Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ATLANTYDA
I

Wielki filozof klasycznej Grecji, Platon, wspomina w swoich pismach o osobnej części świata, której historycy i geografowie szukali gdzieś na morzu między wyspą Świętej Heleny a brzegami Afryki.
Poeci i filozofowie nazywali ją w starożytności Atlantydą, Oceanją, Szczęśliwemi wyspami, ziemią Hiperborejską.
Jeszcze wówczas ziemia była bóstwem i budowano dla niej ołtarze; jeszcze wówczas nie doszli ludzie do tej wiedzy, że ziemia jest tylko drobnym atomem wobec wielkiej kuli słońca, które ją w przestrzeniach niebieskich w równowadze utrzymuje i naprzód popycha. Nie wiedzieli, że ziemię można wymierzyć, granice jej oznaczyć, odgadnąć skąd powstała, gdzie stoi, dokąd biegnie. Jeszcze wówczas ziemia była bóstwem: tak była nieskończona, tak bezgraniczna, tak niezmierna, jak ono, a słońce i gwiazdy były jej sługami.
Nad ziemią było niebo, pod ziemią był Styks, — a na ziemi samej ludzie, przerażeni ogromem obydwu. Nikt nie wiedział, jakim sposobem z tych błękitów wysokich, przez atmosferę powietrzną, przypływa do nas promień słońca i że tam na wysokościach tak jest zimno, jakby tam bogów wcale nie było i że ziemia jest tylko cienką skorupą kuli, w której wnętrzu szatani palą wieczny ogień, burząc spokój jej powierzchni.
Ziemia była wówczas wolną równiną; poeta mógł wyobrażać sobie poza znanemi krajami nowe części świata, gdzie żyli ludzie inni, skąd pochodziły cuda, a wyobrażenia te zmieniały się stosownie do fantazji ludu.
Jakże wspaniały widok przedstawiał się duszy poety! Na trzy tysiące lat przedtem żyły duchy poetyczne u dwojga wrót znanego świata starożytności. Pierwszy na wysokim północo-wschodzie żył na śnieżnych wierzchołkach Atlasu i granicą oddzielał ludy ówczasne od nieznanych przestrzeni. Za tym łańcuchem gór huczały walki synów Goga i Magoga, których zaborca Aleksander Wielki odciął od świata żelaznemi wroty, a którzy później wciąż kruszyli góry, podrywali wyspy, kopali drogi podziemne, aby się od kajdan uwolnić. Biada światu, biada tym, którzy żyli wtedy, gdy odkryli drogę przez lesisty Imaus i gdy stanęli wobec twarzy kosmatych, wobec czaszek kwadratowych, wobec nieznanej mowy, oręża i ubiorów; gdy otoczyli ziemię z końca w koniec, jak olbrzymia ręka potężnego ducha, który napełnił te puste przestrzenie groźnemi ludy, wspaniałemi miastami, bohaterami i królami i nagle zburzył to wszystko, aby inne malować obrazy.
Na drugim końcu ziemi, na ciepłym południo-zachodzie, gdzie fantastyczne widziadła kąpią się w błękitnych lustrach wód morskich, tam marzył poeta szczęśliwszy świat, gdzie niebo i ziemia w słodkim spoczywają uścisku, gdzie powietrze wolniejsze, miłość słodsza, mąż odważniejszy, kobieta wierniejsza; gdzie blaski są bez cieniów, gdzie radości bez smutków, gdzie kwiaty nie więdną, gdzie wszystko wiecznie młode: trawa i drzewo, i serce ludzkie.
Zadziwiająco piękne były te ułudne obrazy narodów starożytnych, które ze wstrętem i strachem ciemnemi, ponuremi barwy malowały północ, a na nieznanem południu oczekiwały ziszczenia niedościgłych nadziei, tam wysyłając swe mary i westchnienia.

∗             ∗

W owym czasie — kiedy powstający Rzym zaczynał być panem tej części świata, którą ówcześni geografowie zwali Ziemią Znaną — drugie młode miasto rodziło się nad brzegami morza; a powstało ono prawie naprzeciw tego wielkiego buta, który się zowie ltalją, co tak wielką rolę miał w świecie odegrać i to nowe miasto miał zdeptać.
Nowe miasto świata wyrosło z ziemi również szybko, jak Roma. Jeszcze żyła legenda o pięknej założycielce miasta Dydonie, która kupiła od obcego króla taką miarę tej ziemi, jaką skóra wołu obejmie, i, pokrajawszy ją na cienkie rzemienie, otoczyła nią nabyty grunt i wnet stała się panią krajów i mórz okolicznych i stworzyłaby pewnie miasto największe na świecie, gdyby na nim Romy nie było. Dwa główne punkty nie mogą być na świecie, około dwóch osi nie może się obracać ziemia.
Imię młodego miasta było Kartagina.
Trzysta trzydzieści lat liczyła Kartagina od swego założenia, co, podług rachuby naszej, wyjdzie na lat pięćset pięćdziesiąt przed narodzeniem Chrystusa — gdy zdarzył się w niej wypadek następujący:
Pewien wódz okrętu handlowego — który często opływał brzegi Afryki i długie lata już od ojczyzny był oddalony, tak, że za umarłego był uważany i żona jego zamąż wyszła, a miejsce jego inni zajęli — zjawił się nagle, gdy go nikt nie oczekiwał, w porcie rodzinnego miasta, w porcie najbogatszym na świecie, jakim nie był nawet Tyr, najstarożytniejsze miasto handlowe.
Żeglarza tego zwano Hannonem, a imię jego wnet rozbrzmiało po całem mieście i każdy ze drżeniem dowiadywał się, że powrócił Hannon, którego tak długo mieli za umarłego.
A przywoził ze sobą skarby i drogie kamienie, o jakich nikt nawet we śnie nie marzył.
Był zwyczaj u ludu kartagińskiego, że kupcy, którzy w dalekich ziemiach bywali, zaznaczali na marmurowych tablicach czas i przygody swej podróży i tablice owe pomieszczali w świątyni Kronosa, w bliskości Byrsy, świątyni boga czasu; gdyż wówczas już Kartagińczycy wiedzieli, że czas — to największy skarb, że czas — to pieniądz…
Tablice Hannona stały już na ołtarzu Kronosa. Ale nie wolno było tłumowi tych tablic oglądać, tylko starym doradcom, siwym senatorom, którzy mądrze i uczenie obliczali jaką korzyść państwo na tem odnieść może.
Gdy już tablice Hannona stały przed ołtarzem, nazajutrz wezwał go starosta do swego domu, który zbudował na małej wysepce, miedzy dwoma portami miasta, naprzeciw wrót słoniowych.
Kartago miała wówczas sześćdziesiąt dwie bramy i pięćdziesiąt tysięcy sześćset mieszkańców; trzydzieści murów ochronnych otaczało półkolem miasto nad brzegiem morza, kopuły pałaców lśniły od złota, a nad dworcami unosiły się szczyty świątyń, których ściany były z czarnego marmuru, kolumny z alabastru, kapitele słupów ze srebra, a na dachu złoty bocian o czworgu srebrnych skrzydłach.
Kiedy Hannona archont jeden prowadził przez krwawy most, lśniący od żywicy, którą był wysmarowany, stanęli wpośrodku pod kolumną Baaitis i spojrzeli przed siebie na imponujące ulice miasta, na place obszerne, któremi przebiegały tłumy pracowitego ludu. Całe stado słoni prowadzono w drogę, a na potężnych ich grzbietach leżały wory olbrzymie i stały śmiałe wieżyce.
— Spojrzyj, Hannonie! Czyś widział w twych dalekich podróżach miasto, lepiej zabudowane, więcej zaludnione?
— Widziałam większe — odrzekł marynarz.
— Czy nie czułbyś boleści, gdyby się te pałace rozpadły w ruinę i gdyby, zamiast tłumu ludu, zamieszkały tu węże i nietoperze i gdyby przyszedł tu jaki obcy człowiek, nieznający imienia Kartaginy, i zapytał: — „Cóż to jest? któż co wie o tem?“
— Pewnie, byłaby to szkoda.
— A gdyby tak powiedział: — „Oto było tu niegdyś miasto, władające połową świata, miasto, którego upadek zaczyna się od chwili, gdy powrócił doń z dalekiej podróży żeglarz, zwany Hannonem.“ Czy i wtedybyś go żałował?
— Niechaj bogowie mnie bronią.
— Zatem zważaj na usta swoje, abyś wiedział, co przed radą masz mówić.
Wkrótce byli w senacie. Starsi miasta siedzieli pod ścianami, a najstarszy senator Hiercos, z siwą, po pas długą, brodą, trzymał w ramionach wielkie marmurowe tablice, na których Hannon czyny swoje opisał.
— Hannonie! — rzekł najstarszy do marynarza — długo byłeś wdali od ojczyzny, czekaliśmy cię i nie wracałeś. Tutaj jest twój pałac, tu skarby twoje, twój bogaty ogród, twoja ojcowizna, tu twoja piękna żona, twoje miłe niewolnice, a jednak tyś umiał być tak długi czas woddali. Czy prawdą jest to, coś na tych marmurowych tablicach napisał?
— Prawdą jest, nie wymysłem.
— Czy prawdą jest, że, pchnięty burzą ku południowi, odkryłeś cześć świata większą, niż wszystkie, znane dotąd, części świata razem?
— Takem napisał, tak jest.
— Czy prawdą jest, że tam zima ciepła, jak u nas wiosna, trawa tak wysoka, jak u nas drzewo, zwierzę tak rozumne, jak u nas człowiek?
— Zaprawdę, tak.
— Czy prawdą jest, że tam kobieta piękniejsza, mąż odważniejszy, niż u nas, że tam powietrze samo uzdrawia, suchotnikom daje siłę, bojaźliwym męstwo, brzydkim piękność?
— Tak powiedziałem.
— Czy prawdą jest, że ziemia tam złotym piaskiem pokryta, że góry tam są z drogich kamieni, a na brzegu morza perły i purpura?
— Tak rzekłem, tak jest.
— Czy prawdą jest, żeś widział tam trzcinę, z której miód wypływa; żeś widział tam krzaki, które dają nici, bielsze od śniegu; żeś widział tam drzewa, z których owoców słodkie wino wypływa, a z pod ich kory mleko się sączy?
— Widziałem wszystko i przywiozłem ze sobą okazy.
— A czyś przywiózł ze sobą tego ptaka, który jest rozumny, jak człowiek, który ludzkim mówi językiem i cuda czyni?
— Jest na okręcie moim.
— A czyś mówił już o tem innym?
— Tylko na tych marmurach spisane są moje tajemnice.
— Czy twoi żeglarze nie byli w mieście?
— Żaden z nich portu nie opuścił.
— Wróć do swego okrętu, Hannonie!
Poszli więc razem z nim do przystani.
Późnym wieczorem wywiedli okręt na pełne morze, otaczając go czterema wojennemi nawami, rozdarli jego żagle, zniszczyli jego ster, złamali jego maszty i podłożyli z czterech stron grecki ogień, który w wodzie płonął. Ogniste iskry podpaliły okręt, a niezgaszony płomień ognia greckiego przeniknął żelazne pokrycia i wpośrodku morza okręt pochłonął Hannona, wraz z jego właścicielem i załogą, i przywiezionym z nowych światów złotym piaskiem, i z owocem chlebowym, i z rośliną miodonośną, i z mlekodajnem drzewem, i z ptakiem gadającym: wszystko to razem doszczętu w wodzie spłonęło.
A w Kartaginie postanowiono, że ktoby o szczęśliwej ziemi Hannona ośmielił się jednem wspomnieć słowem, ten straci głowę na rynku Astarty, a gdyby którykolwiek senator powtórzył choć jedno słowo z tego, co Hannon na tej tablicy napisał, ten w porcie związanym zostanie i z kamieniem u szyi w morze rzucony.
Gdyby bowiem lud kartagiński mógł się dowiedzieć, że istnieje kraj, tak szczęśliwy pod niebem, tłumnie porzuciłby ojczyznę i te pałace rozpadłyby się w ruiny, a węże i nietoperze zamieszkałyby na gruzach i cudzoziemiec takby się pytał o Kartaginę: — „Cóż to jest? któż wie co o tem“?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.