Bratanki/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. Bratanki.

Dwór w Bożéj Woli, jak wszystkie, stał wśród dziedzińca i ogrodu, a że mu Bóg dał piękny wiek, bo tam jakoś ani Tatar, ani Szwed nawet nie zajrzał nigdy, miały się czas drzewa rozrosnąć, krzewy wybujać, ulice pookrywać i na nizinach pięło się to jak zwykle do góry, a rozłożysto. W ogrodzie było jak w lesie, ciemno, cicho, szumiąco i niejeden raz widziano tam z lasu zabłąkane zające, zlatujące czaple i całe kuropatw stada. Okna dworu starego wychodziły ku tym ulicom i szpalerom strzyżonym, po za którémi jeszcze, oddzielone kanałami, były sady i budowy gospodarskie.
Stara ta majętność Zagłobów, niegdy dziedzictwo pana Piotra, który wdowę z małą jeszcze dzieciną osierocił, była teraz w posiadaniu bratanka jego, Wita Zagłoby, ożenionego z pozostałą po nim wdową.
Jak z rozmów ludzi w gospodzie domyśléć się już mógł czytelnik, historya téj rodziny była smutną jakąś obleczona tajemnicą. Mówiąc o nich, sąsiedzi potrząsali głowami i nie chcąc się rozwodzić szeroko, milcząco spuszczali oczy.
O ile wszyscy tu rozmiłowani byli w nieboszczyku Piotrze, o tyle, mimo wielkich przymiotów, zapewne porównywając go do stryjecznego brata, po którym tak piękna pamięć została — wstręt jakiś dziwny okazywano Witowi.
Jeszcze za życia stolnika Zagłoby, ojca Piotrowego, sierotka, rówieśnik jego syna, mały Wit, którego odumarli rodzice, straciwszy całe mienie, został na łasce i opiece stryja. Stolnik był człek starodawnego obyczaju, szanujący obowiązki, jakie wkładają węzły krwi; przywiezione mu więc dziecię, pozostałe bez opieki, bez grosza, bez przyszłości, aby się poczciwe imię nie zwalało, wziął chętnie, przytulił, a chował je po równi z synem własnym i dał mu wychowanie takie, jakie jego rodowi przystało. Piotr i Wit rośli razem jakby rodzeni, a co dziwniejsza, że u nich jedna krew takiém rysów podobieństwem się znamionowała, iż zdala jednego za drugiego niemal wziąć było można. Ale obcując z niemi dłużej, omylić się było trudno. Zewnętrzna rysów podobizna nigdy różniejszych nie ukrywała charakterów. Piotr miał w charakterze coś rycerskiego, szlachetnego, a dziwnie ku wszelkiemu dobru skłonnego, Wit, równie jak on żywy i porywczy, złośliwy był, zazdrosny, milczący często, nieufny, podejrzliwy i nieprzezwyciężony żadnem wznioślejszém uczuciem samolub. Być może, iż z maleństwa znając swe ubóstwo i położenie i że żył na łasce, zgorzkniał tak, dumy nabrawszy, a nie mając jéj czém zaspokoić i usprawiedliwić. Dla nieboszczyka stolnika zrazu był charakter wychowanka powodem niemałych zgryzot i frasunku o przyszłość. Z czasem wszakże, zdawał się Wit łagodniéć, a przynajmniéj co zeń buchało poskramiać w sobie. Piotr go kochał bardzo, obraniał, zasłaniał, poświęcał się nieraz dla niego, ojca przebłagać się starał, a winy bratanka zakrywać. Żyli z sobą w najściśléjszéj przyjaźni związku, a Piotr rachując go za brata wszystkiém się z Witem dzielił i nic miéć sam nie chciał, czegoby tamtemu téż dać nie mógł. Im bardziéj dorastali, tém różnica ich charakterów, nawet już w wyrazie twarzy widoczniejszą się stawała. Były to rysy jedne, ale najmniéj już do siebie podobne. Na czole Piotra wiekuista panowała pogoda, na obliczu Wita ponura jakaś troska. Śmiały się usta pierwszego, drugiego krzywiły szydersko. Piotr był jak anioł dobry, uczynny i serdeczny, Wit nie miał większéj przyjemności nad znęcanie się, szyderstwo i dopiekanie drugim. Ambicya przytém duszę mu przejadała; o niczém nie mówił, nie myślał, tylko o tém, że musi posiąść bogactwa, honory i wznieść się o własnéj sile, a złamać losy, które go dotknęły.
Tymczasem nie uczynił nic, aby do tego celu najprostszą dojść drogą pracy, gdy przychodziło coś przedsiębrać, co wymagało czasu i ofiar, zwłóczył, rozbierał, roztrząsał i odrzucał jedno, by wyczekiwać na drugie niepewne — a choćby tamto przyszło, wolał czekać na inne szczęście, nadewszystko łatwe i prędkie. Duch był rozleniwiały i zazdrosny, patrząc na to, że Piotr wszystko miał z pracy ojca, prawie niewinnemu rodzicowi swemu złorzeczył, iż go tak nagiego odumarł.
Napróżno go bratanek cieszyć się starał, a ułatwiać mu rozpoczęcie czynnego życia, nic to nie pomagało. Wit na narzekaniach i próżniactwie kosztem jego dalsze życie pędził.
Gdyby był surowszy stolnik żył jeszcze, zmusiłby zapewne Wita do wzięcia się do pracy jakiejś i zawodu — po śmierci jego, zostawszy z Piotrem, który go kochał a słabym dlań był, siedział w Bożéj Woli, na łasce, opływając we wszystko, często nie rad jeszcze z tego, co miał i więcéj tu rządził a fukał od samego pana. Piotr mu to wybaczał, po cichu go tłómacząc tém — że biedny był, sierota, i że z bólu stawał się nieznośnym. Surowiéj go sądzili sąsiedzi i mało kto nawet we dworze lubił.
Spędzili tak młodość razem siedząc, polując, jeżdżąc po sejmikach, po szlachcie, a nawet i rycerskiego zakosztowali rzemiosła, bo gdy Piotr, któremu dom nudniał, zachciał służyć i zaciągnął się do pancernéj chorągwi, poszedł z nim Wit, z takim samym sowitym pocztem na jego koszcie i w czasie wojny między Sasem a Leszczyńskim, oba w wielu byli bitwach i wyprawach.
Aliści wśród tych zamieszek domowych, gdzie w mętnéj wodzie ryby łowić nie było trudno, Piotr się oglądał za sumieniem, i że rodzina jego z Leszczyńskiemi zawsze trzymała, a zdało mu się to lepszém, i on téż wiernym został Stanisławowi do końca. Wit przeciwnie, patrzał tylko, gdzieby prędzéj do czegoś się można dochwycić, sprzeniewierzył się więc sprawie Leszczyńskiego i przeszedł na stronę saską. Tu się tedy rozstali, ale Piotr ze siebie sądząc, nie miał tego bratankowi za złe, przekonany, iż mu jego sumienie tak postąpić kazało. Wit w istocie dla prywaty czynił wszystko i umiał z okoliczności korzystać. Zawiązał on stosunki na dworze saskim, a że był młody, wychowany pięknie, żywego umysłu, przystojny i zdolny, wprędce się dał poznać, podrósł w wojsku, a nawet u króla sobie łaski zjednał i miał obietnice wielkiéj krescytywy.
Po Kliszowskiéj potrzebie, choć się zdawała szala na stronę Leszczyńskiego przechylać, Wit więcéj dla siebie upatrywał korzyści z przywiązania się do dworu saskiego. Więc choć na pozór przejednany, biegał do Drezna i przesiadywał tam, i choć potém do Bożéj Woli wrócił niby spoczywać, zawsze konszachty jakieś miał i związki z zagranicą, listy słał, posłańców wyprawiał, a szlachcie o Auguście rozpowiadał cuda; jaki to był pan wspaniały, szlachetny, dobroczynny, bogaty, wielkiego umysłu, szczodry, a skłonny się wypłacać tym, co mu wiernymi pozostali. Przed Piotrem się z tém nie bardzo wydawał.
Żyli znowu razem, tylko mu dla większéj swobody pan Piotr folwark wypuścił około Bożéj Woli, aby sobie na nim gospodarzył. Tu Wit z łupami wojennemi się umieścił, gdyż, choć inni wśród tych zamieszek potracili, on dziwnym sposobem obronną ręką wyszedł tak, iż nietylko nie postradał, co mu pan Piotr podarował, ale i w konie, i w rynsztunek, i w klejnoty, i nawet w grosz się stał zasobnym. O te właśnie czasy Piotr zakochawszy się w kasztelance Wiskiéj, pannie Maryi, sierocie téż, która u ciotki przemieszkiwała w sąsiedztwie, mimo wielkich przeszkód, jakie tam spotykał, mocno i uporczywie o nią konkurować począł.
Kasztelanka przez ojca nieboszczyka niejako testamentem przekazaną była z majętnością i ręką dalekiemu krewnemu tegoż samego imienia, dla tego tylko, aby ród się utrzymał. Spełnienie téj woli swéj kasztelan zlecił był siostrze, opiekunów i córkę zaklął, aby mu była posłuszną. Owego krewniaka, którego to szczęście spotkać miało, umierając kasztelan wcale nie znał, na względzie tylko mając, aby imię nie zgasło, a majętność w niém została. Wyszukany ów ubożuchny przyszły małżonek kasztelanki Maryi, gdy się ciotce przedstawił, przeraził wszystkich, począwszy od téj niewinnéj istoty, która mu była przeznaczoną, aż do opiekunki, szanującéj wolę zmarłego brata.
Chłopak był z zagonowéj szlachty, ubogiéj bardzo, który ledwie u wiejskiego bakałarza czytać się nieco i pisać poduczył, powierzchowności niepozornéj, nieokrzesany, prawie chłop prosty, a rubacha i niezdara osobliwszy, że go ludziom pokazać było trudno. Wszystko się tam popłakało, gdy go pierwszy raz zobaczyli, zwłaszcza jak sobie u wieczerzy podpiwszy, począł się do skromnéj panienki przysiadać, bo mu się strasznie podobała od pierwszego wejrzenia. Musiano go precz pędzić od niéj, bo dziecko przerażone płakało, a nazajutrz go na rok do stolicy wyprawili opiekunowie, by się trochę okrzesał. Że mu dali pieniędzy, których pono nigdy tyle doma nie widział... pojechawszy puścił się w ladajakie towarzystwo, o które nigdy po miastach nie trudno, i gdy wrócił zmieniony był prawda, ale może na gorsze; bo co ze wsi jeszcze dobrego wywiózł, to po bruku i szynkowniach posiał, i choć się otarł powierzchownie, popsuł we środku.
W tym czasie właśnie do domu ciotki począł uczęszczać pan Piotr Zagłoba, a widując Maryę, nie mógł jéj nie pokochać, bo byli jakby stworzeni dla siebie. Marya i piękną była bardzo i cichą a skromną, i serce miała anielskie. Charaktery ich się godziły, upodobania — wszystko. Przytém téż urody takiéj a śliczności nie łatwo było drugiéj znaleźć na świecie, a takiego świętego pokoju i dobroci wyrazu na twarzy młodéj nie widział pono nikt, chyba na obrazach świętych. Wychowana w klasztorze, pobożna, cicha Marya téż w tym prawym rycerzu, jakim Zagłoba był, rozmiłować się musiała. A no oboje bez nadziei, bo córka posłuszna, choć jéj na wspomnienie narzeczonego śmierć powabniejszą się zdawała, ani pomyślała, by woli nieboszczyka rodzica zadość nie uczynić.
I Piotr téż raczéj by całe życie gotów był cierpiéć, niż ją do wiarołomstwa takiego nakłaniać. Więc jeździł a patrzał nic nie mówiąc, i wzdychał, i rozpaczał, i rzekł sobie, że jeśli z nią nie może, już się z żadną inną żenić nie będzie.
Ponieważ z Witem byli jako bracia, nie czynił przed nim wcale tajemnicy Piotr, że się kochał, a gdy ten z niego się naśmiewał, powiózł go téż z sobą, aby ją widział i zrozumiał, dla czego ku niéj tak wielką czuje miłość. I stało się, że Wit, zobaczywszy Maryę, taką samą dla niéj szaloną uczuł passyę, jak Piotr, z tą różnicą, że ją w sobie do czasu zdławił, nie pokazał, co miał w sercu, ale pod różnemi pozorami na dwór ciotki sam już uczęszczać zaczął, różne jakieś kierując i osnuwając zamiary. Trzeba téż dodać, że Wit w czasie swojego pobytu przy dworze Augusta II napatrzył się i nasłuchał wiele owych lekkomyślności kobiecych, o które naówczas nie było trudno i wcale inne o stosunkach miłosnych miał pojęcia, niżeli Piotr, który w starodawnych chował się obyczajach i wyobrażeniach. Wit się z tego wyśmiewał, co Piotr szanował i czcił. Temu dla zadość uczynienia passyi swéj, żaden środek nie był złym, ani wstrętliwym, gdy Piotr nieszlachetnego czynu dla najwyższego szczęścia na ziemi nie byłby popełnił.
Ani przez myśl nie przeszło Piotrowi, iż w Wicie miał rywala, bo się ten przed nim taił, ukrywał i nic po sobie poznać nie dawał. A no był starszą panią we dworze sobie przekupił i przez nią próbował słodkie bileciki słać, ale panna ich do rąk brać nie chciała. Gniewał się tedy, ale napróżno. Gdy już ów niby nieco otarty krewniak powrócił, aby z mocy testamentu dopomniéć się o rękę kasztelanki, Wit przybiegł do brata na poradę, co czynić? Brał wrzekomo jego stronę i jego niby sprawę popierać chciał, a w rzeczy o sobie myślał i wręcz oświadczył, że rady innéj nie ma, tylko niezdarę owego na rękę wyzwać — i zabić. Piotr zakrzyknął nań, iż się to nie godzi, i że ceną krwi niewinnéj okupionego szczęścia nie pragnie, na co Wit śmiać się począł, i nic nie mówiąc odjechał. Stało się przecież, iż na hulakę czatował ze swemi w miasteczku Wit, że się z nim poznajomił, pokumał i chodzili z sobą parą, a jeździli, miłując się wielce. Ten wszakże tylko pory wypatrywał. Aż gdy raz podchmielonego dobrze znalazł narzeczonego kasztelanki, mając z sobą przyjaciół pod ręką, skłócił się z nim o guzik u ferezyi, i od słowa do słowa przyszło do spotkania. Inaczéj się bić nie chciał Wit, tylko konno na pistolety, będąc swojego pewien, bo był trzeźwy i doskonale strzelał. W pierwszém tedy spotkaniu ugodzonego w samo czoło, trupem położył. Musiał na czas uciekać, zabiegłszy tylko do Piotra, którému się zaklął, że wszystko to było przypadkiem i losu zrządzeniem, a nie żadną zmową i spiskiem.
Rachował na to Wit, iż teraz pannę, poczekawszy, sobie zjednać potrafi i z nią się ożeni. Tymczasem rodzina zabitego, choć uboga, stała mu na gardło, proces wytoczono, tak że więcéj roku Wit na Węgrzech bawić musiał, dopóki pieniędzmi Piotra nie zagodził sprawy. Tymczasem Marya, która kochała Piotra, i ciotka za nim będąc, gdy już przeszkody żadnéj testament nie stawił, — oświadczenie jego przyjęły, aż i ślub się odbył.
Wit się o nim na Węgrzech dowiedział, powrócił zrozpaczony i wściekły, ale się hamować musiał i siadł znowu w puszczonéj mu wiosce, na pozór uspokojony, większą jeszcze okazując przyjaźń i serdeczność dla bratanka, niżeli kiedykolwiek w życiu. Jak tam szczęśliwe i rajskie było pożycie w Bożéj Woli po pobraniu się tych dwojga ludzi dla siebie stworzonych — tego opisać trudno. A no gdziekolwiek raj, tam i szatan być musi. Bodaj nim nie był pan Wit, który na tę szczęśliwość patrząc, zjadał się z zazdrości. Ani by był śmiał obyczajem, jakich się na dworze saskim napatrzył, pokątnie ku bratowéj wzdychać, bo wiedział dobrze, iż zostanie ze wstydem odepchnięty.
Jak się późniéj stało, że pan Piotr z bratankiem w dzikie pola pojechali, oba niby dla łowów i wycieczki jakiejś, i jak w téj wyprawie nieszczęsnéj Piotr bez wieści zginął — nikt dobrze nie wiedział. Dziwnym składem okoliczności wybrali się w tę podróż, tak, iż prawie samych obcych ludzi z sobą wzięli, których Wit stręczył. Z tych potém pono żaden nie wrócił, a co opowiadał ocalony cudownie bratanek, tém się trzeba było zaspokoić. Nieszczęśliwa wdowa pozostawszy z małą dzieciną, w pierwszych chwilach, gdy ją dotknęła ta niedola, o mało życia nie utraciła, w tak wielką wpadła rozpacz. Pozostałe tylko dziecię zmusiło ją do życia, które dźwigała w grubéj chodząc żałobie, a wypłakując oczy. Pan Wit naturalnym stał się opiekunem, choć wdowa wstręt do niego czuła widoczny, narzucał się jéj gwałtem, intrygował, najeżdżał i niemal przemocą we dworze umieścił, aby nad nią i sierotą prawnie uzyskaną rozciągnąć opiekę.
Pewną było rzeczą, iż Marya miała niechęć i odrazę ku człowiekowi, do którego żal czuła, uważając go w duszy za sprawcę nieszczęścia swojego; zamykała się przed nim i unikała go, nie dopuszczała go przed siebie; zdawała się lękać nawet. Mimo to, niewiadomo jakiemi środkami, bo ludzie o tém różnie mówili, a baśnie powtarzać trudno, choć niechęć i wstręt bynajmniéj nie ustał, a może się powiększył jeszcze — Marya w trzecim roku żałoby swéj, zmuszoną została oddać rękę bratankowi. Odtąd życie jéj upływało niby w klasztorném zamknięciu na łzach, na modlitwie i przy kolébce dziecka jedynego, bo drugie, narodzone potém z małżeństwa tego umarło. We dworze dziwny panował porządek i tyrania mężowska, która dla obcych oczów nie była widomą, ale domowi boleli nad uciśnioną panią. Znosiła ona swe nieszczęście z pewną dumą milczącą, a heroizmem takim, że się ludzie jéj nadziwić i wylitować dosyć nie mogli. Służyli jéj téż, a w sercach swych ku panu żywili trwożliwą nienawiść.
Wprawdzie dawniejszy dwór i fraucymer pozmieniał wszystek pan Wit, a obsadził ją swojemi kreaturami — ale i w tych biły serca. Najprzykrzejszém dla nieszczęśliwéj było, iż na niestatek mężowski jeszcze patrzéć była zmuszoną, a na nienawiść jego widoczną ku sierotce dziewczęciu swemu, co drogę mu do spadku tamowała.
Działy się więc w tym dworze rzeczy, o których wiele prawić każdy się lękał, bo Wit miał swych szpiegów, i zauszników, i donosicieli, a srogim był i nielitościwym tak, że go niczém ubłagać nie było podobna.
W jednéj połowie starego domu zamieszkiwała pani z córeczką, któréj z przestrachem jakimś zabobonnym na chwilę nigdy odstępować nie chciała, otoczona fraucymerem narzuconym i płochym... w drugiéj, obszerniejszéj rozlegał się Wit, czas swój spędzający teraz na wesołém życiu z przyjaciołmi stołecznemi, którzy do niego zjeżdżali, albo téż on do nich wybiegał.
Jeśli mu z Bożéj Woli wyruszyć przyszło, co się często trafiało, bo koło króla i dworu nawykł był biegać, natenczas obawiając się snać, czy, żeby nieszczęśliwa żona nie uszła do rodziny, czy, aby tam kogo ze swoich nie powołała, otaczał ją jakby strażą w więzieniu. Używał ku temu owych kobiet niepoczciwych, które niewiadomo zkąd mu przywożono i kilku sobie oddanych ludzi, po większéj części Niemców na jego żołdzie będących i nie mogących tu żadnych zawiązać stosunków. Nie wolno było pani Witowéj ani listu przesłać, ani zaprosić do siebie, ani z domu wyruszyć, ani nawet na dłuższą przechadzkę wynijść, żeby za sobą widzialnych lub skrytych stróżów nie miała. Z pokorą, w milczeniu znosiła wszystko, byle tylko z dziecięciem się nie rozdzielać, które już teraz ośmiu lat dochodziło, a dzieweczką było dziwnie piękną, roztropną nad wiek i do matuchny przywiązaną. Nieboszczyk pan Piotr, który się w poezyi miłował, chciał jéj na pamiątkę owéj dzieciny Kochanowskiego dać imię Urszulki, a choć matka dla niéj obawiała się, by imię z sobą losów nie przyniosło, przez miłość dla męża i w tém mu była powolną. Mianowano ją więc Urszulką, a matka po cichu Piotrusia ją chrzciła, przez czułą pamięć dla męża.
Onego wieczora wiosennego... właśnie był dzień gdy Wita, dnia 15 czerwca, obchodzono, więc imieniny pańskie, ale że mu tu w żałobnym dworze hulanka szła nie sporo, dał się gospodarz zaprosić w sąsiedztwo do sędziego Dzierżyńskiego. Miał ów Dzierżyński, niemajętny szlachcic, pieniacz i hulaka zapalczywy, córek trzy, rosłych a hożych, które bardzo do smaku przypadały i Witowi i jego druhom. A że we dworze tym panowała swoboda wielka i rozpasanie, jakie w owych czasach wkradło się nie pod jedną strzechę, całemi tygodniami weselono się, beczkami węgrzyna tocząc, a skrzypkom spać nie dając. Tam od południa już gościł pan Wit i nie spodziewano się go na noc, bo u Dzierżyńskich nigdy się dniem jednym nie kończyła zabawa. Była więc połowa jedna dworu pusta i ciemna.
W drugiéj na wieczornych pacierzach, przy żółtéj świecy woskowéj, nieopodal od łóżeczka córki siedziała pani Witowa. A była prawie samą, bo na owe tany w Krzywosach u Dzierżyńskich, że dla licznego zjazdu mężczyzn tancerek zabrakło, fraucymer na fury z Bożéj Woli zabrano, aby weseléj było. Nie płakała po nim gospodyni, a zostawało się go zawsze dosyć, by było komu szpiegować i naglądać.
Kobieta była jeszcze piękną, jak są wszystkie niewiasty pobożnego i cichego życia, choćby je dłoń losu najsrożéj dotknęła, gdy po chrześciańsku krzyż Pański nosić umieją. Rysy jéj twarzy pozostały dziewiczéj czystości i wdzięku, tylko łzy a ból ściągnęły je, wysuszyły, oblokły jakby jakąś ascetycznéj świątobliwości aureolą. Podobną była do hiszpańskich wizerunków Świętéj Teressy, miłością Bożą i umartwieniem ciała bolejącéj a niezłamanéj. Ciemne jéj oczy głęboko wpadłe, jakby brunatne, obwiedzione były obsłonką, z ust bladych krew dawno uszła do serca. Lecz ilekroć oczy padły na łóżko dzieciny, usta się miłością do niéj uśmiechały i wracały na pobożną księgę, którą trzymając na kolanach, czytała. Czasem przerwała modlitwę zadumana głęboko i niby łza zatoczyła się w oku, aż ją znów osuszyła modlitwa.
Dziecię spało z rączką białą pod głową, twarzą zwrócone ku matce, różowe całe, jakby bieganiem znużone, z usty pół otwartemi, przez które perłowe świeciły ząbki. Do koła głowy rozsypane włosy jasne uścielały poduszkę. Druga dłoń maluchna cisnęła jeszcze drobny różańczyk z wonnych paciorek wschodnich, na którym snać skończyła wieczorną modlitwę. Spała dziecina szczęśliwa, nie czując, że po nad nią macierzyńska miłość we łzę się skrysztalić musiała bólem wielkim, a serce matki wołało do Boga: Weź, Panie, moje szczęście, i dolę, i życie, a pobłogosław dziecinie! Weź, Panie, bogactwa jéj i moje, a daj jéj cnotę. Weź, Panie, na ofiarę wreszcie wolę moją i błaganie moje, a niech się stanie Twoja święta... na wieki!
Domawiała tych słów, gdy wpośród ciszy nocnéj, głuchéj, milczącéj, nagle pode dworem dało się słyszeć wołanie i stąpanie, i szybki chód, bieg, kroki, potém krzyki. Przelękła pobiegła do okna. W ciemnościach nocnych nic widać nie było, migały w pośród drzew jakieś cienie, hałas się wzmagał. Przez szyby słychać było:
— Złodziéj! łapaj! złodziéj...
Instynktem pobiegła matka i przyklękła przy łóżeczku dziecka, jakby je piersiami osłonić chciała, cała drżąca i wystraszona.
Wtém z drugiéj strony od dziedzińca blask w okna sąsiedniéj izby uderzył i wrzawa inna. Z pochodniami i kagańcami, z muzyką, z beczką na wozie, wśród wystrzałów, jechało całe towarzystwo z Krzywosów do solenizanta, który je zaprosił.
Słychać już było bicie we drzwi główne zamknięte i fraucymerowe bachantki powyskakiwawszy z wozów, przez garderobę ze śpiewem wtargnąć usiłowały do domu, aby co prędzéj gościom pootwierać.
Witowa pobladła teraz jeszcze dolegliwszym strachem, serce jéj się ścisnęło, twarzą przytuliła się do poduszki i twarzy swego dziecięcia, pocałowała je i wstawszy, szybko pobiegła na klucz spuścić oboje drzwi swéj sypialni.
Wrzawa, i śpiew, i muzyka wzmagały się coraz... zdawały zbliżać... aż nareszcie znany głos odezwał się pod drzwiami:
— Otwierać!
I silna dłoń wstrząsnęła niemi.
Kobieta przeżegnała się, lice jéj pobielało jak marmur, ręce opadły, zdawała się u Boga prosić, aby jéj przyszedł na ratunek, aby ją odwagą natchnął. Spojrzała na dziecinę, by w miłości ku niéj zaczerpnąć męztwa i śmielszym krokiem, powoli podeszła ku drzwiom, któremi z drugiéj strony parto i trzęsiono, powtarzając:
— Otwierać!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.