Babunia (Němcová, 1905)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Prócz różnych radosnych zdarzeń w roku, była dla dzieci każda niedziela dniem szczególnej radości.
W niedzielę bowiem nikt ich rano nie budził, gdyż Babunia zazwyczaj rychło do kościoła chodziła na ranną mszę i pomimo podeszłych lat nigdy obowiązku tego nie opuszczała. Matka i ojciec — gdy bawił w domu — chodzili na sumę. Gdy była pogoda szły i dzieci z nimi, spotykając po drodze babunię. Zaledwo ją w oddali spostrzegły:
— Babuniu, Babuniu — wołały, pędem do niej biegnąc, jakby jej rok cały nie widziały.
W niedzielę Babunia zawsze im się trochę zmieniona wydawała; miała twarz jaśniejszą, jeszcze więcej dobrotliwą i pogodną; była też piękniej ubrana. Miała nowe, czarne pantofle, biały, wykrochmalony czepiec na głowie. Dzieci ją podziwiały i mówiły, że Babunia w niedzielę „strasznie“ piękna.
Gdy do niej dobiegły, każde chciało coś nieść. Więc jednemu dawała różaniec, drugiemu chustkę, Baśka jako najstarsza niosła skórzany woreczek. Z tego powstawały często niemiłe kłótnie, bo chłopcy byli ciekawi i chcieli na gwałt do skórzanego worka zaglądać. Baśka zaś nie chciała na to zezwolić. Przyszło każdy raz do zwady i Baśka musiała się udawać do Babuni o pomoc, prosząc, aby chłopaków połajała. Lecz Babunia zamiast ganić, wydobyła z worka jabłka, bądź inne łakocie, rozdzielała je między dzieci, i kłótnia od razu się kończyła.
Pani Proszkowa wprawdzie co niedzielę prosiła:
— Babuniu, nie przynoście im niczego!
Lecz Babunia co niedzielę odpowiadała:
— A coby to było, gdybym nic nie przyniosła? Przecież i myśmy nie były innemi.
Razem z Babunią wracała z kościoła pani matka tj. młynarzowa, a często także pewna kumotra z Żernowa, najbliższej wioski sąsiedniej. Pani matka ubierała się w długie suknie, kabatki i kładła czepiec na głowę. Była to kobieta niska, krępa; oczy miała czarne i wesołe, nos krótki, dość płaski, miłe usta, krótką brodę i tłusty podbródek. Na szyi nosiła w niedzielę drobne perły, w powszednie dni granaty. Na ręku miała długi, okrągły koszyk z okrągłą przykrywką pleciony z trzciny.
Za kobietami szedł „pan ojciec“ zwykle w towarzystwie jakiego kumotra. Gdy było gorąco, zawieszał jasnoszarą sukmanę na hiszpańskiej trzcinie i niósł ją na ramieniu; długie do pół łydek sięgające buty, kutasami u góry ozdobione, były wyświecone i bardzo się podobały chłopcom. Spodnie nosił wpuszczone w buty, na głowie wysoką, czarną czapkę barankową, z której się po jednej stronie niebieskie wstęgi zwieszały. Kumotr był podobnie ubrany jak pan ojciec, tylko sukmana jego z wielkimi, ołowianymi guzikami była w tyle w fałdy zebrana i koloru zielonego a nie jasnoszarego, który to kolor „pan ojciec“ bardzo lubił.
Ludzie, którzy szli na kazanie, witali ich „ze“ słowa bożego, oni tychże znów „na” słowo boże. Niekiedy przystanęli, pytali jedni drugich o zdrowie, dalej o przygody w Żernowie i u młyna. W zimie spotykano rzadko kogo z żernowskich ludzi, idących do miasteczka do kościoła, bo ścieżka przez wzgórze była przykra i niebezpieczna. Z tego powodu chodzili do kościoła do Studzieńca lub do Czerwonej Góry, bo do obu wiosek była droga wygodniejsza i bezpieczniejsza. Lecz w lecie nie zważali na przykrość drogi, a zwłaszcza młodzież.
W niedzielę do południa na ścieżce do miasteczka roiło się od ludzi. Tu szła wolnym krokiem staruszka w kożuchu i chustce na głowie, a obok niego o kiju mężczyzna stary; był widocznie bardzo stary, bo miał w włosach grzebień, a tego zwyczaju już tylko najstarsi ludzie się trzymali. Kobiety w białych czepcach prześcigali mężczyzni w czapkach barankowych lub wydrzych. Z wzgórza schodziły tańczącym krokiem dziewczęta jak łanie, a za nimi pospieszali młodzieńcy silni jak jelenie. Tu migał się miedzy drzewami szeroki biały rękaw, tam się zawiesiła na krzu czerwona wstążka powiewająca z ramienia, tu pstro wyszywana kamizelka parobka, aż nareszcie cała wesoła gromada wylała się na zieloną łąkę.
Wróciwszy do domu, Babunia przebrała się z świątecznych sukien w kanawas i oglądała się po domu za robotą. Po obiedzie było jej najmilej położyć głowę Baśce na łono, aby jej szukała „żywych“ włosów. Zwyczajnie przytem wnet zasypiała, aczkolwiek nie na długo. Obudziwszy się z zdziwieniem powtarzała:
— Doprawdy nie wiem, jak mi się oczy skleiły.
Po południu wybierała się do młyna z dziećmi, które się na takie popołudnie bardzo cieszyły. Młynarzowie mieli także córkę i to w Basinym wieku, Andzia było jej na imię; było to dziewczę dobre a żwawe.
Przed młynem przy wrotach stała pomiędzy dwoma lipami figura św. Jana Nepomucena. Tu siadywała w niedzielę pani matka z Andzią, niekiedy też z kumotrą z Żernowa. Pan ojciec stał przed niemi, obracał tabakierę w palcach i opowiadał. Zaledwie spostrzegali Babunię z dziećmi idącą, natychmiast wybiegała Andzia ku nim; pan ojciec zaś w pantoflach, ze zagiętemi spodniami i w jasno-szarej kamizeli zbliżał się wolnym krokiem, po za nim szła kumotra z Żernowa.
Pani matka wchodziła do młyna, aby „dzieciskom“, jak się wyrażała, coś zgotować i potem mieć spokój. Nim nadeszły, już stół przystawiła, bądź to pod oknem, bądź to w ogrodzie na ostrówku, a w zimie w izbie. Na stole były dobre kołacze, chleb, miód, śmietana, a w dodatku przynosił pan ojciec w koszyku świeżo zebranych owoców lub pani matka suszonych gruszek i śliwek w słomiance. Kawa i podobne pańskie napoje nie były podówczas wszędzie używane: tylko u pani Proszkowej piło się kawę.
— To ładnie, Babuniu, żeście przyszli, — mówiła pani matka, podając jej stołek. — Ja nie wiem, co to znaczy, lecz gdybyście kiedy w niedzielę nie przyszli, zdawałoby mi się, że to nie niedziela. Ale teraz jedzcie, czem Pan Bóg uraczył.
Babunia mało jadła i prosiła, aby pani matka dzieciom tak wielkich porcyi nie kładła, na co pani matka uśmiechając się odpowiadała:
— Wam się nie dziwię, że mało jecie, boście starzy; ale dzieci, mój Boże, te mają kacze żołądki. Spytajcie się naszej Andzi, kiedy chcecie, zawsze wam odpowie, że głodna.
Dzieci się do pani matki tuliły i przyznawały jej we wszystkiem słuszność.
Gdy w końcu od niej po kołaczu były dostały, bawiły się w piłkę, w konie i podobnemi zabawami czas sobie uprzyjemniały. Za stodołą ich oczekiwało sześciu rówienników, co jeden to mniejszego wzrostu jak piszczałki w organach. Były to dzieci z dawnego „tartaku“, powyżej karczmy położonego. W miejscu tem był dawniej tartak, lecz gdy się tamdotąd kataryniarz z żoną i dziećmi wprowadził, wystawił im właściciel gospody chałupkę o jednej izbie i kuchni. Ojciec ich chodził z katarynką po okolicy, matka chodziła prać, szyć i zarabiała jak mogła na kawałek chleba. Nie mieli więcej bogactwa jak tych sześciu „bachorów“, jak ich pan ojciec nazywał, i tę ojcowską muzykę. Ale jednak nie znać tam było biedy; dzieci miały twarze pełne jak księżyc, a często dolatywał przechodniów taki wonny zapach z tartaku, że się im na smak zbierało. A gdy potem dzieci z tłustemi, szklącemi się wargami przed domem stały, sąsiedzi sobie głowę łamali, co u Kudrnów dziś za pieczeń być mogła.
Pewnego razu Andzia, wróciwszy z tartaku, opowiadała pani matce, że jej Kudrnowa dała kawałek pieczeni zajęczej, tak dobrej, że się to nawet opowiedzieć nie da, — za nic migdały!
— Zkąd oni zająca wzięli? — pomyślała pani matka. — Chyba Kudrna kłusownikiem nie jest?
Raz przybyła Celinka, najstarsze dziecko Kudrnów, w odwiedziny do młyna, piastując niemowlę na rękach. Biedne dziewczę musiało bezustannie piastować, bo co jedno maleństwo podrosło, drugie na świat przychodziło.
— Cóżeście, Celinko, dziś dobrego na obiad mieli? — zapytała pani matka.
— A nic takiego! — odrzekła Celinka, — mieliśmy kartofle.
— Tylko kartofle? a Andzia mi opowiadała, że jej wasza matka kawał zająca dała, który jej nadzwyczaj smakował.
— O, pani matko! to był kot, a nie zając. Tatuś go dostał na „Czerwonej Górze”; był tłusty jak wieprz; mamusia wytoczyła sadło, a tatuś się niem będzie smarował. Kowalowa mu to poradziła, jak zaczął kaszleć; mówiła, że to dobre na suchoty.
— Zmiłowanie boskie! — krzyknęła pani matka, — to wy koty zjadacie?! — i splunęła z obrzydzenia.
— Och, gdybyście wiedzieli, pani matko, jak one smakują! A wiewiorki jeszcze lepsze! Tatuś spotkał borowego, który był zastrzelił trzy wiewiorki dla swego puhacza i prosił go o nie, bo słyszał, że wiewiorki są smaczne. Niedawno mamusia dostała ze dworu dobitą gęś. Służąca jej wepchnęła za dużo klusek w gardło i musiała ją dorznąć. Pani zarządczyni nie chciała padliny jeść, dała ją mamusi; mieliśmy mięsa na kilka obiadów, a smalcu na długo...
Pani matka przerwała dziewczynie, krzycząc:
— Przestań, przestań o tam mówić! pfe! aż mi się zimno robi! — Andziu! żebyś się nie ważyła jeszcze raz jeść pieczeni u Kudrny! Zaraz idź się umyć, a nie dotykaj się niczego rękami!
Andzia płacząc bezustannie, pytała się matki, czemu ciągle spluwa, zajęcza bowiem pieczeń była taka dobra!
Nadszedł i pan ojciec, a wysłuchawszy wszystkiego rzekł:
— Na cóż taki hałas! cóż to szkodzi, że Andzia kawałek kota zjadła, kiedy jej tylko smakowało! — a wykrzywiając usta, przymrużył oko i dodał:
— Być może, że i ja już wiewiorkę jadłem.
— Takich żartów nie lubię! panie ojcze, — odpowiedziała oburzona pani matka.
A młynarz przymrużył znowu oko i śmiał się wesoło.
Nie tylko pani matka, lecz wszyscy inni ludzie brzydzili się Kudrnami, nie chcąc nawet ręki im podać i to jedynie z tego powodu, że wiewiorki i różne zwierzęta zjadali, któremiby się każdy inny człowiek brzydził.
Proszkowym dzieciom było to obojętne, czy mali Kudrnowie mieli na obiad bażanta czy wronę, jeżeli się tylko punktualnie do gier za stodołę stawiali. Chętnie się z nimi kołaczkami dzielili, aby im przez to radość sprawić.
Celinka, dziewczę już dziesięcioletnie, włożyła niemowlęciu, które piastować miała, kawał kołacza do rącząt, położyła je na trawnik i bawiła się za równo z innemi, lub plotła z brodawnika mlecznego czapeczki dla chłopców i koszyczki dla dziewcząt. Gdy się do syta ubawili, wpadała cała gromada na podwórze z Andzią na czele, która pani matce oznajmiała, że są wszyscy okropnie głodni. Pani matka się temu wcale nie dziwiła, nakarmiła wszystkich, nie omijała tych, któremi się brzydziła. Ale pan ojciec lubił się droczyć z niemi, więc i teraz mówił do Celinki:
— Nie wiem, coś mi tak na piersiach leży; Celinko, nie macie wy kawałek pieczeni w domu? Możebyś mi...
Pani matka słysząc to, zaraz spluwała, wybiegając z izby, a Babunia grożąc palcem, tak się odezwała:
— Ale też to z was psotnik, panie ojcze, ja bym wam naprawdę wronę upiekła i na obiad z grochem zastawiła.
Pan ojciec zaczął tabakierę obracać i przymrużając oko, wykrzywiał usta.
W rozmowach starszych w ogrodzie brał także udział starszy młynarczyk. Opowiadali o znajomych, których w kościele na mszy św. spotkali, o rannej egzorcie, kazaniu, wyliczali, ile było zapowiedzi, za kogo modlitwę odmawiano, mówili o powodzi, o wyrabianiu płótna, o urodzaju lnu, a kończyli zawsze pogadankę na złodziejach w Kramolnie i na kryminale. Młynarczyk był bardzo gadatliwy, lecz gdy pod wieczór ludzie zajeżdżali z zbożem, wchodził do młyna, pomny przysłowia: „Kto pierwszy przyjdzie, ten pierwszy mele“.
Pan ojciec zaś udawał się na chwilę do gospody, a panie kumotry zostawały sam na sam, gwarząc o tem i owem.
W zimie spędzały dzieci sporo czasu na piekarniaku. Był to piec wielki, na którym stało łóżko służącej i gdzie Adelka chowała wszystkie przyrządy do gier. Gdy dzieci na piec powchodziły, było tam rojno i gwarno. Na wierzchnim schodku siedział wielki pies. Tu obchodzono co niedzielę wesele jednej z lalek. Młodym panem było grzebło, księdzem był Mikołaj. Potem następowała weselna uczta i tańce, podczas których niejedno z dzieci nastąpiło psu na nogę; tenże wyjąc z bólu przeszkadzał starszym w pogawędce. Wtedy rozgniewana pani matka wołała:
— Proszę państwa! Nie zburzcie mi pieca, bo jutro zrana chcę chleb piec!
Na piekarniku uciszyło się; dzieci grały w „ojca i matkę”. Młodej matce przyniósł bocian dziecię; Adelka, która jeszcze gotować nie potrafiła, musiała zastępować akuszerkę, Wilemek i Janek byli kumotrami i dali dziecięciu na imię „Houcia”. Potem nastąpiła znów obfita w przeróżne potrawy uczta, na którą i psa zaproszono, a to w nagrodę za krzywdę, wyrządzoną mu podczas tańców.
Houcia bardzo prędko dorosł, tatuś go zawiódł do szkoły, w której nauczycielem był Janek. Lecz nauka z jednym tylko uczniem nie chciała jakoś postępować, postanowili więc wszyscy grać w „szkołę”. Poszli więc do Janka do szkoły, lecz ponieważ żaden uczeń nie zrobił zadań, pan nauczyciel, bardzo rozgniewany, chciał dać każdemu za karę dwie łapy. Gdy inaczej karze ujść nie mogli, zgodzili się na razy; psu zaś, który także był uczniem a do końca lekcyi nie innego nie umiał jak szczekać, postanowił Janek za karę powiesić czarną tablicę u karku, co też natychmiast uczynił, przywiązując mu deskę. Wystraszone i rozdraźnione psisko zeskoczyło z pieca i głośno szczekając, biegało naokoło pokoju, usiłując się deski pozbyć.
Młynarczyk podskoczył z ławy przerażony wielce, Babunia splunęła, a pan ojciec, grożąc dzieciom, zawołał:
— Sak na ryby, pytel na raki, znajdzie się i na was! — a obrociwszy się, uśmiechał się, lecz tak, aby dzieci nie zauważyły.
— To zrobił z pewnością ten nasz lucyper! — zawołała Babunia; — będzie najlepiej, gdy się zabierzemy do domu, jeszczeby wam młyn do góry nogami przewróciły te niegrzeczniki, te!
Lecz młynarzowie sprzeciwiali się temu, bo nie byli jeszcze ukończyli opowiadania o wojnie z Francyą trzech monarchów, których Babunia dobrze znała; była bowiem obznajomioną ze sprawami wojskowemi, widziała dużo w świecie, więc jej też każdy wierzył i chętnie jej słuchał.
— A kto to byli ci trzej lodomroźni mężczyzni, których Moskal posłał na Bonapartego? — zapytał przystojny i żądny wiedzy uczeń młynarski.
— Nie domyślasz się że to trzy miesiące: grudzień, styczeń i luty? — pouczał starszy młynarczyk. — W Rosyi — ciągnął dalej, — panują o tej porze takie mrozy, że ludzie muszą nosić na twarzach maski, inaczejby im nosy umarzły. Francuzi nie są do zimy przyzwyczajeni, gdy tam dotąd przybyli, niedługo wszyscy pomarzli. Moskal dobrze wiedział, że się tak stanie, i właśnie dla tego zwlekał ze stanowczem wystąpieniem — to mądry kos.
— A cesarza Józefa znaliście osobiście? nie prawdaż? — zapytał Babunię jeden z ludzi, co po mąkę przyjechali.
— A jakbym go nie miała znać, gdym z nim rozmawiała, a on mi tego oto talara własną ręką podarował! — rzekła Babunia, pokazując na talar przy granatach.
— A jak się to stało, że wam go dał? — pytali inni.
Dzieci się trochę uciszyły, a usłyszawszy ostatnie słowa, zeskoczyły z pieca, prosząc Babunię, aby opowiadała, bo one także jeszcze nic o tem nie słyszały.
— Ale pani matka i pan ojciec już słyszeli, — wymawiała się nieco Babunia.
— Ładnej opowieści można się i więcej razy przysłuchać — zachęcała znów pani matka, — opowiadajcie tylko Babuniu, opowiadajcie!
— Kiedy tak, to wam już opowiem, ale wy, dzieci, posiadajcie i bądźcie spokojne.
— Gdy budowali Józefowiec — rozpoczęła Babunia, — byłam jeszcze młoda. Rodem jestem z Oleśnicy, a wiecie, gdzie jest Oleśnica?
— Wiemy, wiemy; za Dobruszką, w górach, nad ślązką granicą; nieprawdaż? — odezwał się młynarczyk.
— Tak, tak, za Dobruszką! Obok naszego gospodarstwa mieszkała w małej chałupce wdowa Nowotna. Wyrabiała wełniane koce, a gdy zrobiła ich kilka, odnosiła towar do Józefowca lub do Jaromierza na sprzedaż. Z nieboszczycą matką była w wielkiej przyjaźni, a my dzieci bywałyśmy u niej kilka razy na dzień. Ojciec zaś mój był chrzestnym ojcem jej syna. Gdym wieczorem, po skończonej robocie, u Nowotnej siedziała, zawsze mi mawiała:
Usiądź do krosen i ucz się, wyjdzie ci to kiedyś na dobre; a czego się człowiek za młodu nauczy, na starość jakby znalazł.
— Ja byłam do pracy jak siarka, przytem ciekawa, żywa, więc nie dałam się długo namawiać. Usłuchałam jej rady i z czasem się w rzemiośle tak wydoskonaliłam, żebym była mogła samodzielnie warsztat prowadzić. W tym właśnie czasie cesarz Józef często w Józefowcu bawił; wszyscy o nim mówili, a ci, którzy go byli na własne oczy widzieli, poczytywali to sobie za wielkie szczęście.
Pewnego razu, gdy się Nowotna znów wybierała z towarem w drogę, prosiłam rodziców, aby mi pozwolili z nią pójść, bo bardzo chętnie chciałam miasto Józefowiec widzieć. Matka wiedziała, że Nowotna miała ciężkie brzemię nieść, więc rzekła do mnie tak:
— Idź pomódz kumotrze nieść towaru!
Wybrałyśmy się na drugi dzień o świcie i stanęłyśmy przed południem na łące przed Józefowcem. Leżało tam bardzo dużo belek; usiadłszy na nich, obułyśmy trzewiki, przyczem kumotra narzekała:
— Ja biedna kobieta, dokądże się mam najprzód z temi guniami udać?!
Wtem spostrzegłyśmy na drodze od Józefowca jakiegoś pana, zbliżającego się ku nam. W ręce trzymał coś takiego jak flet; co chwilę przedmiot ten przytykał do twarzy, obracając się zarazem wolno wokoło.
— A patrzcież, kumotro, — odezwałam się, — to jakiś muzykant gra na flecie i przytem i sam tańczy.
— Głupiaś, dziewucho! to nie flet ani muzykant, to dozórca budynków; ja tu często takich panów widuję. Ma taką rurkę, w której się znajduje szkło; gdy przez nie patrzy, to — jak mi ludzie mówili — bardzo daleko widzi, ma wszystkich na oku i wie tym sposobem, gdzie kto pracuje.
— Na Boga! to może i widział, jak my trzewiki obuwały?
— A cóżby to złego było? — śmiała się kumotra.
Tymczasem obcy zbliżył się do nas. Miał szary płaszcz na sobie, na głowie mały kapelusz trójgraniasty, z pod którego się warkocz z wstążką zwieszał. Był to pan jeszcze młody, a taki ładny jak wymalowany.
— Dokąd idziecie? Co tam niesiecie? — zapytał nas.
Kumotra odpowiedziała, że niesie do Józefowca towar na sprzedaż.
— Co to za towar? — pytał dalej.
— Wełniane gunie, panie, żołnierzom do przykrycia; możeby wam się która spodobała? — odrzekła Nowotna, rozwiązując pakę i rozkładając jeden koc na belkach.
Była to dobra kobieta, lecz gdy sprzedawać zaczęła, nie było jej można przegadać.
— Czy to twój mąż wyrabia? — zapytał znowu.
— Wyrabiał, dawniej, złoty panie; ale na żniwa będzie dwa lata temu, jak leży w ziemi, zmarł na wycieńczenie. Dawniej po trochu do krosen siadałam i nauczyłam się tkać, a teraz mi z tem dobrze. Więc też wciąż do tejże tu oto dziewuchy powtarzam: Ucz się, dziewczyno, bo czego się nauczysz, tego ci i złodziej nie weźmie.
— Czy to twoja córka? — pytał pan dalej.
— Moja? Nie, kumotry; ale mi często w pracy pomaga. Nie dziwcie się, że mała, za to spora a do pracy jak ogień; ten oto koc samuteńka zrobiła.
Pan
mnie poklepał po ramieniu i mile na mnie spojrzał; jak żyję, takich pięknych modrych ócz nie widziałam, istne bławatki.
— Czy ty nie masz dzieci? — pytał dalej.
— Mam jednego chłopca, — odpowiedziała kumotra, — dałam go do Rychnowa na nauki. Pan Bóg mu dał dar Ducha św., nauka mu idzie, jakby grał; śpiewa też na chórze, radabym była, gdyby księdzem został.
— A nuż nie będzie chciał zostać księdzem?
— Ale panie! zostanie na pewno; Jerzy jest dobry chłopiec, — zapewniała kumotra.
Ja się tymczasem ustawicznie przypatrywałam trąbce, medytując bezustannie, jakim sposobem ten pan przez nią widzi. Lecz on to, zdaje się, po moim nosie poznał, bo naraz zwracając się do mnie, zawołał:
— Możebyś się rada dowiedziała, jak się przez ten dalekowidz patrzy? Co?
Zarumieniłam się i nie mogłam ócz podnieść; lecz kumotra mnie wyręczyła, mówiąc:
— Ta głupia! Myślała, że to flet, a wy, panie, muzykant. Alem jej już powiedziała, kto jesteście.
— A czy ty wiesz, kim jestem? — zapytał z uśmiechem pan.
— Nazwiska wprawdzie nie wiem; ale z pewnością należycie do tych panów, ktorzy przy budowlach ludzi dozorują i przez tę trąbkę ich doglądacie; wszak tak jest?
Pan wybuchnął tak gwałtownym śmiechem, że się aż za boki brał.
— To ostatnie zgadłaś, matko, — rzekł, a zwracając się do mnie mówił:
— Chcesz-li przez tę trąbkę spojrzeć, to patrz! — i wciąż się śmiejąc, przyłożył mi ową trąbkę do oka.
Com ja widziała, ludkowie! Istotne cuda. W Jaromierzu ni ztąd ni zowąd ludziom wprost w okna patrzałam i widziałam tak dokładnie, co robili, jakbym tuż obok nich była stała. Chciałam podać trąbkę kumotrze, lecz ona z oburzeniem odparła:
— Co ty myślisz! na mnie starą kobietę nie przystoi takiemi cackami się bawić!
— To nie jest dla zabawy, matko, tylko dla potrzeby, — odparł pan.
— Chociażby i tak było, to nie dla mnie! — odpowiedziała kumotra, nie chcąc za żadną cenę wejrzeć w trąbkę.
Mnie zaś na myśl przyszło: gdybyś tak cesarza Józefa zobaczyć mogła!
Więc spoglądałam na wszystkie strony, a że ten pan się okazał tak dobrotliwym dla mnie, zwierzyłam mu się, kogobym rada widziała.
— To tobie tak dużo na cesarzu zależy? Czy go kochasz? — zapytał mnie pan.
— Bodajbym nie żyła, — powiedziałam, — wszak go każdy człowiek dla jego dobroci i godności chwali. Wszakże się za niego codzień modlimy, aby jemu i jego pani Pan Bóg dał długie panowanie.
Uśmiechając się zapytał pan dalej:
— A chciałabyś z nim mówić?
— Boże zachowaj! A gdziebym ja oczy podziała? — odpowiedziałam.
— Wszak ze mną się mówić nie wstydzisz, a cesarz jest także tylko człowiekiem jak i ja.
— O nie, Panie; to nie to samo, — odezwała się kumotra; — cesarz pan jest cesarz pan, to nieco rzecz zmienia. Ja słyszałam, że człowiekowi się zimno i gorąco robi, gdy cesarzowi w oczy spojrzy; a i nasz sędzia, który już dwakroć z nim mówił, potwierdza to samo.
— Może wasz sędzia nie ma czystego sumienia i dla tego nie może nikomu śmiało spojrzeć w oczy! — odrzekł pan, zarazem pisząc coś na kartce.
Kartkę dał kumotrze z poleceniem, aby się udała do magazynu w Józefowcu, gdzie za jej okazaniem wszystkie koce kupią. Mnie dał srebrnego talara, mówiąc:
— Zatrzymaj ten pieniądz na pamiątkę, abyś nie zapomniała o cesarzu Józefie i jego żonie! Módl się za nich, bo modlitwa, z czystego serca pochodząca, jest miłą Panu Bogu, wróciwszy zaś do domu, możecie opowiedzieć, żeście mówiły z cesarzem Józefem!
Skończył i szybkim krokiem odszedł.
Upadłyśmy na kolana, nie wiedząc, co z przerażenia i radości zrobić.
Kumotra mnie łajała, żem była za śmiała, aczkolwiek była sama śmielszą odemnie. Ale któż by był pomyślał, że to był sam cesarz pan. Pocieszałyśmy się tem, że się może nie gniewał, bo inaczej nie byłby nas obdarował.
W magazynie wypłacili Nowotnej trzy kroć tyle za koce, ile jej się należało. Z powrotem do domu pędziłyśmy jak wiatr, a stanąwszy w progu, opowiadaniom nie było końca — a wszyscy nam szczęścia zazdrościli. Matka kazała przedziurawić talar, który od tej chwili noszę na szyi. Chociaż mi już kilka razy bieda dopiekała, jednak go nie wydałam.
— Szkoda, wielka szkoda, że ten pan już w ziemi! — westchnęła Babunia, kończąc opowiadanie.
— Szkoda, wielka szkoda! — powtórzyli słuchacze.
Dzieci, poznawszy historyę talara, obracały monetę na wszystkie strony, uważnie jej się przypatrując. Od tej chwili miała ona dla nich wartość nieocenioną. Babunię zaś wszyscy otaczali tem większym szacunkiem, bo teraz wiedzieli, że była rozmawiała z cesarzem Józefem.
W młynie rozpoczynał się nowy tydzień już wieczorem w niedzielę. Przybywali ludzie, rozlegał się jednostajny turkot po całem domostwie; młynarczyk przechadzał się poważnym krokiem po młynie i śledził okiem znawcy, czy wszystko swoim trybem idzie. Uczeń, nucąc piosenkę, biegał z góry na dół, z dołu do góry, od kosza do kosza, a pan ojciec witał na progu młyna nadchodzących gości, częstując ich tabaką.
Latową porą odprowadzała pani matka z córką Babunię aż do gospody. Była-li tam właśnie muzyka, to się zatrzymywały chwilę pod płotem, gdzie zwykle licznie zgromadzone niewiasty stały, przypatrując się tańczącym parom. Albowiem do sali wejść nie było można, gdyż była gośćmi tak szczelnie zapełniona, że Krystynka, która usługiwała gościom w ogrodzie, musiała trzymać kufle z piwem ponad głową, chcąc się wydostać z tłumu.
— Ot! patrzcie tych panów! — odezwała się pani matka, — pokazując na urzędników ze zamku, siedzących przy piwie w ogrodzie, którzy Krystynce drogę zastępowali. — Widzicie ich? Ha, chętnie wierzę, toby było dziewczę dla was! Ale mylicie się! Nie na to Pan Bóg kazał Krystynce wyrość, abyście wy jej świat zawiązali!
— Nie ma obawy, — odezwała się Babunia, — żeby im się dziewczę zbałamucić dało. Ona im dopiero pokaże, gdzie cieśla drzwi zrobił.
Zdawało się, że tak jest. Bo gdy jeden z panów — (od którego na dziesięć kroków piwo czuć było) dziewczynie coś w ucho szepnął, ona głośnym śmiechem wybuchła, wołając szyderczo:
— Nie, mój Panie, nie! nie kupimy!
A potem jednym susem znalazła się w sieni, gdzie spotkawszy wysokiego junaka wiejskiego, serdecznie się śmiejąc, puściła się z nim w taniec.
Na nic się zdały krzyki panów urzędników, którzy na głos wołali o piwo.
— Ten jej jest milszy od całego zamku i jego skarbów, — odezwała się z uśmiechem Babunia, i powiedziawszy pani matce — dobra noc — udała się z dziećmi do domu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.