Babunia (Němcová, 1927)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Božena Němcová
Tytuł Babunia
Rozdział XII
Wydawca Księgarnia Ludwika Fiszera
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia A. Dittmann
Miejsce wyd. Łódź, Katowice
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Babička
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Był już taki obyczaj, który obowiązywał zarówno w Starym Bielniku, jak i w leśniczówce i w młynie, że ktokolwiek przyszedł do domu w wigilję albo w święta Bożego Narodzenia, to dostawał jeść i pić do sytości, a gdyby nikt nie był przyszedł w takie dni, to babunia byłaby chyba poszła szukać gościa na rozstaje. O ileż większa była radość, gdy tym razem niespodzianie przed samą wilją przyszedł do babuni jej syn Kacper i bratanek z Oleśnicy! Przez całe popołudnie płakała z wielkiej radości, a chociaż przy pieczeniu ciasta było w kuchni bardzo dużo roboty, co chwila przybiegała do pokoju, w którym goście siedzieli z dziećmi, aby spojrzeć na syna albo zapytać bratanka, jak się mają w Oleśnicy ci i owi. A dzieciom powtarzała babunia co chwila: — Jaką tu widzicie twarz stryja, taką też była twarz waszego dziadka, tyle tylko, że stryjek wzrostu po ojcu swoim nie ma. — Dzieci przyglądały się stryjkom ze wszystkich stron; bardzo im się podobali, osobliwie dlatego, że na wszystkie ich pytanie odpowiadali bardzo uprzejmie.
Co roku postanawiały dzieci pościć, żeby zobaczyć złote prosię, ale jakoś nigdy im się z tym postem nie udawało; duch był chętny, ale ciało mdłe. W wigilję panowała wielka szczodrobliwość; nawet drób i bydło obdzielano ciastem, a po wieczerzy zbierała babunia po kawałeczku ze wszystkiego, co pozostało na stole i zanosiła połowę do potoku a połowę zagrzebywała w ogrodzie pod drzewo, aby woda pozostała czystą i zdrową, a ziemia urodzajną; zebrane okruszyny rzucała babunia w ogień, żeby człowiekowi nie szkodził.
Za chlewem trzęsła Bietka krzewem bzu, wołając: — Trzęsę cię z całej siły, powiedz mi bzie, gdzie mój miły? — Zaś w izbie dziewczęta lały na wodę roztopiony ołów i wosk, a dzieci puszczały na misie z wodą świeczuszki w skorupkach od orzechów.
Janek chytrze popychał misę, żeby się poruszyła i żeby skorupki przedstawiające łódki życia, popłynęły od skraju misy ku środkowi. Gdy mu się to udawało, wołał uradowany: — Patrzcie, ja zawędruję w daleki, daleki świat!
— O, mój drogi chłopcze, gdy się dostaniesz na fale życia, między wiry i skały podwodne, gdy wichry będą podrzucały łódkę twego życia na wszystkie strony, tęsknota przypomni ci nieraz tę cichą przystań, z której wypłynąłeś — rzekła matka z westchnieniem, rozkrawając jabłuszko Janka w poprzek, na wróżbę. Ziarna tworzyły gwiazdę: trzy jej promienie były proste i pełne, dwa zaś niepełne, stoczone przez robaki. Odłożywszy je z westchnieniem na stronę, rozkroiła drugie jabłko, dla Basi, a widząc znowuż gwiazdę zamgloną, mówiła do siebie: — Ani jedno, ani drugie nie będzie zupełnie szczęśliwe. — Krajała jeszcze jabłka dla Adelki i Wilusia, a w każdem znalazła równiuteńkie gwiazdeczki o pięciu promieniach. Pomyślała sobie, że może te dzieci będą szczęśliwsze, gdy z zamyślenia wyrwała ją skarga Adelki, że jej łódka nie chce się ruszyć od brzega, a świeczuszka już się dopala.
— Moja także gaśnie, a łódka nie zapłynęła daleko — mówił Wiluś.
Wtem ktoś potrącił misę, woda się w niej zakołysała, a łódki znajdujące się na środku, potonęły.
— Patrzcie, patrzcie, wy umrzecie wcześniej, niż my! — wołała Adelka i Wiluś.
— To nic, ale zajdziemy daleko w świat — odpowiedziała Basia, a Janek jej potakiwał, lecz matka ze smutkiem spoglądała na te zagasłe światełka i serce jej ogarniał niepokój, czy niewinna zabawa dziecięca nie jest aby przepowiednią przyszłości.
— A co nam przyniesie Jezusek? — szeptem pytały dzieci babunię, żeby tego nikt nie zauważył, gdy zaczynało się sprzątanie ze stołu.
— Tego nie wiem; same zobaczycie, gdy zadzwoni — odpowiedziała babunia. Mniejsze dzieci stanęły przy oknie i pilnie się przysłuchiwały, w przekonaniu, że Jezusek musi przechodzić koło okien i że go usłyszą. — Czyż jeszcze nie wiecie, że Jezuska się nie widzi i nie słyszy? — mówiła babunia. — Jezusek siedzi w niebie na jasnym tronie i posyła grzecznym dzieciom podarki przez aniołów, którzy przynoszą je na złotych obłokach. Nic nie słychać, tylko granie dzwonków.
Dzieci uważnie patrzyły w okna i z nabożeństwem słuchały słów babuni. Wtem przed oknami coś zajaśniało i zaraz ozwał się jasny brzęk dzwonków. Dzieci złożyły ręce, a Adelka pytała szeptem: — Babuniu ta jasność, to był Jezusek, prawda? — Babunia przyświadczyła, a w tej samej chwili do pokoju weszła matka z nowiną, że w izdebce babuni Jezusek poskładał podarki dla dzieci. Dopieroż powstał ruch i bieganina, gdy dzieci ujrzały w izdebce babuni pięknie wystrojoną choinkę, a pod nią mnóstwo podarków! Babunia nie znała wprawdzie tego obyczaju, bo w ludzie go nie było, ale jej się podobał; na długo przed wilją sama już pamiętała o choince i pomagała córce stroić ją. — W Nissie i w Kładzku jest ten sam obyczaj — mówiła babunia, zwracając się do syna. — Pamiętasz, Kacprze? Byłeś wtedy już dość dużym chłopcem, kiedyśmy tam mieszkali — zaczęła babunia wspominać i nie zwracając uwagi na dzieci, radujące się z otrzymanych podarków, przysiadła się do syna koło pieca.
— Jakżebym nie pamiętał, kiedy to taki ładny obyczaj! Dobrze robisz, Teresko, że go w swoim domu zaprowadzasz. Dla dzieci będą to kiedyś miłe wspomnienia, gdy zwalą się na nich trudy życia. O wilji wspomina człowiek najchętniej, gdy jest na obczyźnie. Przekonałem się o tem nieraz, gdy jako czeladnik wędrowałem. Prawie zawsze bywało mi bardzo dobrze u majstra, a jednak w każdą wilję musiałem myśleć: Lepiejby mi było teraz u matki; dostałbym kaszy z miodem, placzuszek z makiem i kapusty z grochem. Wszystkie wyszukane potrawy byłbym oddał za te matczyne przysmaki.
— Tak, to były nasze ulubione potrawy — potakiwała babunia —, ale zapomniałeś o mieszance z różnych suszonych owoców.
— Bo ja nigdy za tą mieszanką nie przepadałem. W Dobruszce nazywają takie owoce muzyką. Ale wspominałem o czem innem, co wszyscy bardzo lubiliśmy słuchać.
— Ja wiem, co masz na myśli: pasterską kolendę. Jest ona i tutaj obyczajem; poczekaj chwilkę, to ją zaraz usłyszysz — mówiła babunia, i ledwo to dopowiedziała, ozwała się pod oknami na dziedzińcu trąbka pasterska. Najprzód pasterz zagrał melodję na trąbce, a potem zaśpiewał: — Wstańcie, wstańcie, pastuszkowie, wielka nowina, święta Panna porodziła w Betlejem Syna...
— Masz rację, Kacprze — mówiła babunia dalej —; gdybym tej kolendy nie słyszała, to Boże Narodzenie nie byłoby dla mnie takiem radosnem, jakiem jest. — Słuchała bardzo uważnie, a gdy pasterz skończył śpiewanie, wyszła i obficie go obdarowała.
Na święty Szczepan chodzili chłopcy kolendować do młyna i do leśniczówki. Gdyby nie byli przyszli, to pani matka byłaby myślała, że się na chłopców powała zwaliła i sama byłaby przyleciała na Stary Bielnik. A nawzajem z leśniczówki Bertek i Franek przychodzili na kolendowanie do Starego Bielnika.
Minęło Boże Narodzenie, dzieci opowiadały sobie, że niedługo będzie Trzech Króli i że pan nauczyciel przyjdzie wypisywać na drzwiach ich imiona i kolendować, a dopiero po Trzech Królach będą miały prząśniczki „długą noc“. Oczywiście, że na Starym Bielniku nie bywało tak huczno, jak we wsi, gdzie dużo było młodzieży. Tam w „długą noc“ wybierano sobie królową i króla, była muzyka, strojono prząślicę i warkocz. Na Starym Bielniku była dobra suta kolacja, schodziły się prząśniczki, śpiewało się, jadło i piło, a gdy raptem ozwała się za drzwiami katarynka, zaczęły się w kuchni tańce. Kuchnia miała wprawdzie podłogę z cegieł, ale dziewczęta nic sobie z tego nie robiły, a jeśli która żałowała trzewików, to tańczyła boso. Na tę uciechę przychodzili także pan Tomesz, młynarz i strzelec, i zabawa była jak się patrzy.
— No, jakże tam, babuniu, możebyśmy sobie troszeczkę fałdy przewietrzyli? — uśmiechał się pan młynarz, przechodząc z izby, w której siedzieli starsi, między tańczącą młodzież w kuchni, gdzie i babunia siedziała. Musiała przecie pilnować dziatwę, która kręciła się dokoła stołu razem z Sułtanem i Tyrlem.
— Bywało, bywało, panie ojcze, że przepadałam za tańcem, choć nogi mocno były nieraz zmęczone i obolałe. Lubiłam sobie potańcować! Jak tylko pokazałam się zimą w karczmie albo latem na boisku, zaraz chłopcy wołali: Magdzia przyszła! Dalej, grajcie kołomyjkę, kręcidło! I w tan! Magdzia leciała w kółko, jak na skrzydłach! Ale teraz, miły Boże, jestem przecie jak ta para nad garnkiem.
— Takie tam gadanie! Jesteś, babuniu, jak przepióreczka, moglibyśmy spróbować razem z jeden taneczek — nastawał pan ojciec kręcąc tabakierką między palcami.
— Tu jest tancerka dla was, panie ojcze, ta się umie kręcić, jak wrzeciono — śmiała się babunia, ujmując za rękę młodą Tomszową, która właśnie stała tuż za panem ojcem i przysłuchiwała się rozmowie.
Młoda niewiasta z wesołym uśmiechem ujęła za rękę pana ojca, kataryniarzowi rzekła, żeby zagrał wolnego i puściła się z młynarzem w tan. Kataryniarz, trzymając w jednym ręku jaglańca, którym dla rozmaitości krzepił swoje siły, zagrał sąsiedzkiego, i pan ojciec chcąc-niechcąc musiał tańczyć, a młodzież tak hucznie mu klaskała, aż panie matki z sąsiedniej izby przyszły popatrzeć, co też się przygodziło. Pan Tomesz zaraz z tego skorzystał i poprosił panią młynarkę do tańca, a pan ojciec taki był roztańczony, że zatańczył i z panią gospodynią; tak więc starsi państwo przez chwilę sobie: tańczyli, a babunia się z pana ojca śmiała.
Ledwo że minęła „długa noc”, w młynie była gościna i uciecha. Zabili tam wieprza, smarzyli wątrobiane szyszki, a przy takich okazjach nie mogło braknąć sąsiadów ze Starego Bielnika i rodziny pana strzelca; pan ojciec posyłał po nich sanie. Później powtarzało się to samo w leśniczówce, a na ostatku u Proszków. A tu raptem pewnego dnia przychodzą z Dorotą! Królem Djoklecjanem był kataryniarzów Wacek, Dorotą-panną była jego siostra Lida, dwoma dworzanami, sędzią, katem i jego pachołkami byli chłopcy, pewno z Żernowa. Pachołkowie i dworzanie mieli torby, w które zbierali dary. Przed domem Proszków była długa ślizgawka, a na niej państwo aktorzy zatrzymywali się zazwyczaj i trochę się ślizgali, podczas gdy Dorota-panna spoglądała na nich okiem smętnem, trzęsąc się z zimna. Wołała na nich wprawdzie, żeby już szli, ale jeden głos przeciw tylu głosom nic nie znaczył i biedna Dorota musiała nieraz być świadkiem grubych awantur, gdy na ślizgawce jeden drugiego popchnął. Wkońcu wchodzili do mieszkania; psy witały ich wielkiem szczekaniem, ale dzieci były ogromnie rade. Przy piecu poprawiali sobie szaty i kładli na ziemi torby. Szaty były bardzo proste: Dorota-panna miała na nogach buty swego brata, a na własnej sukienczynie ubranie młynarzówny Marynki, na szyi korale, na głowie papierową koronę a zamiast płaszcza dużą białą chustkę matczyną. Chłopcy mieli na ubraniach białe koszule, poprzepasywane pstremi chustkami i papierowe czapki na głowach. Djoklecjan miał także koronę, a na ramionach płaszcz z matczynego odświętnego fartucha w duże kolorowe kwiaty, który to fartuch został mu przez matkę łaskawie pożyczony. Gdy się trochę rozgrzali, ustawili się na środku pokoju i zaczęli odgrywać swoją sztukę. Dzieci znały ją już bardzo dobrze od paru lat, ale zawsze im się jednakowo podobała. Gdy wreszcie król Djoklecjan, poganin, Dorotę-pannę, chrześcijankę, osądzi, aby umarła z ręki kata, pachołkowie ujmują ją pod ręce i prowadzą na szafot, gdzie czeka na nią kat z podniesionym mieczem, i ze straszliwym patosem woła: — Doroto-panno klękaj, mojego miecza się nie lękaj! Pochyl śmiało czoło smutne, ja ci zręcznie głowę utnę! — Dorota-panna klęka, pochyla głowę, a kat strąca jej z głowy koronę, którą pachołkowie natychmiast podnoszą. Potem wszyscy się kłaniają. Dorota-panna wkłada sobie znowuż koronę na głowę i staje w kącie przy drzwiach.
— Patrzcie, jak ładnie te dzieci wszystko umieją! Aż miło słuchać — powiada Urszula.
Babunia chwali ich także i wreszcie po sutem obdarowaniu, aktorzy jeden za drugim znikają za drzwiami. Za domem przystają i sprawdzają, ile i czego dostali: rzeczy jadalne rozdziela król natychmiast między wszystkich, ale pieniądze chowa do kieszeni, ponieważ on jako kierownik całej sprawy ma wyłączne prawo do tego, jako że sam wszystko organizował, sam ponosił koszta i sam dźwiga za powodzenie imprezy odpowiedzialność. Po takim sprawiedliwym podziale puścili się aktorzy w drogę do Ryzemburga. Dzieci państwa Proszków przez dni kilka powtarzały sobie słowa gry o Dorocie-pannie i odgrywały sztukę po swojemu. Tylko jedna jedyna pani Teresa nie rozumie, że takie głupstwo może się komuś podobać.
Czas leci, nikt się nie spodziewał, a tu już ostatki! A w niedzielę przed ostatkami zajechały z miasta piękne sanie, konie zaprzężone do nich były poowieszane dzwonkami i tak mocno dzwoniły przy każdem poruszeniu głową, że wrona, stały gość podwórka na Starym Bielniku, szybko wzleciała na jarzębinę, a kury i wróble przyglądały się zaprzęgowi z wielkiem zdziwieniem i myślały sobie: Moiściewy! A to co znowu za nowiny! A to zajechały sanie do państwa Proszków, żeby pojechali do kuma Stanickiego w mieście na mięsopust. Ale babunia nigdy nie chciała jeździć do miasteczka i mawiała: — Co tam, dajcie mi spokój! Ja się do pańskiego towarzystwa nie nadaję. — Staniccy byli ludźmi bardzo dobrymi i miłymi, ale że mieli zajazd, więc gości było u nich co niemiara nawet z bardzo daleka, a w takiem wielkiem towarzystwie skromna stara babunia czuła się nieswojo. Wieczorem po powrocie do domu opowiadały dzieci babuni, co dostały dobrego, przyniosły jej gościńca, pochwalali sobie głośną muzykę, którą słyszały, i opowiadały, kto był w gościach. — A zgadnij, babuniu, kogośmy tam jeszcze widzieli? — wołał Janek.
— No, a kogóż na ten przykład? — pytała babunia.
— Naszego włoskiego kupca, co do nas przyjeżdża i zawsze daje nam figi. Ale nie poznałabyś go, babuniu, bo nie był taki brudny, jak na codzień, kiedy do nas przyjeżdża; ubrany był jak jaki książę i miał złoty łańcuch przy zegarku.
— Od przybytku głowa nie boli — rzekła babunia. — Zresztą i wy także nie chodzicie między ludzi w tych ubraniach, w których tarzacie się po domu; przyzwoity człowiek powinien ubrać się czysto, gdy idzie do towarzystwa.
— Ale ten Włoch musi chyba być bogaty? — zgadywały dzieci.
— Nie wiem, bo nie zaglądałam do jego kieszeni, ale może być, że jest bogaty, bo umie dobrze kupczyć.
W ostatni dzień mięsopustu przybiegli jeszcze z ogromnym hałasem „przebierańcy“, a na ich czele sam Mięsopust. Cały był owieszony grochowiną, jak jaki niedźwiedź. W każdym domu uskubnęły gosposie kawałek tej grochowiny i schowały. Ten kawałek uskubniętej grochowiny wkładały gęsiom do gniazd przy nasadzaniu, żeby dobrze siedziały.
Minął Mięsopust, a razem z nim wszystkie uciechy. Babunia śpiewała teraz przy kołowrotku pieśni postne; gdy dzieci przysiadały się do niej, opowiadała im o życiu Chrystusa Pana, a w pierwszą niedzielę postną ubrała się w suknię żałobną. Dni były coraz dłuższe a słońce coraz jaśniejsze; ciepły wiatr pożerał śniegi na zboczach. Kurki znowuż weselej pogdakiwały biegając po podwórku, gospodynie, gdy się spotkały, mówiły o nasadzaniu drobiu, o sianiu lnu, gospodarze przygotowywali pługi i brony. Pan strzelec, gdy wybierał się na Stary Bielnik, nie mógł już chadzać przez rzekę, bo lód pękał i uciekał kawałek po kawałku, jak mawiał pan ojciec, gdy zrana chodził oglądać stawidła i na chwilę zatrzymywał się koło domu Proszków.
Przeszła niedziela Czarna, Drużebna, Kichająca, a w piątą niedzielę, Śmiertelną, dzieci miały wielką uciechę. — Dzisiaj będziemy wynosili śmierć — mówili chłopcy, a dziewczęta dodawały: — Dzisiaj jest dziewczyńska kolenda! — Babunia zrobiła Adelce berełko pięknie przystrojone i poowieszane kolorowemi wstęgami, żeby było wesoło. Dziewczęta chodziły po kolendzie. Po południu wszystkie dziewczynki zebrały się w młynie, gdzie ubierano śmierć. Cylka zrobiła słomianego chochoła, a każda z dziewczynek dawała na ubranie jaką szmatkę albo gałganek. Im piękniejszą była Marzanna, tem większy zaszczyt. Gdy śmierć była już ubrana, dwoje dziewcząt brało ją pod pachy, reszta ustawiała się w rząd po dwie, a potrząsając berełkami, śpiewały: — Śmierć wynosim ze wsi, nowe lato do wsi! — I wyprowadzały śmierć, idąc od młyna ku upustowi. Starsza młodzież szła opodal za dziewczętami, ale chłopcy obskakiwali je z drwinami i zaczepnemi gestami, chcąc Marzannie zerwać czepiec z głowy, do czego dziewczęta nie dopuszczały. Zbliżywszy się do upustu, szybko śmierć rozebrały a chochoł z wielkim jazgotem wrzucały do wody. Potem chłopcy przyłączyli się do dziewcząt i wszyscy razem śpiewali: — Śmierć po wodzie płynie, nowe lato idzie ninie, z malowanemi jajkami, z rumianemi plackami. — Poczem znowu śpiewały dziewczęta: — Lato, lato, lato, gdzieś było tak długo? Przy wodzie, przy studzience, myło nogi i ręce. Róża i fijołek zakwitnąć nie może, aż mu Pan Bóg dopomoże. — A chłopcy znowu: — Święty Pietrze z Rzymu, poślij flaszę wina, żebyśmy się napili, Pana Boga chwalili.
— No, pójdźcie dalej, kolendnicy! — wołała pani Proszkowa, słuchając przed domem śpiewów młodzieży. — Wina wam nie damy, ale jednak coś na rozweselenie dostaniecie.
Młodzież weszła do izby, a Krysia i inne dziewczęta szły za nią, weseląc się i śpiewając razem z innymi.
W niedzielę Palmową wczesnym rankiem biegła Basia ku rzece, aby narwać basiek, które już się pojawiały, jakby wiedziały, że tego dnia będą potrzebne. Potem szła z babunią do kościoła, a każda z nich niosła sobie wiązankę basiek do poświęcenia.
Na środę Ponurą babunia kończyła przędzenie na kołowrocie i wynosiła go znowuż na strych. Adelka wtedy wołała: — O, już kołowrotek jedzie na strych, babunia będzie znowu przędła na wrzecionku!
— Jak Bóg da doczekać do zimy, to go znowuż zniesiemy — mawiała Babunia.
W Wielki czwartek wiedziały dzieci, że na śniadanie nie dostaną nic prócz judaszków z miodem. Na Starym Bielniku nie było wprawdzie pszczół, ale pan ojciec z młyna zawsze już pamiętał i posłał sąsiadom jeden i drugi plaster miodu. Pan młynarz był pszczelarzem i miał sporą pasiekę. Pani Proszkowej obiecał, że jak mu się rój uda, to jej podaruje; słyszał nieraz, jak babunia wyrażała życzenie, aby miała pszczółki koło domu, bo nic tak nie rozwesela serca, jak widok tych skrzydlatych pracownic, gdy przez cały Boży dzień przelatują z ula do ula, a ciągle pracują.
— Basiu, wstawaj, słońce zaraz wzejdzie! — budziła babunia wnuczkę w wielki Piątek, zlekka trącając ją w czoło. Basia miała sen czujny, więc zaraz się zbudziła, a widząc, że babunia stoi obok niej, przypomniała sobie, że ją prosiła, aby została zbudzona na ranne modlitwy. Wyskoczyła z łóżka, rzuciła na siebie sukienkę i chustkę i poszła z babunią. Urszulę i Bietkę też babunia zbudziła. — A dzieci niech sobie jeszcze śpią — mówiła, — bo i tak tego nie rozumieją; pomodlimy się za nie. — Jak tylko drzwi domu skrzypnęły, zaraz odezwał się drób, a psy wyskoczyły z bud. Babunia łagodnie je odepchnęła i mówiła do nich i do drobiu: — Miejcie trochę cierpliwości, dopóki się nie pomodlimy. — Gdy Basia za radą babuni umyła się w strudze, udały się na zbocze, gdzie odmówiły dziewięć „Ojcze nasz“ i dziewięć „Zdrowaś“, żeby im Pan Bóg dał przez cały rok zachować czystość ciała, o co było obyczajem modlić się tego dnia. Stara babunia uklękła, pomarszczone ręce z wielką pobożnością złożyła na piersi, a jej łagodne oko z wielką ufnością zwróciło się ku różowej zorzy, która na wschodzie zwiastowała ukazanie się słońca. Basia klęczała obok niej, świeża, rumiana, jak pączek. I ona przez chwilę modliła się bardzo pobożnie, ale potem jej jasne oczy odwróciły się od wschodu i błądziły po lesie, po łąkach i wzgórzach. Mętne fale rzeki toczyły się wolno, jeszcze ciągle unosząc z sobą kawały lodu i zmarzłego śniegu, ale tu i owdzie zieleniła się już trawa, a z niej wynurzały się wczesne stokrotki; na drzewach i krzakach ukazywały się pąki, cała przyroda budziła się ku radosnemu życiu. Różowa zorza rozbiegała się po niebie, z zagórza ukazywały się złote promienie i sięgając coraz wyżej, ozłacały wierzchołki drzew, aż wkońcu ukazało się słońce w pełni swojej wspaniałości i zalało cały świat jasnemi blaskami. Wzgórze z przeciwka było jeszcze pogrążone w półmroku, za upustem mgła opadała coraz niżej, a ponad nią na wzgórzu widać było klęczące kobiety z tartaka.
— Patrz, babuniu, jak pięknie wschodzi słońce! — mówiła Basia, porwana cudownym widokiem wschodu. — Cóżby to było dopiero, gdybyśmy teraz klęczały na Śnieżce!
— Jeśli chcesz Boga szczerze wzywać, wszędzie na to znajdziesz miejsce. Ziemia Pańska cała jest piękna — rzekła babunia, zrobiła krzyż i wstawała z klęczek. Gdy się obejrzały, spostrzegły na najwyższem miejscu wzgórza Wiktę, opartą plecami o drzewo. Kędzierzawe włosy, zwilżone rosą, spływały jej wdłuż twarzy na ramiona, ubranie miała pomięte, pierś obnażoną, czarne oczy, płonące dzikim ogniem, zwrócone były ku słońcu, a w ręku trzymała rozkwitły już pierwiosnek. Zdawało się, że nikogo nie widzi. — Gdzie też ta biedaczka znowuż chodziła? — pytała babunia ze współczuciem.
— Albo gdzie znalazła już pierwiosnek?
— Gdzieś na samym szczycie wzgórza w głębokim lesie, bo ona poobchodziła tam już wszystkie zakątki.
— Ja ją o ten kwiatek poproszę! — rzekła dziewczyna i pobiegła na wzgórze. Wikta ocknęła się z zamyślenia i szybko się odwróciła, aby odejść, ale Basia zawołała: — Proszę cię, Wikto, daj mi ten kwiatek! — Wikta przystanęła i nie podnosząc oczu od ziemi, podała jej pierwiosnek. Potem poderwała się raptem i szybko jak strzała, zbiegła po zboczu na dół. Basia też zeszła na dół ku babuni.
— Jakoś już dawno nie zachodziła do nas po chleb — rzekła babunia.
— Wczoraj, jak byłaś w kościele, była u nas. Mamusia dała jej bochenek chleba i trochę judaszków — odpowiedziała Basia.
— Teraz ku latu będzie jej znowuż lepiej, biedaczce, ale Bóg ją raczy wiedzieć, wygląda tak, jakby nie miała czucia. Przez całą zimę chodzi w takiej leciutkiej sukienczynie, a na śniegu zostawia krwawe ślady stóp i jakby nic. Pani strzelcowa dałaby jej bardzo chętnie ciepłego jedzenia, żeby się najadła do sytości, ale ona nie przyjmuje nic prócz kawałka pieczywa. Nieszczęśliwa istota!
— Może jej w tej jaskini nie jest wcale zimno, babuniu, bo poszłaby do jakiego domu. Nieraz przecie prosiliśmy ją, żeby do nas przyszła i została.
— Pan strzelec mówił, że w takich jaskiniach podziemnych jest zimą ciepło, a ponieważ Wikta nigdy nie wchodzi do ogrzanego mieszkania, więc chłodu nie odczuwa tak, jak my go odczuwamy. Tak już Pan Bóg wszystko zarządza; posyła anioły stróże, żeby pilnowały dzieci i strzegły je od wszystkiego złego, a Wikta jest także biednem dzieckiem — mówiła babunia, wchodząc do domu.
Z żernowskiego wzgórza zawsze słychać było dzwonienie na Anioł Pański, bo tam jest kaplica z wysoką wieżyczką. Ale tym razem zamiast dzwonka Janek i Wiluś wybiegli do ogrodu z klekotkami i klekotali tak głośno, aż wróble ze strzechy uciekały. Tego dnia po południu chadzała babunia z dziećmi do miasteczka na Pana Jezusa grób, a po drodze wstępowała do młyna po panią młynarkę i Marynię. Pani matka za każdym razem wprowadzała babunię do komory i pokazywała jej pełną koszałkę malowanych jajek dla kolendników, cały rząd placków i placuszków i tłustego baranka. Dawała też dzieciom po wyskrobku, ale babuni nigdy, bo wiedziała bardzo dobrze, że ona od śniadania w Wielki czwartek aż do rezurekcji nic do ust nie weźmie. Pani matka sama w Wielki piątek pościła, ale mawiała, że takiego surowego postu, jak babunia, nie wytrzymałaby. — Każdy według swego sumienia, miła pani matko; ja bo sobie myślę, że jak ma być post, to niechaj będzie post. — Spoglądając zaś na dzieło rąk zręcznej pani młynarki i pochwalając wszystko, dodawała: — My zaczniemy z pieczeniem jutro; przygotowane już jest wszystko, a dzisiejszy dzień niech będzie poświęcony modlitwie. — I taki już był obyczaj w domu państwa Proszków, bo słowo babuni miało wielkie znaczenie.
Ale w Wielką sobotę było w Starym Bielniku od wczesnego ranka jak na praskim moście. W świetlicy, w kuchni, na podwórzu, przy piecu, wszędzie spotykały się z sobą pracowite ręce, a do którejkolwiek z niewiast dzieci zwracały się w swoich sprawach, każda odpowiadała, że sama nie wie, gdzie jej głowa stoi; nawet Basia miała tyle do zrobienia, że dla jednej roboty zapominała o drugiej. Ale pod wieczór wszystkie prace były ukończone, całe mieszkanie znajdowało się w największym porządku, i babunia z Basią i matką wybierały się na rezurekcję. A kiedy w oświetlonym kościele, przepełnionym nabożnymi chrześcijanami, ze wszystkich ust płynęła pieśń: — Powstał z martwych ninie cny Odkupiciel! Alleluja! — doznawała Basia dziwnie radosnych uczuć. Jakaś nieznana siła pociągała ją w dal, w wolne przestwory, gdzie mogłaby dać ujście temu radosnemu weselu, które rozsadzało jej piersi. Przez cały wieczór było jej niewypowiedzianie błogo, a gdy babunia życzyła jej dobrej nocy, objęła ją Basia za szyję i rozpłakała się.
— Co się stało? Czemu płaczesz? — pytała babunia.
— Nic mi się nie stało, babuniu, tylko tyle mam w sobie radości, że aż muszę płakać — odpowiedziała dziewczyna. A staruszka pochyliła się nad nią, pocałowała ją w czoło i nie rzekła ani słowa, tylko ją pogłaskała po twarzy. Dobrze znała swoją Basię!
W pierwsze święto idąc do kościoła, zabierała babunia na święcenie placek, wino i jajka. A gdy wracała z święconem do domu, krajała wszystko na kawałki i każdy z domowników dostał kawałek placka, jajka i trochę wina. Drób i bydło dostawały święconego tak samo, jak na Boże Narodzenie dostawały z potraw wiljowych, a to dlatego, żeby dla domu miały życzliwość i żeby przynosiły duży pożytek, jak mawiała babunia. Ale poniedziałek był dla niewiast złym dniem, bo to była smaganka i kolendowanie. Ledwo że wszyscy powstawali z łóżek, już za drzwiami odzywały się głosy: — Idę do was, kolendniczek mały... — i zaraz ktoś pukał do drzwi. Bietka szła otworzyć, ale bardzo ostrożnie, bo to mogli być znajomi chłopcy, a wiadomo, że żaden ze znajomych chłosty dziewczętom nie darował. Ale to był pan ojciec z młyna, najranniejszy ze wszystkich, przyszedł jak ten baranek, życzył szczęśliwych świąt, ale pod surdutem miał schowany wierzbowy smagusek i dalejże chłostać niewiasty! Dostały wszystkie, nawet pani gospodyni; Adelce też nie darował, a babunię trzepnął przez fałdy, żeby pchły nie gryzły, jak wywodził ze śmiechem. I tak samo, jak każdy inny kolendnik, dostał pan ojciec po jajku, po jabłuszku. Potem roześmiany zwrócił się do Janka i Wilusia, pytając ich: — No, chłopcy, jak tam z kolendowaniem?
— Ładne kolendniki! — skarżyła się Basia. — Kiedyindziej nie można ich z łóżka wypędzić, ale dzisiaj ledwo wstałam, już byli w izbie, żeby mnie osmagać. — Ale pan ojciec i chłopcy śmieli się z niej.
Nawet pan strzelec przyszedł z wierzbowym smagusem na smagankę, potem Kuba i Tomesz, jednem słowem przez cały dzień nie miały niewiasty spokoju, a dziewczęta jak tylko spostrzegły chłopca, zaraz chowały gołe ramiona pod fartuchem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Božena Němcová i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.