Bem (Gąsiorowski, 1927)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Kawiarnia huczała tuż, rozbrzmiewała zapamiętałemi okrzykami, a Bem ani słyszał piekielnego zgiełku, ani postrzegał kłębów dymu, które we wnęce bałwaniły się dokoła żółtych, chorobliwych światełek pająka, ani czuł ostrych, zatęchłych wyziewów, bijących weń z każdego kąta bezokiennego alkierzyka.
Rozgorączkowane oczy Bema trwały na rąbku sylwetki pani Honoraty, widniejącym w perspektywie rozchylonych firanek. A trwały tak zawzięcie, że gdy sylwetka przybrała na się pełnię kształtów i kolorów, oczy pułkownika jeszcze tkwiły tam, kędy już jej dawno nie było.
Pani Honorata zaszeleściła spódniczkami, przysiadła się do Bema i zagadnęła nieśmiało.
— Pan pułkownik się gniewa?
Bem zwrócił powoli ku niej spojrzenie.
— Gniewa się?... Nie-nie! Prawda? Ach, bo panowie nie wystawiają sobie, ile to kłopotu, ile trudu, ile utrapienia rozmaitego! Samo nie idzie. Ciągle coś. Właśnie ten posesor — dziewczyna powiada — że obywatel miał pięć lampek gdańskiej, a on mówi cztery! Głowę bym dała, że Kasia dobrze policzyła. Ale cóż. Z tym niema rady. I jeszcze powiada, że u Kościołowskiej taniej! Pan pułkownik mniema, że mi życie po różach się układa z kawiarnią, że nie wolałabym rozmawiać się spokojnie — albo siedzieć sobie teraz gdzie w Saskim Ogrodzie! Pan pułkownik doprawdy niesprawiedliwie. Gdybym mogła, ach, gdybym mogła, dziś jeszcze rzuciłabym wszystko!
— Gdybyś chciała! — poprawił głucho Bem.
— Nie, nie, gdybym mogła! Nie za własne kawiarnię wzięłam — więc nie wolno mi zmarnować cudzego, nie wolno z torbami puścić wuja Olechowskiego. Więc trzeba kupca, a o niego trudno. Za byle co niepodobna! — Ach, żebym miała tak, jak nie mam...
— Pomówmy rozsądnie.
— Radam wielce! — Jeszcze malagi. Dziś, Bogu dzięki, nieco więcej gości — lecz co będzie jutro. A tu Fukier z Dobryczem spokoju mi nie dają, kawa znów zdrożała... A tu nikogo, nikogo! Pan pułkownik łaskaw, tak, ale cóż, przecież rozumiem, nawet nie przystoi panu pułkownikowi...
— Wiesz dobrze, iż nic sobie z ludzkich jęzorów nie robię.
— Tak się to mówi, a zawsze kawiarka kawiarką! Już nawet myślałam, że nie bez kozery baterja konna przepada bez wieści. Ach, ile się nadręczyłam, ile nabeczałam...
Bem żwawiej się poruszył.
— I bez przyczyny, bez powodu! — Daj mi mówić. Mój awans na pułkownika...
— Niesłychany...
— Był mi obojętnym dotąd, dopóki nie wspomniałem na ciebie.
— Trzy i pół dukata więcej miesięcznie.
— Nie w tem rzecz. — Pomnisz list mój ze Lwowa...
— Jakżeby nie! — odrzekła pani Honorata, podglądając niespokojnie w stronę kawiarni. — Mam go w szkatułce... Proszę wybaczyć, jeno do Rózi muszę...
Pani Honorata podniosła się, lecz pułkownik przytrzymał ją za rękę.
— Pozwól — dokończę...
— Wrócę natychmiast.
— Dwa słowa.
Pani Honorata uległa, wystraszona stanowczością pułkownika.
— Nie bierz za złe — rzekł po pauzie Bem — lecz postanowiłem sobie jasno sprawę przedłożyć, wyjść z nieznośnego labiryntu półsłówek i zapytać ci się wprost...
— Proszę pani, pan radca Filialski — rozległ się śpiewny głosik Rózi.
Bem targnął się.
— Niech czeka...
— Niepodobna.
— Pan radca w pilnej sprawie...
Pani Honorata poderwała się, rzuciła pułkownikowi błagalne spojrzenie i wybiegła za Rózią z alkierzyka.
Pułkownik znów sam został. Lecz tym razem snać rady nie mógł sobie dać z natłokiem myśli, bo szarpnął się gniewnie, odepchnął stół i, jął mierzyć niespokojnemi krokami wąski przestwór.
Pani Honorata nie wracała. Pułkownik zatrzymał się raptownie przed rozchyleniem firanki, spojrzał pytająco w głąb kawiarni i rozśmiał się cierpko do samego siebie...
O kilka kroków, przy ustronnym stoliku, pod filarem arkady, powabna główka pani Honoraty chyliła się bezwładnie ku srebrnym naramiennikom wytwornego porucznika gwardji narodowej.
Bem pohamował śmiech.
— Wzburzenie go prze — toć cóż zdrożnego. Taki jej los, taki zawód. Musi być uprzejmą, musi nieraz przyjąć zaproszenie! Choćby pragnęła, niema prawa. Faramuszki! Wyrwać ją należy, do innego życia, innego otoczenia dźwignąć! Tu inaczej niepodobna... niepodobna...
I pułkownik bronił przed sobą samym pani Honoraty i tłumaczył, że ani grająca kolorami jej twarzyczka, ani zalotne uśmiechy, ani ożywienie, z jakiem wiodła z porucznikiem rozmowę, niczego zgoła nie dowodzą. Lecz pułkownik bronił panią Honoratę coraz słabiej, coraz niezręczniej, bo oto tam, pod filarem, promień kruczych włosów zawiązał już znajomość z falistą, wijącą się czupryną gwardzisty, bo oto opiekłe paluszki spoczęły już z poddaniem w dłoniach porucznika.
Bemowi krew uderzyła do głowy. Wszystkie tętna zakołatały w nim wołaniem, aby się rzucił między nich, aby precz odtrącił śmiałka, aby od niewiernej porachunku zażądał.
I pułkownik zgarbił się, pochylił, jak ryś do skoku, lecz naraz oczy mu zmętniały, osunął się na ławę bezwładny, przygnębiony. Aż w głębi piersi chrobot głuchy, szyderczy zaskrzeczał mu i kątami ust szarpnął.
— Na śmieszność, na poniżenie własne, na mękę dobrowolną znów tu przyszedł i przyszedł z sentymentami, z głupstwem czułości! Wstyd jeden, hańba, żakostwo, dzieciństwo, lekkomyślność! — Pułkownicką biedą i pułkownicką brzydotą chciałby taką zawojować, której albo lali trzeba albo woru złota, a która, mając jedną, gonić będzie zawsze i za drugiem! A on tu, za szynkwasem kawiarnianym, w norze, za firanką, wysiaduje, niby gołowąs. Mundur poniewiera dla doczekania się jednego z tysiąca uśmiechów, rozdawanych tu na wiązarek do każdej szklanki ponczu!
Bem porwał za furażerkę, przypasał szpadę i, rzuciwszy pieniądz na stół, wybiegł z alkierza i, nie poglądając ku stolikowi za filarem, wysforował się na środek iżby ku wyjściu.
Tu atoli śmiertelna głusza, która raptem zaległa kawiarnię, zmieszała pułkownika.
Bem postąpił niepewnie naprzód. Mur stłoczonych głów zagrodził mu przejście a równocześnie ponad głowami jakiś głos przeraźliwy wrzasnął:
— Obywatele!
Pułkownik, rad nie rad przystanął.
Tymczasem mówca przygodny, po wyrzuceniu pierwszego zawołania, jął prawić o rewolucji francuskiej, o dziejach Konwentu, o Dantonie, o Robespierze, o Mirabeau, o równości stanów, o knowaniach szlachty, o tem, kto wogóle zgubą jest ojczyzny — aż do przesłanek, od historycznych wspomnień, zaczął staczać się do dziejów ostatnich miesięcy, ostatnich dni.
Bem słuchał, z początku obojętnie burzliwej mowy, ledwie bacząc na jej treść, lecz gdy już nie tylko Rząd narodowy z senatem i sejmem cięgi brał, lecz i armji epitety dosadne się dostały — pułkownika dojęło. Ale i nie jego tylko, bo ze wszech stron kawiarni rozległy się okrzyki protestu.
— Wojska nie tykać! — Wara od wojska! — Milczeć!
Mówca atoli nie dał się zbić z tropu. Dźwignął hardo głowę i rozśmiał się wyzywająco.
— Cha-cha! Bronicie armji! O którejże myślicie? Czy o tej, którą pędzą bez celu, ładu i planu, którą demoralizują, która daremnie błaga, by ją prowadzono na boje, czy o tej która knowania prowadzi z nieprzyjacielem, która czyni wszystko, aby nas zaprzedać, aby nas zgnębić, aby spiskować, aby wytrącić pierwszej oręż z ręki! Ja, obywatele, o tej drugiej mówię! I na tę wołam do was o pomstę! O pomstę na szpiegów, na sprzedawczyków, na panków, na szlachtę, na łotrów!...
— Na łotrów!! — zawyła ponuro izba.
— „O cześć wam panowie, magnaci!...“ — zaintonował piskliwy głos w ciżbie.
Mówcy oczy się zaiskrzyły.
— Słyszycie, obywatele! Oto zew narodu! Rewolucja ginie, upada, jęczy pod ciężarem zmagającej ją kontrrewolucji! Ocalić rewolucję może tylko gmina, komuna, lud, gilotyna a po naszemu szubienica! Ona naszem ocaleniem, ona ratunkiem przed zgrają Skrzyneckich, Czartoryskich, Chłopickich, Lubeckich. Nasi generałowie już otwarcie układy prowadzą! Tak, obywatele! Prowadzą układy!... Tak-tak! Są dowody, są dokumenty! A wiecież, jaki przedmiot jest układów — żeby oni wrócili na senatorskie krzesła, a nas by zapędzono w dyby!
— Ooo! — mruknęła ponuro kawiarnia.
— Chwili niema do stracenia! Godzina sprawiedliwości wybiła! Na powrozy szpiegów — sprzedawczyków!
— Na powrozy! — zahuczała kawiarnia.
— „Cześć wam hrabiowie, książęta, prałaci...“
— Niech sąd ludu wyrokuje!
— Wiwat naród!
— Wiwat!
— Za pozwoleniem, obywatele! — wrzeszczał młody dyszkant. — Imieniem akademików proszę o głos!
— Niema głosu! — Niech żyje szubienica! — Precz z wodzem, precz z Czartoryskim!
Ale dyszkant, pomimo tak niechętnego przyjęcia, dźwignął ponad pogłowie pyzatą, rozczerwienioną twarz, wystającą butnie z zachodzącego jej na uszy kołnierza gwardyjskiego i, łypnąwszy oczyma, zaczął z impetem:
— Nie dość, obywatele, złe wyplenić, trzeba uczynić jeszcze, by się nie powtórzyło!... Trzeba ustanowić dozór akademicki! Tak, jak to było przedstawionem sejmowi! A co sejm zbrodniczy, targowicki odrzucił! — Gwardja akademicka powinna być rozesłana po województwach, przy każdym urzędniku, przy każdym oddziale, szwadronie, bataljonie, pułku, brygadzie, dywizji, korpusie, władzy zarządzie powinien być jeden akademik z prawem veto...
— Chu-chu! Niema veta precz ze szlachtą! Wszyscy równi!...
— Obywatele, tylko dozór akademicki...
— Młodzież mościpanowie!...
— Niema mościów! Niema panów!
— Przy każdym oddziale jeden akademik! — wołał zapamiętale dyszkant.
— A przy każdym akademiku jedna niańka!
— My, obywatele, jesteśmy kwiatem narodu.
— Jeden Krukowiecki może nas ocalić! — beknął bas.
— Wiwat Krukowiecki! — zagrzmiała kawiarnia. — On jeden! Krukowiecki!
— Tak-tak! — zawtórował dźwięczny głosik z pod niewieściego kapelusza, przybranego biało-amarantowemi wstążkami. — Generał Krukowiecki z ludem idzie! On, w imię ludu, z całą kliką się wodzi! On jeden, nieustraszony!
— A Chłędowska druga — beknął bas.
— Kto śmie uchybiać niewiastom! Wszyscy równi!
— Niech żyje równość!
— Niema zgody! — upierał się bas.
— Bez akademików... — dowodził precz dyszkant.
— Klub rewolucyjny, nieustający... obywatele! — perorował pierwszy mówca.
— „Wszak waszym był synem ów niecny kunktator!“ — intonował piskliwy głos.
— Jedynowładztwo żołnierskie już w czasach rzymskich!... — rozpoczął wysoki, chudy jegomość w niebieskich okularach.
Wszczął się tumult piekielny. Dwudziestu naraz mówców wdarło się na stoły, dwadzieścia zbitych uformowało się gromad. Lecz że i dwadzieścia mównic nie mogło wystarczyć dla racji, rozpierających piersi obywatelskie gości pani Honoraty, więc, w jednej chwili, wszystkie stoły zamieniły się w mównice ludowych trybunów.
Bem tymczasem, uwięziony przez ciżbę, zalegającą wyjście z kawiarni, przechodził męki istne. Gniew, oburzenie, smutek, zniechęcenie, politowanie, ból, żałość miotały nim naprzemian. Ledwie sobą władał, ledwie ustać mógł, ledwie powstrzymać, drżącą na głowni szpady rękę... Boć ta szalejąca hałastra plwała na wszystko i na wszystkich, w błędach widziała rozmyślną zdradę, pozór brała za prawdę, bluzgała kalumniami, bezcześciła już nie tylko tych, przed którymi korzyła się wczoraj, których miała za bożyszcza, za zbawców, za odkupicielów lecz i tych, którzy legli i tych, którzy pod gradem kul sprawiedliwości swej dowodzili!
I Bem parł do drzwi, do wyjścia, byle wydostać się, byle nie słyszeć, byle dobyć się z tego odmętu.
Lecz, krom pułkownika, był jeszcze inny człek, który również zdawał się po swojemu rozumieć przemówienia trybunów i okrzyki tłumu. Człekiem tym był wuj Olechowski. On to właśnie piskliwym głosem intonował coraz to inną zwrotkę i z coraz to innego kąta kawiarni. A choć go ofuknięto tu i ówdzie, wyśpiewywał swoje i krążył od stołu do stołu, od gromady do gromady i, w kunsztownie zachowywanych przestankach, sięgał po niedopite lampki, kubki, szklanice i wysączał jednym haustem, co było do wysączenia. Czynił zaś to tak sprawnie, że, zanim właściciel reszty piwa, miodu, ponczu lub wina, spostrzegł się, już wuj Olechowski piszczał zapamiętale: „Nasz Chłopicki wojak, dzielny, śmiały! Wykonywać rozkazy i szturmem brać wały!“
Krążąc tak po kawiarnianych izbach, wuj Olechowski dosięgnął miejsca, kędy Bem przesuwał się z trudem ku wyjściu.
Pułkownik, dostrzegłszy obrzękłą, fioletową twarz Olechowskiego, cofnął się, aby ujść mu z drogi, lecz Olechowski już go dostrzegł i już doń przypadł.
— Pułkowniku-obywatelu! Co to? Paje, dokąd? Jakże to?... Opuszczasz, odchodzisz, w takim dniu, w takiej godzinie, paje...
— Pozwól waćpan...
— Obywatelu, pułkowniku, generale serdeczny! W takim dniu wszyscy ob... obywatele! Daj, niech cię uściskam! „Niechaj pozna, że nie żarty, a Chłopicki niech gra w karty!...“
— Zalałeś waćpan pałeczkę.
— Bohatyra muszę uściskać! — piszczał wuj Olechowski, cisnąc się z rozrzewnieniem w objęcia pułkownika. — „Wszak my z Bemem, w imię Boga!...“
Bem odtrącił ramiona Olechowskiego.
— Co wujo, co to wujo! — rozległ się tuż zaniepokojony głosik pani Honoraty.
Bem odwrócił się ku drzwiom, lecz w tejże chwili pulchne rączki właścicielki kawiarni dotknęły jego ramienia.
— Pan pułkownik odchodzi?
— Odchodzę!
— A ja od godziny szukam pana pułkownika.
— Bardzo żałuję, mam honor...
— Panie pułkowniku — szeptał z wymówką głosik — przecież, przecież miał pan pułkownik coś do powiedzenia.
— Miałem, lecz nie mam — odparł Bem, nie podnosząc oczu.
— Boże-Boże i cóż się stało? Może pana pułkownika czem uraziłam! A tu właśnie jeden młody oficer z klubu patrjotycznego, u Lelewela podobno najpierwszy, do mnie w jakieś konkury i o co, o to, żebym go panu pułkownikowi sprezentowała.
— Więc chyba innym razem...
— Niech-że tak — lecz niech pan pułkownik nie odchodzi! — błagała pani Honorata tak smętnie, że Bemowi serce tajało. Lecz się zawziął wytrwać.
— Muszę, nie mogę...
— I cóżem ja winna, panie pułkowniku! A tak się cieszyłam, tak radowałam! Niech pan pułkownik dla mnie to uczyni — niech uczyni.
Bem bronił się, upierał, sumitował aż gdy wreszcie spostrzegł, że siedzi, pomimo zarzekania się, za stołem w alkierzyku i nie tylko w towarzystwie pani Honoraty, ale i Gurowskiego i Filialskiego i Małachowskego i Krępowickiego i czeredy rozmaitych młokosów, klubistów i kawiarnianych wycirusów — złość nim targnęła. Przerwał komplementy i pochwały, któremi Filialski na jego cześć sypał, i ozwał się bez ogródki.
— Piękne tu odbywa się dziś zgromadzenie! Zaiste warcholstwo polityczne przebrało miarę!
— Lud musi się bronić! — mruknął ponuro Krępowicki.
— Bronić! Więc niech staje w szeregu, niech gęba nie udaje zucha.
— I stanie, gdy wybije godzina — dorzucił ktoś z boku.
— Ale przedewszystkiem szanować musi władzę, mores znać dla dowódzców...
— Ale chyba nie dla tych, którzy go chcą zaprzedać! — odparł hardo Gurowski.
— Mości poruczniku — uniósł się Bem — gdybyś na polu bitwy zdobył szlufy, może byś inne miał zachowanie dla tych, których powinnością twoją jest poważać! Twym ośmnastu latom przypisuję lekkomyślne słowo!... Zresztą, w mojej przytomności, racz o zaprzedaniu dwa razy nie mówić!
Gurowski zaperzył się. Pani Honorata zaniepokoiła. Zebrani przycichli, Krępowicki uśmiechnął się łagodnie i wycedził:
— Jednakże obywatel Gurowski nie bez kozery, bo są racje do użycia nawet silnych bardzo wyrażeń...
— Ale nie takie, któreby upoważniały lada kogo do stawiania wodzów, naczelników rządu pod pręgierzem hańby! Błędy! Mogą być, są nawet błędy! Lecz daleko od błędów do podłości! Odkąd-że to na wojskowej sztuce znać się ma byle kancelista, byle kauzyperda, byle akademik! Błędy! A ten z nich największy, że niema ręki silnej, że niema pięści, że niema woli, któraby na cztery wiatry warchołów rozpędziła!
— Jakto! A wolność?! Każdy ma prawo! — odezwały się niechętne głosy.
Krępowicki zerknął z podełba na pułkownika i skinął na Gurowskiego. Ten wyciągnął zadrukowany papier z zanadrza i podsunął Bemowi.
— Proszę niech pan pułkownik czyta.
Bem rzucił okiem na druk i odsunął go ze złością.
— Kalumnie!
— Odpis z protokółu posiedzenia Rządu narodowego... Ze Lwowa już sygnalizują o spisku generałów!
— Oszczerstwo! — Skąd je masz waćpan?
Gurowski musnął dumnie wąsika.
— Od Rządu narodowego!
— Panowie, ach dosyć, doprawdy — utyskiwała pani Honorata. — Róziu, każ ponczu.
Pułkownik zabębnił gniewnie palcami.
— To nie może być, nie może być! Truciznę siejecie, truciznę będziecie zbierali.
— Jako magister prawa i administracji muszę stwierdzić, że strona winna zbrodni musi być ten... — zawyrokował Filialski, tasując od niechcenia talję kart.
— I my też niczego innego nie pragniemy! — przyznał słodko Krępowicki. — Sądu się domagamy — niczego więcej, tylko sądu!
— Więc nie ferujcież przed czasem wyroków!
— Panowie, jest świeży ponczyk, prosto z lodu!
— Słusznie powiada pan pułkownik, lecz, aby na piec wskoczyć, lepiej na pułap mierzyć. Musimy zbroić społeczność, musimy...
— Judzić, burzyć, do krnąbrności nakłaniać! — uniósł się Bem.
— Bronić ojczyzny, bronić jej przed zdrajcami! — odparł zimno Krępowicki.
— Patrzcie, aby was samych o zdradę nie pomówiono!
Krępowicki pobladł. Gurowskiemu oczy się zalśniły, lecz, pod śmiałem, otwartem spojrzeniem Bema, skryły swe błyski pod powiekami.
Nastała chwila ciszy. Krępowickiemu zawisła już na ustach odpowiedź, gdy, uprzedzając burzę, pani Honorata wionęła spódniczkami między Gurowskim i Bemem i ozwała się rezolutnie.
— Magister Filialski trzyma faraona!
Filialski trzasnął kartami.
— Wola wasza! Proszę, kto łaskaw! Tuz żołędny z niżnikiem!
Dokoła magistra zadzwoniły miedziaki.
Gra zaczęła się wlec ospale. Gurowski smoktał flegmatycznie poncz. Krępowicki uśmiechał się drwiąco, pykając z fajki. Bem upatrywał jeno sposobności, aby się wydostać z kompanji, która mu coraz nieznośniejszą się wydawała.
Ale zabiegliwa pani Honorata umiała kres położyć nudzie i przymusowi, zakradającemu się do alkierza.
— Odbieram bank — pan magister pozwoli! Cztery karty ciągnę na szampana! Róziu, każ dawać!
— Doskonale!
— Ale wszyscy, wszyscy!!
— Pan pułkownik?
Bem rzucił niedbale dwuzłotówkę. Gurowski poszedł za jego przykładem.
Wniesiono butelki i szklanice.
Gra żwawiej się potoczyła. Miedziaki zastąpiło srebro. Gurowski, po kilku stawkach, przestał grać. Bem dostawiał złotówki, nie troszcząc się wcale, iż zaczęło mu ich przybywać, a natomiast szukając daremnie przyczyny, dla której twarz pani Honoraty wydłużyła się melancholijnie.
Po czwartej karcie, główka pani Honoraty pochyliła się ku Gurowskiemu, a głosik jej zabrzmiał nieśmiałą wymówką:
— A pan, panie poruczniku?
Bema tknęło.
Gurowski roześmiał się pobłażliwie.
— Nie gram w pliszki!
— Nawet ze mną... — szepnęły sentymentalnie wydatne, czerwone usta właścicielki kawiarni.
— Z tobą pani nadewszystko. Po dukacie najmniej, służę...
Filialski zarechotał z ukontentowaniem.
— Che-che, a cóż radbym się akkomodować!
— Ano, ano, kusz to kusz! — wtrącił się Boski.
— Niech po dukacie! — Albo, albo! — Krótszy rachunek! — Dosyć złotówek! — ozwały się różne głosy.
— A jak wygram? — zagadnęła wdzięcznie pani Honorata, tonąc w spojrzeniu pięknego porucznika.
— Tembardziej przegranym nie będę...
Pani Honorata pokraśniała.
Bem zagarnął porywczo swe złotówki i podniósł się.
— Co to? — Jakto? — Pan pułkownik odchodzi?
— Muszę.
Pani Honorata milczała.
— Pułkownik po dukacie nie lubi — przyświadczył Boski.
— Słusznie — mruknął Krępowicki, bo jeden dukat gotów zgarnąć wygrane złotówki!...
Bem rzucił dukata na kartę.
— Zwracam je waćpanom.
Gurowski pociągnął i, wygrawszy, odłożył na bok dukata pułkownika.
— Tego biorę sobie na inkluza!
— Pewnie, Adasiu — zarechotał Krępowicki — bo takiego drugiego się nie doczekasz!
— Owszem, jest drugi! — przerwał ostro Bem.
Gurowski znów wygrał.
Krępowicki parsknął śmiechem.
— Adasiu, nie zapominaj, że sam w artylerji sługujesz!
W pułkowniku krew zakipiała. Stawiał dalej, stawiał na oślep, pragnąc za wszelką cenę zgasić triumfującą minę porucznika. Szczęście atoli trwało przy Gurowskim.
Za siódmym razem, Bem znalazł już jednego tylko i okrutnego kulfona w sakiewce.
Gurowski dostrzegł pomieszanie swego przeciwnika.
— Pan pułkownik ma zadość!
— Nie — jeno nie spodziałem się takiej gry. Trzymam na słowo do jutra pięć dukatów.
Gurowski potrząsnął obojętnie głową.
— Wybaczy pan pułkownik, gram o to, co leży na stole!
— Śmiesz mniemać...
— Broń Boże! Taką mam zasadę... Proszę! Dama czerwienna!
Bem spojrzał dokoła, jakby sukursu się spodziewał, nikt ku niemu nie odwrócił głowy. Pani Honorata, pochylona ku Gurowskiemu zabawiała się ustawianiem ruloników złota.
Pułkownik ku niej wzrok wytężył, od niej zdawał się jeszcze czekać słowa, znaku. Napróżno.
Twarz pani Honoraty mieniła się kolorami, oczy jej żarzyły się, pierś falowała, lecz ku junacko podkręconym wąsikom Gurowskiego, ku złotym krążkom, piętrzącym się pod jej pulchnymi paluszkami.
I Bem widział i rozumiał niepokój pani Honoraty, gdy który z partnerów, ratując przegraną, dwoił stawkę, widział, jak brewki właścicielki kawiarni ścigały gniewnie każdego, odebranego porucznikowi, dukata, a jak uśmiech witał wracające znów powodzenie.
Przy stole ustały raptem i wykrzykniki i rozmowy. Ten i ów, rzucając pieniądz, stuknął energiczniej ręką, ten i ów odsapnął mocniej, cmoknął z hałasem wina ze szklanicy — lecz nikt ozwać się nie ważył.
Tymczasem gra, która faworyzowała Gurowskiego, jęła się chwiać ku Filialskiemu. Magister prawa i administracji już po czterykroć zagarnął podwojone stawki. Pani Honorata zmieszała się. Gurowski się nachmurzył.
Bema opanowało uczucie zadowolenia. Filialski nie dał szczęściu zasypiać. Dziesięć dukatów wysunął... i podwoił...
Pułkownik zmrużył oczy. Jeszcze jedna karta, jedna tylko i skończy się... weźmie nauczkę!...
Filialski stęknął.
Bem dźwignął powieki. Promieniejąca twarz pani Honoraty starczyła mu za odpowiedź.
— Kaduk obywatelowi sekunduje! — sapał Filialski.
Gurowski wzruszył ramionami. Pani Honorata zaparła rękę na oparciu krzesła porucznika, tak że jakby ramieniem go otoczyła.
Gra, po chwili konfuzji, spowodowanej porażką Filialskiego żwawiej szła. Tym razem nasadził się na bankiera major Boski z Kraińskim, kapitanem, który był między partnerów niepostrzeżenie się wsunął.
Zapasy były zawzięte. Major lewą stronę obstawiał, Kraiński prawą. Szala więc Gurowskiemu nic nie dawała. Ale, gdy sądzić można było, iż porucznik nie ujdzie cało — naraz dwa, idące po sobie, przyszły mu dublety. Major zaklął...
W tym momencie pułkownik z pasji raczej, niż kalkulacji, dobył nieśmiało swego ostatniego kulfona i, pod ramieniem pani Honoraty, pchnął ku leżącej ósemce dzwonkowej.
Po chwili, Gurowski rzucił kulfonowi wygranego dukata, nie bacząc nawet do kogo należał. Bem nie sięgnął doń również.
Lecz podwojony kulfon zmógł „gółkę“ „ryndzią“, a dalej „mogączkę“ „kinalem“ i wten sposób, w ośm dukatów się zamienił.
Gurowski poruszył się niepewnie.
— Czyja stawka?
— Niech leży — bąknął pułkownik.
Pani Honorata szarpnęła kątem ust. Gurowski skrzywił się pobłażliwie, pociągnął z talji i przegrał.
— Sługa pułkownika — wycedził przez zęby, odliczając mu szesnaście dukatów.
— Niech leżą!
Porucznik zaperzył się, odkrył pierwszą kartę — miał wyżnika żołędnego — i roześmiał się doń w głos.
— Panfil!
— Proszę o drugą.
Gurowski odsłonił następną i śmiech uwiązł mu w gardle. Bem pobił go tuzem czerwiennym.
Pułkownik sięgnął po wygraną. Pani Honoracie oczy zaiskrzyły się.
— Zabiera pan, lepiej rejterować zawczasu! — rzekła z przekąsem.
— Nie widzę na stole ekwiwalentu!
— Jakto, jakto?! — zachrypiał ze złością głos Gurowskiego, a ręce jego zaczęły przebierać gorączkowo, leżące przed nim pieniądze. Lecz z wielkiego rozdrażnienia możeby się nie doliczyły trzydziestu dwóch dukatów, gdyby nie zwinność pulchnych paluszków właścicielki kawiarni, które, zaszeleściwszy spódniczkami, pośpieszyły na odsiecz rękom porucznika.
— Proszę, proszę, jest pełny ekwiwalent! — wykrzyknęła hardo pani Honorata.
Przy stole cisza zaległa. Gracze skupili się i zaparli oddechy. Karta pierwsza poślizgnęła się niepewnie.
— Dama! — szepnął major.
— Zdradliwe stworzenie! — dodał Filialski.
— Mocne — zaświadczył Krępowicki — trza nań króla albo tuza!
— I jest tuz! — wybuchnął Filialski, który był za każdem drgnieniem ręki Gurowskiego szedł.
Rozruch wszczął się w alkierzyku.
— Dziw, dziw! — Toć dopiero! Sekwens cały! — Ani się kto spodział! — A świerzbiło mnie, żeby trzymać z pułkownikiem! — Trafiłeś, poruczniku, na adwersarza!!
Gurowski siedział bez ruchu, blady, osłupiały. Bem z zimną krwią zawijał rulon dukatów w skrawek gazety, czem tak był pochłonięty, iż nie widział nawet błyskawic, idących ku niemu z czarnych, podcienionych oczu pani Honoraty.
— Tak nie może być — ozwał się jowialnie magister — abyśmy, po tak srogiej balalji, mieli się na sucho rozstać! Pułkowniku, na wąpiu mi się zwija z czczości...
— Zarządź proszę!
— To rozumiem! Róziu! Węgrzyna!...
— Za pozwoleniem! — jeszcze nie koniec gry! — ozwała się niespodziewanie pani Honorata. — Trzymam na kwit!
Bem podniósł głowę. Oczy jego trafiły na wyzywające spojrzenie.
— Na kwit! Pieniądze?! Są!... Tu pięćdziesiąt, tu dwanaście! Magister Filialski niech ciągnie!
— Nie pani kwit się należy.
— Ja trzymam! — warknął Gurowski, przysuwając do się wysupłane z woreczka przez panią Honoratę, dukaty.
Filialski bęcnął kartami.
— Zbieraj, majoruniu!
Ledwie Boski swą szeroką łapą rozdzielił karty, Filialski już je pochwycił, już odsłonił dwie pierwsze i już zaskrzeczał.
— Złotko idzie sobie do złotka!...
Gurowskiego muskuły na szczękach zakołatały.
— Trzymam dwieście dukatów na parol do jutra rana!!
— Mówiłeś waćpan przed momentem...
— Tak, ale nie w tem zdarzeniu! Rewanż mi się należy!...
— Należy się porucznikowi! — ujęła się ze wzburzeniem pani Honorata.
— Prawda — prawda! — przytwierdzili Kraiński z Krępowickim.
— Obywatele, jeno warunek! — rechotał Filialski — zwycięzca płaci po butelce na głowę!!...
— Śpiewajmy jeszcze mazurka, dopóki nam służy „Dziurka“, póki trąbka“... — zapiszczał głos z boku.
Pani Honorata porwała się, jakby ją żmija ukąsiła.
— Co wujo mi tu wyprawia!
— „Bez kawiarni Honoratki nie masz“... — intonował Olechowski.
— Więc trzymam dwieście na parol! Do jutra! Przy świadkach.
Bem zmarszczył się.
— Ja pierwsza! — wmieszała się pani Honorata, zdążywszy już rozprawić się z wujem Olechowskim.
— Mówiłem, że dama zdradliwa, ale mocna.
— Przyjmuję, bo licho mi po dukatach — lecz warunek. Najpierw gram o tyle ile tu leży przedemną, o sto dwadzieścia ośm dukatów, — a powtóre, po jednej nie gram więcej i więcej na kwit nie idę.
— Ani ja!
Karty w rękach porucznika trzasnęły i jęły mijać się dziwnie.
— Jeszcze słowo. Major Boski zechce ciągnąć.
Gurowski zaczerwienił się po same białka i rzucił karty majorowi.
Boski zaczął je tasować niezgrabnie. Pułkownik kończył zawijać nowy rulonik dukatów. Pani Honorata darła rąbek szalika. Magister Filialski pomagał Rózi nalewać wino a dogadywał jowialnie.
— Cóż, akuratny faraonik, nie ma co. Kurtę nam skroił pułkownik rzetelną! Takiej procesyjki dubletów, od czasów szambelana Friebesa, nie oglądałem, dalipan! — Na kuraż, obywatelu poruczniku, do dna! Friebes tak właśnie szedł, w piekło po swoje! — A lampka — Małachowski takoż czka i chłepce, jako niegdy kawaler de Bolesza! Ciągnij fortunę za ogon, majoruniu...
— Zaniechaj pan!
— Silentium!
Boski uporał się nareszcie z kartami.
— Zaczynam.
— Pancerola! — zaskrzeczał Filialski, na widok szóstki winnej.
— I niżnik dzwonkowy! — dokończył Kraiński.
— Wisisz, Adasiu!
Gurowskiemu oczy zmętniały.
— Zdrowie pułkownika!
Bem podniósł się z ławy.
— Jakto, obywatelu — zaprotestował Filialski — odchodzisz?
— A wino, wino, obywatelu!
— Jakby w „chapankę“ grał! — syknęła przez zęby pani Honorata. — Róziu, ile za butelki?
Bem spojrzał prosto w złe, błyszczące pasją oczy właścicielki kawiarni i rzucił pogardliwie rulonami złota.
— Masz tu pani za wino i za swe trudy!
— Skądże — jakże!? — wykrzyknął ze zdumieniem Filialski. — Więc w takim razie kolejka dla wszystkich?!
Lecz Bem, nie zważając na magistra ani na poruszenie kompanów — odwrócił się i wyszedł z alkierza.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.