tańca do niego przybiegła.
— Pan rotmistrz mówi zawsze, żem ja jego bogini, a opuszcza mnie i samą zostawia! — szepnęła, śmiejąc się — ja się będę gniewała. Ej! ej!
— Moja śliczna bogini! — rzekł z przymuszonym pół-uśmiechem Wit — w istocie jesteś boginią, alem ja prosty śmiertelnik i mnie nieszczęśliwego różne spotykają przygody, szczególniéj tu w domu.
Salusia zrozumiała od pół słowa.
— Cóż, pani rotmistrzowa chora?
— Grymasi — rzekł Wit — ale jéj trzeba dać pokój, aby ona nam pokój dała.
— Mam ją na sumieniu — westchnęła Salusia.
— Ja ją już wezmę na moje — odparł Wit. — Krzywdać się jéj nie dzieje; bo trudno kochać próchno, kiedy człek patrzy na kwiatki.
Salusia się uśmiechnęła.
— Ot, poszlibyśmy w taniec, tobyś pan swéj biedy zapomniał — szepnęła.
— Nie mogę — odparł gospodarz — w domu trzeba miéć oko na wszystko. Lepiéj tak, zostańmy jako zmęczeni, od tańca wolni, na pogadance przyjemnéj. A ot i wieczerza gotowa, więc ja bogini podam rękę.
W istocie drzwi się otwierały do jadalni, i rotmistrz poprowadził przodem rumianą boginię, którą razem z siostrami, uczciwszy jeszcze nazwiskiem trzech Gracyj, usadowił za stołem razem, na pierwszych miejscach. Sędziego dwóch kawalerów musiało ująć pod ręce, gdyż Lala me z ciężkością poruszał nogami, a im bardziéj się śmiał, tém mu się one gorzéj plątały. Posadzono go w krześle, stawiać przed nim kielich, który napocząwszy, chciał sumiennie dokończyć. Taneczna wesołość przeniosła się za stół, z przyśpiewkami i śmiechem.
Wśród tego ogólnego uszczęśliwienia jedna twarz blada Wita odbijała dziwnie i niepokojąco. Przyjaciele widzieli na niéj niezwyczajnéj troski jakiejś oznakę, a że niełatwym był do zakłopotania, wnosili, iż coś się ważnego przytrafić musiało. Naturalnie składano to na żonę, która nie wyszła do gości i może biednego męża wymówkami a wyrzutami strapiła. Ubolewano więc nad nieszczęśliwą ofiarą, a niejeden sobie powtarzał cicho przysłowie:
— U wdowy chléb gotowy, ale nie każdemu zdrowy.
Wit w końcu z tego jakiegoś osłupienia jakby gwałtem się wyrwał, skoczył z krzesła, począł wołać puhara, kazał starsze podawać wino i na zdrowie swoje odpowiadać koléjnem zdrowiem wszystkich gości. Zmuszono panny pić także, a muzyce kazano grać huczno. Kredens, stojący w jadalni, obyczajem téj epoki więcéj miał kielichów, niż mis i innego naczynia. Były tam szklane rznięte i malowane, i pozłociste a srebrne, i z innego kruszcu, w najrozmaitszych kształtach, od lasek począwszy do dział. Było więc w czém wybierać do smaku, a wino téż, jakie komu przypadało lepiéj, lano. Uczta, poczęta nocą, dogorywała już o dziennym brzasku. Panny się trochę wcześniéj do domu powymykały, bo po stole o tańcach myśléć nie było można, zostali więc sami mężczyzni, i zwierzchnie suknie pozrzucawszy, z nogami na stole, śpiewali a pili. Teraz już i gospodarz dotrzymywał im, z wściekłością pijąc, a upić się nie mogąc. Pootwierano okna od ogrodu, wonne powietrze poranka odświeżyło zaduch biesiadny; ten i ów znużony usypiał. Sędzia oddawna, w rogu kanapy posadzony, nie dawał znaku życia; inni z kolei w krzesłach, na ziemi, na stole, pod stołem chrapali. Został pod koniec Wit, czerwony, zmęczony, ale trzeźwy i jeden tylko towarzysz jego, a sąsiad, Szczęsny Dzierzba, który się z nim bardzo przyjaźnił.
— Co tobie dziś jest? — spytał — tyś wyraźnie oszalał? ja cię poznać nie mogę!
— Co mi ma być? — rozśmiał się Wit, życie głupie, człowiek powinien być rozumnym i używać. Pal diabli faryzeuszów... prawda?
— Ale ci coś dopiekło?
— Mnie? nic — jestem wesół i szczęśliwy: Salusia mi się śmiała, Handzi rączkę ścisnąłem, Jadziem pocałował w karczek... czy to mało?
— A kwas z ciebie czuć!
— Chyba od wina! — zaśmiał się Wit — ale dziś wino nic potém, jak woda. Wiész co? gdybyśmy na osłodzenie palnęli gdańskiéj po szklance?
— Co ci jest? a toż z nóg zwali — oparł się Dzierzba — mnie i tak szumi we łbie.
— A jam czczy... to woda. Héj! podać gdańskiéj ze złotém puzdrem; kto mój druh... na waletę.
Ale druhy spały, a Dzierzba przestraszony się cofał.
Wit sam więc nalał sobie szklanicę wódki, wychylił ją tchem jednym, rozśmiał się i padłszy w krzesło, blady, z osowiałemi oczyma, zamilkł, jakby nim nagle wreszcie napój owładnął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.