Babunia (Němcová, 1905)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Raz na dwa lub trzy tygodnie, gdy właśnie pogoda sprzyjała, oznajmiała Babunia:
— Dziś pójdziemy do pani leśniczowej prząść!
Dzieci od samego rana cieszyły się na tę wizytę.
Od tamy wiła się ścieżka pod spadzistą pochyłością do mostu, za mostem zaś prowadziła droga topolową aleją aż do samego Ryzenburga.
Babunia zaś lubiła chodzić ścieżką, prowadzącą wzdłuż rzeki do tartaka. Za tartakiem wznosiła się góra, gdzie nic nie rosło prócz dziewanny, którą wesoła Baśka ochoczo zbierała i w dużych pękach Babuni przynosiła. Potem dolina coraz więcej się ścieśniała, koryto rzeki stawało się coraz węższe; prąd wody pędził coraz bystrzej, szumiąc ponuro po skalistym gruncie. Wierzchy wzgórz ukrywały rosłe jodły i stare świerki, zasłaniając prawie całą kotlinę swymi konarami.
Tą to drogą zdążała Babunia z dziećmi do ryzenburskiego zamczyska, którego mchem porośnięte ruiny ku niebu sterczały.
Niedaleko zamku u wejścia podziemnego trzy mile długiego ganku stała altana o trzech wysokich oknach gotyckich. Tu się odbywały śniadania państwa podczas polowań. Do tej altany skierowały dzieci teraz swą drogę, pnąc się jak kozy po spadzistym wzgórzu: Babunia wspinała się z trudnością, chwytając się to prawą to lewą ręką drzewek przy drodze rosnących, i nareszcie u celu stanąwszy, rzekła:
— Oj! daliście mi pić; ani tchu złapać nie mogę!
Dzieci wzięły Babunię za rękę i zaprowadziły na ocienioną stronę altany, gdzie na jednym z ustawionych tam krzesełek usiadła.
Rozpościerał się przed nimi cudowny krajobraz. Po prawej stronie sterczały ku niebu ruiny zamczyska, u nóg leżała półkolem dolina, równa jak płachta; poza nią piętrzyły się skromne, jodłami porosłe góry, których najwyższy wierzchołek zdobił mały kościółek.
Cisza panowała naokoło. Tylko szum wody i śpiew ptasząt zakłócały głęboki spokój.
Jankowi przyszedł na myśl mocny Cibor, który był ongi owczarzem u ryzenburskiego pana. W tej dolinie zdybał go pan na gorącym uczynku, gdy z skradzioną jodłą, wyrwaną z korzeniami uchodził. Zapytany, od kogo jodłę nabył, przyznał się szczerze, że drzewo w pańskim lesie ukradł, przez co sobie serce pana tak podbił, że go tenże do zamku zaprosił i to z tem wyraźnem upomnieniem, aby ze sobą przyniósł miech na podarki, których tyle otrzyma, ile uniesie.
Cibor, człowiek prosty, wziął żonie poszewkę, na dziewięć łokci długą, i poszedł do zamku, gdzie mu ten ogromny wór wędzonką i grochem napełniono.
Ryzenburski pan Cibora dla jego siły olbrzymiej i otwartości dziecięcej bardzo pokochał, a gdy pewnego razu król w Pradze turnieje wyprawiał, zabrał go ryzenburski dziedzic ze sobą do stolicy. Tu Cibor swą siłą olbrzymią zwyciężył pewnego rycerza, przez nikogo dotąd nie pokonanego, w nagrodę za co od króla rycerstwo otrzymał.
Dzieciom powiastka ta bardzo się podobała, a od chwili, gdy im ją stary owczarz opowiedział, ruiny zamczyska i łąka w dolinie wielkiego uroku dla nich nabrały.
— A jak się nazywa ta góra z kościołkiem?
— To jest Buszyn. Da nam Pan Bóg zdrowie, pójdziemy do Buszyna na odpust — odpowiedziała Babunia.
— A na jaką pamiątkę stoi ten kościół? — zapytała Baśka, któraby się rada od rana do wieczora opowiadaniom Babuni przysłuchiwała.
Stał się tam cud — odrzekła Babunia — wszak wam już Urszula o tem mówiła; czy nie pamiętacie?
— Już nic nie pamiętamy — odpowiedziały dzieci jednogłośnie. — Opowiedźcie nam, Babuniu! — pięknie prosimy — skomlały dzieci, a Babunia tak się odezwała:
— Usiądźcie więc na ławie i nie wychylajcie się oknem, bo byście mogły wypaść i kark skręcić — a po chwili ciągnęła dalej:
— Za temi oto górami i lasami leży Turyń, Libobórz, Slatyna, Meczów i Buszyn. Wszystkie te wsie były przed dawnemi czasy własnością dziedzica na Turyniu, ztąd Turyńskim zwanego. Zamożni bardzo Turyńscy mieli śliczną córkę, jedynaczkę, którą bardzo kochali. Ale cóż? Nieboga ku wielkiemu zmartwieniu rodziców była głuchoniema.
Przechadzającej się pewnego razu po podwórzach zamkowych panience przyszło na myśl, wybrać się do Buszyna, aby zobaczyć, dużo-li podrosły jagnięta od ostatniego zwiedzenia folwarku.
Muszę wam powiedzieć, że wtedy tu tego kościołku jeszcze nie było, wieży także nie. Był tylko folwark pana Turyńskiego, na którym czeladź bydło i owce hodowała. Cała zaś okolica dokoła była pokryta prastaremi lasami, rojącemi się od dzikich zwierząt.
Ponieważ dziewczynka już kilkakrotnie, chociaż zawsze w towarzystwie ojca, na folwarku była, rozumowała więc w swej dziecięcej główce, że jak tylko prosto pobiegnie, zaraz tam będzie.
Opuściwszy więc zamek, szła prosto sądząc, że każdą drogą do folwarku dojdzie. Była bowiem jeszcze młoda i niedoświadczona jak wy jesteście. Lecz gdy długo idąc białego dworka nigdzie nie widziała, stało jej się smutno na sercu. Pomyślała sobie, co też rodzice o jej ucieczce na zamku powiedzą, i — przestraszona tą myślą wróciła się. Ale i człowiek dorosły — przestraszony — zbłądzi, — cóż dopiero dziecko!
Dziewczynka spiesznie wracając często drogę zmieniała, lecz ni do zamku, ni do folwarku dojść nie mogła. Nareszcie znalazła się w głębokim, głuchym lesie, gdzie nie było ni śladu człowieka, ni promienia słońca. Teraz poznała, że zbłądziła.
Możecie sobie wyobrazić, jak jej na sercu było! Wamby tak źle nie było, bo umiecie mówić i nie jesteście głuche, lecz ona była głuchoniema. Biegała więc bezradna raz w tę, drugi raz w ową stronę, przez co dalej i dalej od drogi odchodziła. Na końcu dokuczył jej głód i pragnienie i uczuła ból w nogach. Lecz to wszystko nie było tak okropne, jak strach przed nocą i dzikiemi zwierzętami. A cóż dopiero wyrzuty sumienia! Jak bardzo ojciec i matka się na nią gniewać będą!
Przestraszona, zapłakana, stanęła u źródła. Przyklękła i chciwie się napiła. Rozglądając się potem spostrzegła dwie drogi do źródła prowadzące. Lecz nie wiedziała, którąby się udać miała. Doświadczenie ją bowiem nauczyło, że nie każda droga do domu prowadzi. Wtem sobie przypomniała, że matka w bojaźni lub zmartwieniu zawsze się do swego pokoju udaje i długo się modli. Uklękła więc sama i długo się modliła, aby ją Pan Bog z lasu wyprowadzić raczył.
I niedługo usłyszała dziwne brzmienie; coraz silniej, coraz bliżej dochodził głos ku niej. Dziewczynka nie wiedziała, co się z nią dzieje, nie mogła sobie wytłómaczyć, skąd te głosy pochodzą. Z, przerażenia zaczęła się trząść i płakać; chciała uciekać — lecz tu — o dziwo! — z lasu wybiega ścieżką biała owca, za nią druga, trzecia, czwarta, piąta i szósta — i — coraz więcej i więcej ich biegnie i wnet całe stado owiec stoi około źródła. Każda owca miała dzwonek u karku. Dzwonki dzwonią a dziewczynka je — słyszy! To ojca owce! — bo szybkim pędem biegnie do niej biały pies owczarski, a za nim Barta, owczarz sam. Tu dziewczynka radośnie krzyknęła:
— Barta, Barta!
Owczarz aż osłupiał z radości, słysząc głos dziewczyny; wziął ją czemprędzej na ręce i pospieszył z nią do pobliskiego zamku, aby ją oddać wielce zmartwionej matce. Nikt nie wiedział, gdzie się córeczka była podziała, lub co się z nią stało. Rozesłano ludzi na wszystkie strony lasu, a i sam ojciec szukać jej pobiegł.
Pomyślcie sobie, jak się stroskana matka ucieszyła, gdy jej Barta córeczkę i do tego uzdrowioną przyniósł. Gdy ojciec wrócił i o wszystkiem się dowiedział, ślubował przy źródle wybudować kościół na chwalę Bożą, jako też uczynił.
Jest to ten sam kościółek, który tam na górze widzicie, a źródło obok niego także to samo. Z niego dziewczynka piła, przy niem się modliła. I te lasy są te same, po których błądziła. Ale dziewczynki już nie ma, już dawno, dawno umarła; pan Turyński, pani Turyńska i owczarz Barta dawno w zimnej mogile, a zamek na Turyniu się rozpadł w gruzy, ruiny sterczą ku niebu.
— A z owieczkami i psem co się stało? — zapytał Wilemek,
— Pies zdechł; stare owce także zdechły; młode urosły i miały jagnięta. Tak to na tym świecie, kochane dzieci: jeden idzie, drugi przychodzi!
Dzieci zwróciły oczy w dolinę. W duchu widziały wspaniałego rycerza na koniu — błądzące po lesie dziewczę... Nagle ujrzały wyjeżdżającą z lasu panią na pięknym koniu, za nią jedzie koniuszy. Pani była w ciemnym kabatku, długiej szarej sukni, zwieszającej się przez strzemiona ku ziemi; na głowie miała czarny kapelusz z zieloną wstęgą, wijącą się około czarnych jak krucze skrzydło włosów.
— Babuniu, Babuniu! patrzcie tylko, patrzcie, żona rycerza jedzie! — krzyknęły dzieci chórem.
— Ale! co wam się śni; są-li to jeszcze po dziś dzień rycerze?! — a wyjrzawszy oknem dodała: — To jest księżna pani!
Dzieciom nie było na rękę, że to nie żona rycerza, jak sobie były uroiły.
— Księżna pani wjeżdża na górę, prosto na nas jedzie — zawołały dzieci.
— Kto wie, co wy tam widzicie! Jakżeby to koń mógł na taką górę wejść!
— Ale napewno! — zawołał Janek. — Orland się pnie jak kot; spojrzyjcie a przekonacie się.
— Daj mi spokój! Ani na to patrzeć nie chcę! Ci wielcy państwo mają dziwne upodobania, — rzekła Babunia, upominając zarazem dzieci, aby się z okna nie wychylały.
Nie trwało długo, a księżna wjechała na górę. Zeskoczyła lekko z konia i zarzuciwszy długą suknię na rękę, weszła do altany.
Babunia się podniosła, aby księżnę przywitać jak przystoi!
— Czy to rodzina Proszków? — zapytała pani, — spoglądając bacznem okiem w twarze dzieci.
— Tak! miłościwa pani! — odpowiedziała Babunia.
— Tyś ich babką?
— Tak jest, miłościwa pani! Jestem matką ich matki.
— Ciesz się, że masz takich zdrowych wnuków! A słuchacie wy Babuni? — zapytała księżna dalej dzieci, które jej z oka nie spuszczały.
— Słuchamy! — rumieniąc się, odrzekły.
— Wprawdzie, niekiedy — rzekła na to staruszka — ale co to o tem mówić, gdy my same lepszemi nie byłyśmy.
Księżna się uśmiechnęła, a spostrzegłszy na ławie koszyczek z poziomkami, zapytała, gdzie je dzieci nazbierały. Babunia popychając naprzód Baśkę, rzekła:
— A idźże, dziewczę, i podaj miłościwej pani koszyczek. Wszak są świeże; może miłościwej pani smakować będą.
— Za młodu — mówiła staruszka dalej — bardzom poziomki lubiła, ale od śmierci dziecka nie wzięłam ich już w usta.
— A dla czego? — zapytała księżna, odbierając od Baśki koszyczek.
— Bo to taki zwyczaj u nas, miłościwa pani: po śmierci dziecka matka nie je ani tereśni ani poziomek aż do św. Jana Chrzciciela. W tym to bowiem czasie Najświętsza Matka Boska chodzi po niebie i rozdaje owoce dzieciom, a do tych, których matki od spożywania owoców się nie wstrzymały, rzecze: „Widzisz, moje dziecię, tak mało dla ciebie zostało, resztę twoja matka zjadła”. Dlatego wstrzymują się matki od jedzenia owoców. A ja myślę tak: Obyłaś się do św. Jana, to się po św. Janie także obędziesz.
Księżna trzymała w palcach czerwoną jak jej lica poziomkę, ale podczas babuninego opowiadania włożyła ją napowrót w koszyczek, mówiąc:
— Nie mam teraz apetytu; zresztą wy, kochane dziatki, nie miałybyście nic na drogę.
— Ale to nie nie szkodzi, niech księżna pani spokojnie je lub też poziomki z koszyczkiem do domu zabierze. My sobie innych nazbieramy, — wyrwała się Baśka, niechcąc podanego koszyczka przyjąć napowrót.
— Jeżeli tak, to wasz podarek przyjmę, — rzekła księżna, uradowana prostotą dziewczynki, — za to przyjdźcie jutro do zamku i przyprowadźcie ze sobą Babunię. Zrozumiałyście? Przyjdziecie?
— Przyjdziemy, przyjdziemy! — zawołały dzieci, właśnie tak, jak to czyniły, gdy ich pani matka do młyna zapraszała.
Babunia wprawdzie chciała się wymówić, lecz się to już na nic nie zdało, bo księżna lekko się Babuni ukłoniła i uśmiechając się do dzieci, altanę opuściła. Oddawszy koszyk koniuszemu, wsiadła na Orlanda i znikła w lesie jak piękne zjawisko.
— Bardzo się cieszę, Babuniu, że pójdziemy do zamku — odezwała się Baśka, — bo tatuś mówił, że pani księżna ma śliczne obrazy.
— A jest tam i papuga, która mówić potrafi! Czekajcie, Babuniu, co tam wszystko będzie! — zawołał Janek, klaskając w ręce.
— Ale ja w tych sukienkach do zamku nie pójdę! — zawołała mała Adelka, spoglądając przytem po sobie. — Nieprawdaż Babuniu?
— Chryste Panie! Ja wcale na cię nie zważałam! Ty mi ładnie wyglądasz! Cóżeś ty zrobiła? — narzekała Babunia.
— Ja temu niewinna! Janek mnie pchnął i upadłam na jagody! — uniewinniała się malutka.
— Wy dwaj się zawsze popychać musicie! Co też księżna Pani o was pomyśli! Chyba, żeście prawdziwe dyabełki! A teraz w drogę, abyśmy do leśniczówki doszli! Wam zaś chłopcy oznajmiam. Będziecie mi dokazywać, to już was więcej ze sobą nie wezmę!
Tak Babunia swe wnuki karciła.
— Babuniu! Będziemy grzeczni, — sumitowali się chłopcy.
— Zobaczymy! — odrzekła staruszka, krocząc za dziećmi.
Wkrótce dostali się do liściowego lasu, zdala pośród drzew można było dojrzeć biały domek leśniczego. Przed domem było miejsce ogrodzone, porośnięte bujną trawą i obsadzone lipami i kasztanami. Pod temi drzewami stały stoły i ławki do ziemi przymocowane. Po trawie przechadzały się pawie. Babunia mawiała o nich, że mają angielskie pierze, dyabelski głos i złodziejski chód. Było tam całe stado kropkowatych perlic i królików białych. Te ostatnie siedziały w trawie i strzygły uszami, a za każdem głośniejszem poruszeniem pierzchały na wszystkie strony. W przedsionku leżała piękna sarna z obrożą na karku. Po podwórzu wałęsały się liczne psy. Jak tylko dzieci na nie zawołały, one radośnie zaszczekały, przybiegły jednym susem do nich a pędząc potem wkoło, z radości na ziemię się kładły. Sarna na pierwsze zawołanie stanęła obok Adelki i spoglądała swemi łagodnemi oczyma tak mile na dziewczynkę, jakoby powiedzieć chciała:
— Ach! Toś ty, która mi zawsze coś dobrego przynosisz; witam cię serdecznie.
Widocznie jej to Adelka z ócz wyczytała, bo sięgnęła do kieszeni i podała jej bułkę.
— Zgrajo nikczemna! — zawołał nagle jakiś głos, a po chwili wyszedł z domku leśniczy w lekkim, zielonym kabacie i domowej czapeczce na głowie. Zobaczywszy zaś Babunię z dziećmi, zawołał:
— Aha, to mi mili goście! Witamy, witamy i prosimy dalej!
— Hektor, Diana, Amina, pójdziecie won! Własnego słowa nie można zrozumieć!
Babunia weszła do domu, nad którego drzwiami wielkie jelenie rogi sterczały. W sieni samej zawieszone były liczne strzelby i to tak wysoko, aby ich dzieci dostać nie mogły. Babunia się strzelby, nawet nie nabitej bardzo bała, a gdy się leśniczy ze staruszki naśmiewał, ona tak się broniła:
— Nikt nie wie, co się stać może, złe nie śpi!
— Prawda, — przytakiwał leśniczy; bo:

„Gdy Pan Bóg dopuści,
To i z kija puści!“

Babunia nie brała takich żartobliwych uwag leśniczemu za złe, jeżeli tylko w jej obecności nie brał imienia Bożego nadaremno i nie klął. Klątwy bowiem staruszka ani słyszeć nie mogła, a ilekroć leśniczy wymyślał, zatykała rękoma uszy i łajała:
— Oj ta Wasza niewyparzona gęba! Człowiek po Waszem gadaniu święconą wodą kropić musi!
A ponieważ leśniczy Babunię bardzo lubił, wystrzegał się więc w jej obecności złorzeczeń i dyabła, który mu się, jak to mawiał, ciągle w usta ciśnie.
— A gdzie jest pani kumotra? — zapytała Babunia, gdy wszedłszy do izby, nikogo tam nie zastała.
— Najprzód siadajcie, a potem zawołam kumotrę, wszak wiecie, że się ona zawsze jak kwoka między kurczętami chybota, — odpowiedział leśniczy i wyszedł po żonę.
Chłopcy stali przed szafą i przypatrywali się błyszczącym strzelbom i kordelasom; dziewczynki bawiły się ze sarenką, która za niemi do pokoju była weszła. Babunia zaś, jednym rzutem oka wszystkie sprzęty w pokoju oceniwszy, tak sobie pomyślała w duchu:
— Co prawda, to prawda, czy człowiek przyjdzie w świątki czy w piątki, zawsze tu wszystko czyste jak szkło, — a spostrzegłszy następnie związaną i zamoczoną już przędzę na ławie, zbliżyła się i badała ją okiem znawczyni.
Wtem otworzyły się drzwi i do pokoju weszła jeszcze młoda kobieta w czystem domowem ubraniu i białym czepcu na głowie. Trzymając na ręce małą, śniadowłosą dziewczynkę, serdecznie Babunię i dzieci witała, a po jej uradowanej, otwartej twarzy znać było, że się odwiedzinami szczerze cieszyła.
— Właśnie płótno polewałam; bardzom uradowana, bo tego roku będzie bieluchne jak batyst, — rzekła pani kumotra, uniewinniając zarazem swą nieobecność.
— To nazywam pracą! — zawołała Babunia, — jeden kawał na bielidle, a drugi już dla tkacza na ławie gotowy! Z tego tu będzie płótno jak pergament; chodzi tylko o to, aby wam je tkacz dobrze zrobił. Czy jesteście z waszego tkacza zadowolona?
— Sami najlepiej wiecie, Babuniu, że każdy oszukuje, — odpowiedziała pani kumotra.
— A wy baby! Radbym ja się dowiedział, jakim sposobemby was tkacz mógł oszukać, gdyż wy każdą drobnostkę obliczacie, — naśmiewał się pan leśniczy. — Siadajcież, Babuniu, i nie stójcie przy drzwiach! — nastawał na staruszkę, która się od przędzy oderwać nie mogła.
— Jeszcze dość czasu mamy, — odparła Babunia, biorąc za rączkę Andzię, którą była pani kumotra przy ławie postawiła, aby dziecko nie upadło, gdyż dopiero chodzić poczynało.
Gdy pani kumotra od drzwi odstąpiła, pojawili się w nich dwaj opaleni chłopcy, pierwszy jasnowłosy jak matka, drugi brunet jak ojciec. Przybiegli byli wprawdzie zaraz za matką do drzwi, lecz gdy ona się w rozmowę z Babunią wdała, nie wiedzieli, jak się z dziećmi przywitać, zawstydzili się i schowali za matki suknię.
— Co to za żołnierze, — krzyknął ojciec, — którzy się matce za suknię kryją zamiast gości przywitać! Zaraz podajcie Babuni rękę!
Chłopcy śmiało zbliżyli się teraz do Babuni i przywitali się, za co im Babunia po jabłku dała, mówiąc:
— To macie za powitanie, a na drugi raz się nie wstydźcie, bo to na chłopaków nie przystoi trzymać się mamusinych fałd!
Tak ich napominała staruszka, a chłopcy spuściwszy oczy, jabłkom się przypatrywali.
— A teraz — marsz! — krzyknął ojciec; — pokażcie dzieciom puhacza i rzućcie mu sojkę, którą dziś zastrzeliłem, — a nie zapomnijcie o szczeniętach i młodych bażantach. Ale nie rozpędzajcie mi drobiu jak jastrzębie żarłoczne, bo was...
Ostatnich słów już dzieci nie słyszały, bo tylko, co ojciec słowo „marsz!“ wyrzekł, cała gromada gruchnęła za drzwi.
— To dopiero polowanie! — parsknął śmiechem pan leśniczy; — a po twarzy jego było poznać, jak się z dzieci cieszył.
— Dzieci jak dzieci, młoda krew! — rzekła Babunia.
— Gdyby tylko ci chłopcy tacy dzicy nie byli; bo wierzajcie mi, Babuniu, przez cały dzień mi strach w zanadrzu siedzi. Pną się hultaje na wysokie drzewa, przewracają koziołki, drą spodnie — zgroza opowiadać! Jedyną moją pociechą ta dziewczynka!
Tak się to pani kumotra Babuni skarzyła.
— Już to tak bywa, pani kumotro; córka się wyradza w matkę, a syn w ojca, — rozumowała Babunia.
Pani kumotra podała ojcu córeczkę, aby ją na chwilę potrzymał.
— Tylko małą przekąskę przyniosę, — rzekła kumotra; — zaraz wrócę!
— Dobra żona! — odezwał się leśniczy, — gdy kumotra była już za drzwiami. Byłoby grzechem jej ubliżyć; jedyną jej wadą ta bezustanna obawa, że chłopcy karki poskręcają. Lecz cóż to za chłopiec, w którym nie ma życia!
— Co za dużo, to nie zdrowo, panie kumotrze. Gdyby człowiek dzieciom na wszystko pozwalał, toby na głowach chodziły, — odpowiedziała Babunia, — chociaż sama nie zawsze według tych słów ze swemi wnukami postępowała.
Po chwili weszła gospodyni z pełnemi rękami. Na dębowym stole zabłyszczał wnet bielusienki obrus i w okamgnieniu znalazły się na nim majolikowe talerze, noże z trzonkami rogowemi, poziomki, śmietana, chleb, miód, masło, a nawet i piwo. A potem gospodyni, biorąc Babuni wrzeciono z ręki rzekła:
— Teraz z wrzecionem na bok, Babuniu! Proszę jeść! Ukrójcie chleba i posmarujcie świeżem masłem; jest świeżutkie, a piwo niechrzczone. Kołacze wprawdzie nie są najlepsze, bom je tylko tak na „Bóg zdarz“ do pieca wsadziła. Wielka szkoda, że poziomek nie spożywacie; za to im dzieci rade będą; poleję im śmietaną.
To mówiąc pani kumotra jedną skibę chleba za drugą krajała, smarowała masłem i skrapiała miodem.
Nagle Babunia uderzyła się ręką w czoło, jakby sobie była coś przypomniała, i rzekła:
— Jak mnie pamięć opuszcza! Ani mi dotąd na myśl nie przyszło, żeśmy się w altanie z księżną panią widzieli.
— Nie ma się czemu dziwić; bo te dzieci mogą człowieka o stratę rozumu przyprawić, — zaczęła pani kumotra lamentować, — lecz dalsze narzekania przerwał pan leśniczy, który był bardzo zaciekawiony, o czem też księżna pani z Babunią rozmawiała.
— Ani słówka, Babuniu! — zawołała odedrzwi pani kumotra; — muszę wpierw dzieciom nakazać, aby się ciszej zachowywały.
Tymczasem młodzież zrewidowała wszystko, co tylko w leśniczówce oglądać było można.
Synowie leśniczego, Janek i Wojtek, pokazywali im wszystko i wszystko im objaśniali. W tej chwili stali przed domem i produkowali się z małą Aminą, która wszystkie swe sztuki pokazywać musiała, jako to przez kij skakać, aportować itd. itd. Tu rozległ się odedrzwi głos matki, wołając dzieci na podwieczorek. Nie dały się też malcy dwa razy prosić.
— Posiadajcie i uważajcie, abyście mi się przy jedzeniu nie pobrudziły, — upominała matka, — zastawiając potrawy na stoliku pod drzewami.
Dzieci zajadały chciwie; wokoło młodych biesiadników ustawiły się psy i pożądliwie w twarze jedzących spoglądały.
Wróciwszy do pokoju prosiła pani kumotra Babunię, żeby o spotkaniu się z księżną panią opowiadała, co też staruszka jak najdokładniej uczyniła.
— Zawsze byłam tego przekonania, — odezwała się na to kumotra, — że księżna pani ma złote serce. Bo ile razy tu była u nas, dopytywała się zawsze o dzieci i całowała Andzię w czoło, a kto dzieci kocha, jest sam dobrym człowiekiem. Tylko te hultajskie lokaje złe wieści o niej roznoszą!
— Czyń djabłu dobrze, a piekłem odpłaci! — dodała Babunia.
— Tak jest, Babuniu, niestety! — rzekł leśniczy, — prawdziwe to przysłowie. Zawsze mówiłem, nie potrzebaby nam lepszej pani jak księżna pani, gdyby koło siebie tych drabów nie trzymała, którzy ją okłamują, a potem spotwarzają. Bo cała ta zgraja do niczego na świecie nie zdatna i tylko Panu Bogu dzień kradnie. Patrząc na to wszystko, kochana Babuniu, nieraz pomyślę: Gdyby w was tysiąc pior... pierników trzasło! Nie mam-li się gniewać, gdy pomyślę, że taki drab, który nic nie umie, niczego nie rozumie, naniczem się nie zna i za to, że za wozem jak drewniany straszak stoi i po pokojach drepta, to samo pobiera, co ja, a znaczy więcej odemnie, który w deszczu, błocie i śniegu, we dnie i w nocy po lesie czyhać i z kłusownikami uganiać się muszę, za wszystko tu odpowiadać, o wszystko się starać muszę! Lecz mnie nie wolno narzekać, milczeć muszę! Gdy mi taki drab na oczy się pokaże i nosa zadziera, wszystko się we mnie gotuje i jestem gotów mu kości poła...! Lecz po co się złościć? po co unosić? Na nic się to nie przyda!
Tu Pan leśniczy chwycił za szklankę i wypił do dna.
— A wie-li księżna pani o wszystkiem? A czemuż się nikt z pokrzywdzonych nie odważy i otwarcie nie wypowie, że mu niesprawiedliwość wyrządzono? — zapytała Babunia.
— Ba! któż się chce narazić i palce sobie sparzyć? Wszak ja sam często ją widuję, więc bym mógł to lub owo szepnąć, ale wciąż tak rozumuję: Trzymaj język za zębami Franku, inaczej się wszystko na tobie skrupi! Bo dajmy na to: księżna pani mi nie uwierzy i zapyta tych wyższych, wtedy po wszystkiemu, bo ci się trzymają razem jak palec palca. Dopiero kilka dni temu, jak z nią mówiłem. Oprowadzała właśnie po lesie tego obcego księcia, który u niej gości. W jakimś zakątku boru spotkali Wikcię, więc się o bliższe szczegóły co do dziewczyny dopytywali. Księżna się jej wyglądem przestraszyła.
— A cóżeście im powiedzieli? — zapytała Babunia.
— Cóż miałem powiedzieć? Powiedziałem, że jest niespełna rozumu, ale przytem spokojna.
— A co potem?
— Potem usiedli na murawie, a i mnie usiąść kazali i musiałem im opowiadać o głupiej Wikcie, i jakim sposobem straciła rozum.
— I naturalnie bardzo chętnie to uczyniłeś! — zauważyła żartobliwie pani kumotra.
— Musisz o tem sama najlepiej wiedzieć, kochana żonko! Bo któżby nie był pięknej pani chętny do usług? A nasza księżna, chociaż już nie pierwszej młodości, jednak jest bardzo piękna pani. Ostatecznie nie było innego wyjścia; chcąc nie chcąc musiałem opowiadać.
— Co też z was za szelma, panie kumotrze. Jestem tu już od dwóch lat, przyrzekaliście mi z jakie dziesięć razy, że mi wszystko o Wikci dokładnie powiecie, a nie dowiedziałam się po dziś dzień nic o dziewczynie. Wiem tylko piąte przez dziesiąte. Nie jestem wprawdzie piękną panią, więc się nigdy historyi o Wikci nie doczekam, — skarżyła się Babunia.
— Mylicie się, Babuniu! — odparł leśniczy, wyście mi milsi od najpiękniejszej pani na świecie, a jeżeli cierpliwie posłuchacie, zaraz wam całą historyę o Wikci opowiem.
— Jak łaska pana kumotra, to i jedwabną, poduszkę podłożę, — żartowała Babunia, — a jeżeli się pani kumotra temu nie sprzeciwia, biorę was za słowo. Bo człowiek na starość podobny do dzieci, a dzieci jak wiecie lubią opowieści.
— Ja młoda a chętnie słucham, — odezwała się pani kumotra, — opowiadaj więc, ojczulku; prędzej nam czas zejdzie.
— Mamusiu! — odezwał się we drzwiach głos Wojtka, — Proszę o chleb, bo już nic nie mamy...
— To nie możliwe; gdzieżby to dzieci wszystko podziały? — dziwowała się Babunia.
— Jednę połowę zjadły, drugą dały psom, sarence i wiewiorkom; tak zawsze robią. Och! co ja z temi dziećmi mam za utrapienie, — wzdychała pani kumotra, krając powtórnie chleb.
Podczas gdy matka w przedsionku dzieci chlebem dzieliła, polecając córeczkę opiece służącej, nakładał leśniczy tytoniu do fajki.
— Mój nieboszczyk, — rzekła Babunia, — niech mu Pan Bóg da niebo, miał ten sam zwyczaj: zanim zaczął opowiadać, musiał wprzód swoją fajkę nakłaść.
W oczach staruszki zabłysnął na chwilę blask błogiego wspomnienia.
— Nie wiem, co to jest, ale wszyscy mężczyźni mają ten brzydki zwyczaj, — odezwała się we drzwiach pani kumotra.
— Ale nie udawaj, jakobyś tytoniu nie lubiła; wszak mi go sama z miasta nosisz, — rzekł leśniczy, zapalając fajkę.
— Bo nie ma z wami innej rady, — odparła kumotra, — gdy człowiek nie chce wciąż na mrukliwą twarz patrzeć, musi wasze upodobania znosić. Opowiadaj już nareszcie — ciągnęła dalej, siadając z wrzecionem obok Babuni.
— Jestem gotów, więc słuchajcie!
To mówiąc, puścił leśniczy pierwszy kłąb dymu w górę, założył nogi, oparł się o poręcz krzesła i rozpoczął historyę Wikci.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.