Babunia (Němcová, 1905)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Wydawca Wydawnictwo „Katolika“
Data wyd. 1905
Druk Wydawnictwo „Katolika“
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz Paweł Rybok
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Gdyby człowiek, przyzwyczajony do hałaśliwego życia we wielkiem mieście zwiedził odosobniony dom w dolinie, w którym rodzina Proszek mieszkała, zapewnieby pomyślał:
— Jak tu ci ludzie cały rok żyć mogą? Chybabym podczas rozkwitu róż tu wytrzymał; dłużej, z pewnością nie! Boże! co za jednostajne życie ci ludzie prowadzić muszą!
A jednak było tam dużo odmiany i wesołości, którą tylko nadzwyczajna jaka okoliczność zamącić mogła, jak np. odjazd pana Proszka do stolicy lub choroba którego z domowników.
Był to domek nie wielki, ale schludny. Około okien, położonych na wschód, piął się winograd; przed domem był ogródek, pełny róż, fiołków, rezedy, sałaty, pietruszki i różnych jarzyn. Od północno-zachodniej strony domku stała stara grusza, zwieszająca swe konary na dach gontowy, pod którym się mnóstwo jaskółek gnieździło. Na środku podwórza stała stara lipa; pod nią ławka. Na południo-zachód znajdowała się szopa i chlewiki, po za tem rozciągały się zarośla aż do tamy rzecznej. Dwie drogi biegły koło domu. Jedna, dla wozów ładowanych przeznaczona, prowadziła przy samej rzece w górę do ryzenburskiego dworu i „Czerwonych Gór“, druga wzdłuż rzeki do młyna i bliskiego miasteczka, zaledwie o godzinę dalej w zagłębieniu położonego. Rzeka nazywa się „Dzika Upa”; wytryska ona w Górach Olbrzymich, spada ze skał i zrębów, wije się przez doły i przepaście, wypływając wreszcie na równinę i już potem bez przeszkody między zielonemi brzegami spieszy do Łaby.
Przed domkiem, tuż pod płotem, prowadziła ścieżka, równoległa z potokiem, do młyna. Na przeciw domu był mostek, przez który się do piekarni i suszarni chodziło. W jesieni, gdy suszarnia napełniona była śliwami, jabłkami i gruszkami, Janek i Wilemek często biegli przez mostek na pochyłość, oglądając się przy tem uważnie, aby ich babunia nie dojrzała. Przezorność ta nie przydawała im się na nic. Bo gdy babunia do suszarni weszła, zaraz wiedziała, ile śliw brakowało i kto to mógł być.
— Janek, Wilemek! Chodźcie tu! — wołała, a gdy po chwili nadeszli, jakby pytając, mówiła: — Mnie się zdaje, żeście wy tu śliwek nabrali.
— Nie, nie, Babuniu! Myśmy nic nie wzięli — wypierali się chłopcy, mocno się rumieniąc.
— Nie kłamcie! — groziła Babunia, — czy nie wiecie, że was Pan Bóg słyszy?
Chłopcy wtedy uciekli i było to już wyznaniem dla Babuni. Chłopcy nie mało się dziwili, że Babunia wnet o wszystkiem zapomniała. Nie kryli się więc z niczem przed nią i zaniechali niezręcznych wymówek.
Gdy w lecie było gorąco, rozbierała Babunia dzieci do koszulki i prowadziła kąpać do rzeczki, wybierając na to tylko miałkie miejsca, gdzie woda nie wyżej kolan sięgała, bo się obawiała, by nie utonęły; lub też siedziała z niemi na ławie, na której kobiety kijankami płukały bieliznę, kazała im nogi kąpać i bawić się rybkami, które jak strzały w wodzie się mijały. Nad wodą rosły ciemnoleśne olsze i wierzby; dzieci łamały sobie z nich pręciki, które potem na wodę rzucały, patrząc za nimi, jak się oddalały, dalej, coraz dalej, póki im z ócz nie znikły.
— Pręciki dalej, do prądu rzucać trzeba — pouczała Babunia dzieci; — bo gdy przy samym brzegu płyną, zatrzymuje je każda trawka, każdy korzonek.
I Baśka urwała pręcik, rzuciła go na bystrą wodę, a spostrzegłszy, że się szybko oddala, zapytała Babunię:
— A co się z nim stanie, Babuniu, gdy przypłynie do stawidła i znajdzie drogę zagrodzoną?
— Przepłynie stawidło, — twierdził Janek; czy nie pamiętasz, co się stało, jak onegdaj wrzuciłem kawałek drzewa tuż przed samą tamą? Toczył się w koło, raz, drugi, trzeci, nagle skoczył na koło młyńskie, a nimem przebiegł na drugą stronę młyna, już się znajdował w potoku i płynął prędko do rzeki.
— A dokąd potem płynie? — spytała się Baśka Babuni.
— Od młyna płynie do mostu, od mostu pod zrąbem w przepaść, od przepaści zaś przez tamę w dolinę i skręca potem koło barwiskiego kopca w stronę browaru; pod skałą przeciska się między kamieniami ku szkole, do której na przyszły rok chodzić będziesz. Od szkoły płynie znów przez tamę ku wielkiemu mostowi na błoniach aż do Zwoli, z Zwoli do Jaromierza i nareszcie wpada do Łaby.
— A potem dokąd, Babuniu? — wypytywała dalej Baśka.
— Dalej, wciąż dalej, aż wpadnie do morza.
— Ach! do morza! A gdzież jest morze? Jak ono wygląda?
— O, morze jest szerokie; a do niego daleko, stokroć dalej jak do miasta — odpowiedziała Babunia.
— A co się tam stanie z moim pręcikiem? — odezwało się smutnie dziewczę.
— Będzie się kołysać na bałwanach aż wypłynie na brzeg. Na brzegu będzie dużo ludzi i dzieci; może pacholę jakie pręcik podniesie i pomyśli:
— Zkądżeś przypłynął, pręciku mój? Kto ciebie puścił na wodę? Może się dziewczynka bawiła nad rzeką, tam gdzieś w oddali, urwała cię i puściła na wodę!
A pacholę zaniesie pręcik do domu i zasadzi w ziemi; z pręcika wyrośnie ładne drzewo, z którego śpiew ptasząt rozlegać się będzie.
Baśka westchnęła głęboko i zamyślona upuściła do wody zakasane suknie, aż je Babunia wykręcić potem musiała. Znajomy im leśniczy przechodził właśnie i spostrzegłszy Baśkę, zawołał:
— Baśko, ty topielcze!
Baśka, przecząc głową, odrzekła:
— O nie, nie; wszakże ja nie jestem topielcem!
Ilekroć pan leśniczy koło „Starego bielidła“ przechodził, Babunia zawsze w te słowa się odzywała:
— Wstąpcie do nas, panie kumotrze, wszystkich zastaniecie w domu.
Niekiedy pan leśniczy wymawiał się, że musi doglądać młodych bażantów, które się klują lub że ma pilny interes do lasu, lub Bóg wie jakie inne wymówki; lecz już go zoczył pan Proszek lub pani Proszkowa, a wtedy chcąc nie chcąc wstępować musiał.
U pana Proszka znalazł się zawsze kieliszek dobrego wina dla miłego gościa, a takim był pan leśniczy. Po chwili Babunia przyniosła chleba i soli i innego poczęstunku, a pan leśniczy rozsiadał się, zapominając nawet o klujących się bażantach. Potem się zrywał, klnąc swe niedbalstwo, a przerzuciwszy strzelbę przez ramię, szybko odchodził. Wyszedłszy w podwórze, a nie znajdując psa:
— Hektor, Hektor! — krzyknął raz po raz; daremnie! Hektora nie było. — Po któremże przedpiekłu się włóczy? — wybuchał gniewnie, zwracając się do chłopaków o pomoc, którzy go szukać pobiegli. Tymczasem leśniczy siadał pod lipą na ławie.
Jeszcze ze ścieżki wołał na Babunię:
— A przyjdźcie też do nas; moja stara ma dla was jaja od kur tyrolskich!
Pan leśniczy znał słabe strony gospodyń.
Zaraz też Babunia odpowiadała:
— A pozdrówcie wszystkich w domu, niedługo będziemy u was.
Tak się za każdym razem przyjaciele rozchodzili.
Pan leśniczy przechodził nieomal co dzień koło „Starego Bielidła” i to jak rok długi.
Inny człowiek, którego było można widzieć dzień w dzień około dziesiątej godziny zrana na ścieżce koło „Starego Bielidła“, był młynarz. Chodził on oglądać śluzę przy tamie, wzwyż od domku[1] się znajdującej.
Babunia mawiała o nim — czyli o „panu ojcu”, jak go ogólnie nazywano — że to człowiek rozsądny, ale figlarny, a to z tej przyczyny, że „pan ojciec“ rad psoty płatał i żartował; przytem się nigdy sam nie rozśmiał, oko tylko zmrużył i usta ściągał, ale spojrzenie jego było wcale wesołe. Był to mężczyzna średniego wzrostu, przysadzisty, który przez cały rok nosił białe spodnie, czemu się chłopcy dziwowali, póki im „pan ojciec“ nie wytłomaczył, że to jest kolor młynarski. W zimie nosił długi kożuch i ciężkie buty, w lecie modrą kamizelę, białe kamasze lub pantofle. Na głowie nosił w powszednie dni niską czapkę, obszytą barankiem; spodnie były zawsze zagięte, czy była pogoda czy deszcz, a bez tabakierki jeszcze go nikt nigdy nie widział. Jak go dzieci spostrzegły, biegły zaraz na przeciwko, pozdrawiały grzecznie i odprowadzały aż do tamy.
Często droczył się „pan ojciec“ z Wilemkiem i Jankiem, pytając się, bądź to jednego:
— Czy wiesz, gdzie pinkawa nosem siada? — bądź to drugiego:
— Wiesz, gdzie jest ten i ten kościół? — lub zagadywał Janka:
— Umiesz-li już wyrachować, ile kosztuje grajcarowa bułka, jeżeli za korzec pszenicy dziesięć reńskich płacą?
Gdy mu się zaś chłopiec śmiało odciął, odpowiadał:
— No, no, widzę, że z ciebie dzielny chłopak; mogliby cię wybrać w Kramolnej na sołtysa. (Kramolna była to mała miejscowość, kilka domów licząca, która nie miała sołtysa.)
Zawsze częstował chłopców tabaką, a gdy mocno kichać zaczęli, milczał i jedno oko przymrużając usta wykrzywiał.
Adelka się zawsze za Babuniną suknię chowała, gdy „pana ojca“ dojrzała; nie umiała bowiem jeszcze dobrze mówić, a „pan ojciec“ zawsze nalegał, aby prędko trzy razy za nim powtórzyła:
— Nasze krokiewki są z wszystkich krokiewek najwięcej kręte.
Biednej Adelce zbierało się na płacz, gdy ją „pan ojciec“ tak draźnił. Za to dostawała często od niego koszyczek poziomek, orzechów lub innych łakoci, a gdy jej „pan ojciec“ dobrze chciał pochlebić, nazywał ją „małą pliszką”.
Również przechodził codziennie o zmroku koło „Starego Bielidła“ „długi Mojżesz”, pański stróż. Był wysoki jak tyka, brzydki, a nosił zawsze worek przez ramię zarzucony. Elźbieta, służąca, wmawiała w malców, że do tego worka zbiera nieposłuszne dzieci i odtąd się dzieci na widok Mojżesza rumieniły jak buraki. Babunia wprawdzie Elźbiecie takich bajek zakazała, lecz gdy druga służąca, Urszula, napomknęła, że Mojżesz jest złodziejem, że mu się wszystko do palców przylepia, już się Babunia nie sprzeciwiała temu. Mojżesz był więc dla Babuni człowiekiem napiętnowanym, a dla dzieci zawsze groźnym, chociaż już nie wierzyły, że do worka dzieci zbiera.
W lecie, gdy byli państwo w zamku, widywały dzieci często księżnę jadącą konno na spacer. Piękna księżna jechała zawsze na przodzie, za nią dużo pań i panów. Gdy młynarz razu pewnego księżnę na koniu zobaczył, rzekł do Babuni:
— Gdy księżna konno jedzie, podobna jest do komety, ktora wlecze ogon za sobą.
— Ale panie ojcze, — odezwała się Babunia, — księżna pani, a kometa, to jednak nie to samo. Bo gdy się ta miotła boża na niebie pokaże, to ludziom tylko na nieszczęście, ale państwo zawsze ludziom pożytek przynoszą, — mawiała Babunia.
Pan ojciec poczynał wtedy obracać tabakierę pomiędzy palcami jak kamień młyński, co było jego zwyczajem, potem wykrzywiał usta i nic już nie mówił.
Wieczorem przychodziła w odwiedziny do Babuni i dzieci Krystyna, córka właściciela gospody, położonej obok młyna. Była to dziewczyna czerstwa jak gwoździk kwitnący, figlarna jak wiewiórka, wesoła jak skowronek; Babunia bardzo ją lubiła, nazywając ją „śmieszką”, bo się bardzo rada śmiała.
Krystyna przychodziła tylko na chwilę, na słówko, pan leśniczy rozsiadał się na długo, pan młynarz na okamgnienie, a gdy się pani młynarzowa tedy owedy do „Starego Bielidła“ wybrała, to z wrzecionem, aby prząść, żona leśniczego zaś „tylko na pół godzinki“, bo piastowała niemowlę, lecz gdy pani rządczyni ze zamku miała zaszczycić, swojem przybyciem dom państwa Proszków, to pani domu z powagą mawiała:
— Dziś oczekuję wizyty!
Babunia wtedy opuszczała z dziećmi dom; nie miała ona serca, aby kogo nienawidzieć, ale pani rządczyni nie lubiła, — gdy i ta się wynosiła nad stan.
W pierwszych dniach pobytu Babuni u córki przyszła ona z dwoma innemi paniami w odwiedziny. Pani Proszkowa była właśnie wyszła. Babunia poprosiła wedle swego zwyczaju gości, aby, usiedli, przyniosła chleba i soli i prosiła uprzejmie, aby panie jadły. Ale te zacne niewiasty dziękowały, pogardliwie przytem sarkając, i oświadczyły, że nie mają głodu. Potem z uśmiechem na siebie spojrzały, jakoby chciały powiedzieć:
— Ty głupia, prosta babo; co ty sobie właściwie myślisz?
Pani Proszkowa zaraz przy wejściu spostrzegła, że Babunia uchybiła pańskim obyczajom i po odejściu gości tłomaczyła matce, że się takim paniom chleba nie podaje, bo one są do innych rzeczy przyzwyczajone.
— Wiesz co, Teresko, — odparła rozgniewana Babunia, — kto ode mnie nie przyjmie chleba i soli, nie jest godzien, abym mu stołek podała. Rób, jak chcesz; ja się na takich nowościach nie znam.
Do gości, którzy tylko rzadko kiedy do „Starego Bielidła“ zawitali, w pierwszym rzędzie należał kupiec Włoch. Przyjeżdżał wózkiem o jednym koniu. Na wózku miał różne łakocie, jak to: migdały, rodzenki, figi, pomarańcze, cytryny; prócz tego perfumy, drogie mydła i t. d. Na wiosnę i jesień pani Proszkowa kupowała od niego większe zapasy; z wdzięczności za to, kupiec Włoch dawał po kryjomu dzieciom cukierki. Babunia rada na to patrzała, mówiąc:
— To grzeczny człowiek z tego Włocha, tylko mi się u niego ta chciwość nie podoba; on gotów się od jałowej krowy cielęcia domagać!
Babunia wolała się targować z olejarczykiem, który także dwa razy na rok z olejkami przyjeżdżał; babunia kupowała od niego balzam jerozolimski na rany, a do umówionej ceny jeszcze mu kawał chleba dodawała.
Także druciarza i żyda witała z miłą uprzejmością; byli to zawsze ci sami ludzie, jakby spokrewnieni z rodziną Proszków. Lecz gdy się kiedy zdarzyło, że się tułacze cygani w zagrodzie pokazali, to się babunia zlękła. Zaraz im coś do jedzenia wyniosła, mówiąc:
— Nie zaszkodzi gdy ich człowiek aż na ścieżkę wyprowadzi.
Najmilszym jednak z tych wszystkich dorocznych gości był dzieciom i całej rodzinie pan Beyer, leśniczy z Marszendorfu w Górach Olbrzymich, przybywający co lato w dolinę dozorować drzewa, które flisacy na Upie spławiali.
Pan Beyer był to człowiek wysoki, chudy, muskularny i kościsty. Miał ściągłą, podłużną twarz, wielkie, jasne oczy, orli nos, kasztanowate włosy i tęgi wąs, który na dół czesał. Ryzenburski zaś leśniczy był otyły, zawsze gładko uczesany, czerwony na twarzy, z malutkim wąsikiem. Pan Beyer miał włosy rozdzielone nad czołem, które w tyle na kołnierz rozpadały. Dzieci ową różnicę pomiędzy leśniczymi wnet zauważyły. Ryzenburski zawsze szedł powolnym krokiem, pan Beyer zaś jakby przez przepaści kroczył. Ryzenburski nie nosił takich ciężkich, wysokich, aż za kolana sięgających butów, miał ładniejszą strzelbę, pas, torbę, a czapkę nosił z trzema sójczemi piórkami; Beyer zaś nosił wytarte ubranie, gruby pas u strzelby i zielony kapelusz z jastrzębiemi, sępiemi i orlemi piórami.
Tak wyglądał pan Beyer. Dzieci od pierwszego spotkania pokochały go, a babunia twierdziła, że dzieci i psy wnet poznają, kto je lubi. Tym razem babunia zgadła; jego ulubieńcem był Jan, ten rozpustnik, którego wszyscy lucyperem nazywali; ale pan Beyer twierdził, że z niego będzie tęgi człowiek, i gdyby mu się zawód leśny spodobał, wziąłby go do siebie w naukę. Ryzenburski znów leśniczy, który podczas pobytu pana kolegi z gór w „Starem Bielidle“ często dotąd przybywał, mówił:
— No, no; gdyby mu się rzeczywiście zachciało tego zawodu, to ja go do siebie wezmę, bo mój Franek i tak musi zostać leśniczym.
— Nic z tego, panie bracie! po pierwsze miałby dom pod nosem, a po drugie jest zawsze dobrze, gdy młody człowiek pozna i złe strony swego zawodu: Wam leśniczym tu na płaszczyźnie dobrze, wy nie wiecie, co to służba w górach.
Tu począł wyliczać uciążliwości swego stanu, mówił o wichrach i śnieżycach zimowych, o przykrych ścieżkach górskich, przepaściach, ogromnych zawiejach i mgłach. Opowiadał, ilekrotnie już śmierci w oczy spojrzał, gdy mu się noga na wązkiej ścieżce poślizgnęła, ilekrotnie zbłądził i o głodzie dwa, trzy dni w górach się tułał, nie wiedząc, którędy się z tego labiryntu wydostać.
— Za to — ciągnął dalej — wy w dolinie nie wiecie, jak piękny jest świat w górach latem. Gdy śnieg staje, zielenią się doliny, kwitną kwiaty, lasy pełne woni i śpiewu — prędko jedno po drugiem następuje, jakby na skinienie laski czarodziejskiej. Co za rozkosz wtedy chodzić po lesie! To się też dwakroć na tydzień pnę na „Śnieżnik” (Schneekoppe); gdy patrzę na wschód słońca, na ten świat pod mojemi nogami rozpostarty, czuję wtedy, żebym za nic w świecie gór nie opuścił; ta chwila wynagradza mi wszelkie uciążliwości zawodu!
Pan Beyer przynosił dzieciom piękne kryształy, wyliczał im góry i jaskinie, w których je znaleźć można, darowywał im mech pachnący jak fiołki i opowiadał o Rybcalowym prześlicznym ogrodzie, do którego przyszedł był pewnego razu, podczas strasznego wichru i śnieżycy po długiem błądzeniu w górach.
Przez cały dzień nie odstępowali chłopcy od niego, odprowadzali go do rzeki, przypatrywali się spławianiu drzewa, pływali z nim na tratwach. Gdy. wreszcie pan Beyer w drogę się wybierał, płakali chłopcy, odprowadzając go razem z babunią. Pani Proszkowa dała mu zawsze tyle zasobów na drogę, ile tylko mógł zabrać.
— No, na przyszły rok, da Bóg doczekać, znów się zobaczymy; zostańcie z Bogiem!
Tak się żegnał, odchodząc szybkim krokiem. Dzieci rozmawiały kilka dni o dziwach gór olbrzymich, o panu Beyerze i cieszyły się na następne jego przybycie.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Nieczytelny początek słowa odgadnięty na podstawie czeskiego oryginału.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Rybok.