Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Kiedy Tyr był jeszcze w stanie kwitnącym i kiedy nawy jego aż do Indyj dopływały, żył wówczas w tem mieście bogaty żeglarz, który nazywał się Bar Noemi. Jak widać z nazwiska, był on pochodzenia palestyńskiego; jeden z tych potomków Benjamina, którzy w czternastu mężów wypędzeni zostali z miasta i zabici za obrazę jednej kobiety.
Kara była rzeczywiście zasłużoną. Dzicy ci ludzie zhańbili kobietę, która, jako gość, do miasta przybyła; dlatego też godziło się znieść ich z oblicza ziemi.
Bar Noemi jednak był wówczas jeszcze dzieckiem, wskutek czego uwolniony został od kary, jako nie mający udziału w winie ojców; wiedział on dobrze, że kara ta nastąpiła na rozkaz Pana, na rozkaz wszechmocnego, mściwega Jehowy, który, wśród błyskawic i gromów, własną ręką napisał na marmurowych, kowanych tablicach: — „Niechaj świętą będzie obcemu człowiekowi twarz kobiety obcej, a kto, jako wróg, przychodzi, niech śmiercią umrze.“
Bar Noemi wiedział dobrze, że wyrok wypełniono w sposób bezwzględny i bezlitosny, ale nie porzucał wiary swych ojców, gdy pomyślał o krainach szczęścia, o ziemi obiecanej, o wspaniałych podaniach Syjonu, o błogosławieństwie potężnego a mściwego Boga, który grzechy ojców karze do czwartego pokolenia, cnoty ich zaś nagradza do tysiącznego.
Ale bogowie Tyru i Sydonu, bogowie greccy byli milsi; uznawali miłość na swych ołtarzach i przyjmowali ofiarę gołębia czy kozy, według tego, czy miłość była czysta, czy nieczysta; nie rachowali zresztą nikomu grzechów wesołych, misterjami uczyli śmiertelnika, jak po niepojętych stopniach rozkoszy zbliżyć się do zbawienia lub potępienia.
Bar Noemi nie odwiedzał świątyń Astarty; zamiast tego spędzał święta ojców na postach i modlitwie, oblewał próg swego domu krwią paschalnego baranka i co rok stawiał na dworze swoim namiot, pokryty zielenią. Lud tyryjski pozwalał mu czynić, co mu się podobało, gdyż zawsze ludność handlowa w rzeczach wiary jest bardzo tolerancyjną; nie mówiono też wobec niego nigdy o wierze Izraela; dość się kłócili ze sobą, jeżeli nie o żelazo, to o srebro i złoto.
Bar Noemi, kiedy dorósł, był najbogatszym prawie z kupców tyryjskich: pięćdziesiąt okrętów wiozło mu srebro, złoto, purpurę, perły i zamorskie zioła — i niosło je z jednej części świata do drugiej. Sam on był najśmielszym żeglarzem. Często całe lata nieobecny w domu, był na swoim okręcie, którego załogę stanowiła wyborowa młodzież hebrajska.
Bar Noemi był pierwszy, który wpłynął na morze Czerwone, który na swym statku do Kartaginy umiał dopłynąć, nie używając do przenoszenia ciężarów z jednego brzegu morza na drugi karków wielbłądzich, co pod Ptolomeuszami było ogromnie płacone i bardzo utrudniało handel. Nikt nie wiedział, nawet z pośród najstarszych kupców, jakim sposobem możnaby było drogę te skrócić. Przylądek Dobrej Nadziei był wówczas jeszcze dla kupieckiego świata nieznanym punktem, od którego odpychały go nieprzyjazne huragany i burze morskie.
W Kartaginie poznał Bar Noemi córkę pewnego kupca, jedną z punickich piękności, których czaru nie dosięgały nigdy damy rzymskie. Miała ona cerę twarzy jak najbielszą; jasny, prawie w szafran wpadający, bujny włos na głowie; błękitne oko z czarną rzęsą, wąskie, ciemne, łukowate brwi; usta ciemnoczerwone, jak purpura, a skórę gładką, jak aksamit.
Piękne rzymianki, po ukończeniu pierwszej wojny punickiej, widząc, jak ich mężowie stają się niewolnikam pięknych cudzoziemek, wszelkiej sztuki używać zaczęły, aby walczyć z pięknościami kartagińskiemi. Malowały więc włosy swoje szafranem, twarz na noc świeżem pokrywały mięsem, usta czerwoną maścią różowały.
Ale Kartaginkom wszystko to dała natura: dała im ona złociste warkocze, bujne i długie, z których w ostatnich klęskach wojennych swej ojczyzny, wyplatały cięciwy do łuków — łuków, które miały w rozpaczliwych dniach Kartaginy łamać szeregi wrogów i bronić twierdz od naporu oręża rzymskiego.
Jedną z takich piękności była Byssenja.
Ojciec był zadowolony z losu, jaki Bar Noemi córce jego miał stworzyć. Kupcy, zazwyczaj, w czasie ważnych i dobrych interesów zakładają sobie kółko rodzinne. Bar Noemi był to nietylko bogaty, ale też i piękny mężczyzna. Był odważny, rozumny i głowę nosił wysoko, gdyż wiedział, że to nadaje twarzy wyraz imponujący, a uważałby za hańbę spuścić przed kimkolwiek oczy. Zwykł był mawiać:
— Niemasz straszliwszego spojrzenia nad błyskawicę i straszliwszej mowy nad ryk morza, ale ja już i do nich przywykłem.
Znajomi, pierwsi znaczeniem w mieście ludzie, przyjaciele, zeszli się w dzień wesela Byssenji u jej ojca. Ją zaś kartagińskie dziewice powiodły do gaju Astarty, aby tam po raz ostatni w świętym ruczaju się wykąpała i zaprowadziły ją do ołtarza bogini, gdzie miała być narzeczonemu oddana.
Kiedy grono tych dziewic żądać poczęło odeń, aby, według fenickiego zwyczaju, wyrzeźbionym bogom się pokłonił i aby prosił ich o błogosławieństwo, Bar Noemi, na podziw wszystkich, zawołał:
— Jehowa jest Bogiem! — i bogom się nie pokłonił.
Starcy i kapłani, przerażeni tym bluźnierczym okrzykiem, szeptać poczęli między sobą, co mają począć z tym zuchwałym cudzoziemcem.
Zaprowadzili go do amfiteatru Astarty, którą lud czcił w postaci białej, wyrzeźbionej z marmuru, niewiasty, i pokazali mu misterje, czci jej oddawane, słodkie tajniki miłości, wobec których rozum ludzki blednieje, podniecające obrazy zmysłowe, które pod różną nazwą, w każdym wieku, aż do naszych czasów, znajdowały bałwochwalców!
Bar Noemi odwrócił twarz od tej oślepiającej ułudy i zawołał:
— Jehowa Bóg!
Starcy i kapłani, opuściwszy głowy, wyszli i zaprowadzili Bar Noemiego do świątyni wielkiego, wspaniałego boga Dagona, który błyszczał od srebra i złota, który stał na okręcie perłowym, pokrytym drogiemi kamieniami i szlaczetnym metalem i, zamiast fal morskich, płynął w olbrzymiej cysternie, rtęcią napełnionej.
Tu rzekli Bar Noemiemu, jeżeli przed czarem miłości głowy nie schylił, aby schylił ją przed obrazem bogactwa, gdyż to Dagon daje pieniądz i władzę tym, którzy weń wierzą.
Ale Bar Noemi pogardliwie spojrzał na olbrzymie bogactwa, jakie widział wokół, i śmiało powtórzył:
— Jehowa Bóg!
Starcy i kapłani, gniewnie nań spoglądając, zaprowadzili go do świątyni Renafana, boga wojny, który stał na słupie miedzianym, a sam był wykuty z żelaza; pod nogami gromadą leżały miecze, tarcze i triumfalne bitew łupy, które wojownicy kartagińscy na wrogach swych zdobyli i rostra okrętów, które na morzu nieprzyjaciołom zabrali — i które u nóg Renafana składano.
— Spójrz! jeśliś nie kląkł przed miłością, przed bogactwem, klęknij przed tym bogiem, który daje sławę — największe szczęście prawdziwego męża.
Ale Bar Noemi, śmiało spojrzawszy w puste oczy bożka, zuchwale odparł:
— Jeden jest Bóg! Wszechmogący Jehowa!
Zaprowadzili go więc do podziemnej świątyni potężnego boga piekieł, Baala, który w wieczystym ogniu panuje i rozdaje kary i cierpienia na tym, oraz na tamtym świecie. Tu pokazano cudzoziemcowi nieforemnego bałwana o czerwonej niesytej piersi, która codziennie krwawą ludzką ofiarą karmić się musiała. Wkońcu pokazali mu i ofiarę samą. Silnego i rosłego mężczyznę wtrącono w paszczę bezlitosnego boga i z nozdrzy wybiegł dym ciemny, a ginąca ofiara w jego pustem wnętrzu tak wyła, jakby szatan wrzaski swe czynił, a tak powoli cichła, jak dziki zwierz, gdy głod zaspakaja i wreszcie się nasyca.
— Bar Noemi! — mówili starcy. — Przed tobą wrota śmierci, mów!
Młody cudzoziemiec, pełen odrazy, podniósł oczy ku niebu, które było tak czyste, jak wieczne Boga siedlisko, i, nieporuszony, mówił:
— Jeden jest Bóg, wszechmocny Bóg! Pan ziemi, Pan gwiazd niebieskich, Pan mórz, Pan życia i śmierci, Pan nad pany — nieśmiertelny Jehowa! A prochem i cieniem jest wszystko wobec niego!
Tymczasem bożek porwał drugą ofiarę, którą służbę czyniący kapłani rozćwiartowali i potworowi ją dali. Wycie umierającego złączyło do modlitwy ręce Noemiego. Sądził, że ostatnia jego nadchodzi godzina, że i jemu przyjdzie zginąć w paszczy Baala.
Starcy i kapłani znowu coś szeptali i z uśmiechniętem obliczem rzekli do Bar Noemiego:
— Oto zachowałeś do końca wiarę swoją, pozostań więc przy niej i nie bądź wobec niej przeklęty. Przysięgnij małżonce twej, według zwyczajów twoich, i weź ją ze sobą do twej dalekiej ziemi i żyj z nią, dopóki się twemu Bogu spodoba.
Uspokoił się na te słowa Bar Noemi i w ciszy serca swego błogosławił Jehowę, który daje zwycięstwo tym, co weń wierzą i silne serce tym, co go sławią.
Przysiągł więc Noemi Byssenji miłość i wiarę według zwyczajów swej ziemi. Ojcu narzeczonej dał mały gościniec, ten zaś mu ofiarował znowu jakieś ozdoby kobiece; zamiany te dokonawszy, ruszyli ku okrętom, a tłum ludu, zebranego w porcie, wśród radosnych okrzyków i wesołej muzyki, odprowadził ich nad brzeg morza.
Cztery okręty, gotowe do podróży, czekały na nowozaślubionych. Były tam trzy wspaniałe okręty kartagińskie, ozdobione pysznym haftem, po bokach, nazewnątrz miały wyrzeźbione ze złota rożne dziwy, ztyłu był most, zwodzony na wypadek bitwy z wrogami, a w pośrodku wysokie wzniesienie, skąd zazwyczaj rzucano kamienie i strzały.
Kiedy już wypłynęli żeglarze na pełne morze, kiedy już portu widać nie było, wtedy nagle okręty kartagińskie rzuciły mosty na okręt tyryjski i wszyscy stanęli.
Starcy jeszcze raz do Noemiego przemówili:
— Bar Noemi! Synu obcej ziemi! Pod tobą bezbrzeżne morze, nad tobą bezbrzeżne niebo. Powiedz teraz, jakiż Bóg w tej pustyni ci pomoże?
— Jehowa! — odrzekł Bar Noemi.
— Niechaj więc ci Jehowa pomoże! — rzekli starcy… i zerwali z okrętu Bar Noemiego żagle, połamali wiosła, zniszczyli ster i wszystko to, co do żeglugi jest konieczne.
Radzili narzeczonej, aby powróciła do ojca, do Kartaginy. Ale Byssenja, przytuliwszy się do piersi Bara, odrzekła, że lepiej zostanie tu, na morzu, wśród burz i wichrów z tym, któremu wierność przysięgła, i nie opuści go w niebezpieczeństwie.
— Niech ci Jehowa pomoże! — mówili starcy i oddalili się od okrętu Bar Noemiego, spuściwszy mosty, i pozostawili go wśród burzliwego morza, bez żagli, bez wiosła, bez steru, na pastwę huraganom i na łasce ślepego żywiołu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.