Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

„Do Ciebie wołam, dobrotliwy Panie!
Tyś mocną tarczą przeciw moim wrogom,
Tyś mą obroną w polu krwawej bitwy,

Tyś mi odżywczem źródłem jest w pustyni,
Tyś mą ucieczką wśród orkanów wrzawy
Nie opuszczaj mnie!“

Nie opuszczaj, o Panie, tego, który twą chwałę głosi i który w niebo spogląda, i który woła do Ciebie: — „Bądź ze mną i pomagaj mi!..“
…Wśród cichego, bezwietrznego morza stał opuszczony okręt, pozbawiony żagli i rudla, a zdala na horyzoncie, gdzie niebo z ziemią się całuje, nie widać było ani czarnego punktu, ani białego żagla, któryby ślad jakiejkolwiek ziemi pokazywał.
Wśród tej próżni stał Bar Noemi i jego, na zagładę skazana, załoga.
Bar Noemi jednak wierzył, że nad tą próżnią jest Pan, który niebu i ziemi rozkazuje.
I oto, gdy, złożywszy ręce, modlił się, przyleciał od wschodu ranny w skrzydło gołąbek i usiadł na najwyższym maszcie okrętu.
Nigdy jeszcze nie widziano takiego gołębia: całe jego upierzenie było zielone, z odcieniem perłowym, ogon złoty i gwiaździsty, jak u pawia, a naokoło szyi purpurowy kołnierz.
Bar Noemi podał mu garść ryżu na dłoni; gołąb zbiegł z masztu, siadł żeglarzowi na ręce i zbierał po jednem ziarnku, gruchając nad każdem, jak to zwykle czynią dzikie gołębie. Poczem znów na maszt powrócił i tam do wieczora pozostał.
Załoga, patrząc na to, krzyczała z podziwu, a Bar Noemi mówił:
— Widzicie, oto Jehowa głos mój usłyszał i przysłał mi swego posła, rozkazując mu, aby nam drogę wskazywał. Gdyż wiem, że On to od nieszczęścia nas uratuje. Weźmy nasze płaszcze i wszystko, co na okręcie jest zbyteczne, odzież kobiecą, suknie, tkane złotem, frygijskie purpurowe płótna i zróbmy z tego żagiel. Niedługo powieje wiatr zachodni, który przybliży nas do brzegu, gdzie odnowimy nasz okręt i powrócimy do Tyru, do którego drogę znam dobrze.
Marynarze, słowa nie mówiąc, przygotowali żagiel, śmiało łatając go ze zniszczonych skarbów, i rozpięli go, jak się dało, wiążąc sznurkami, i oto stanęło słońce, lśniąc swem odbiciem, które w morzu, kołysanem wiatrami, poruszać się zdawało w każdej krezie fal morskich. Okręt był gotowy, złatany żagiel szumiał, a nawa silnie stała wśród fali i szybko pruć poczęła zwierciadło morza.
Załoga na kolanach modliła się:
— Jeden jest Bóg, Bóg Jehowa!
Całą noc wiał przyjazny wiatr. Bar Noemi całą noc patrzył na gwiazdy. Gwiazda strażnicza i gwiazda krwawa nad głową jego tworzyły łuk wspaniały; Punkt Diamentowy i Smocze Oko stały wysoko na niebie; okręt spokojnie płynął ku zachodowi.
Trzy dni i trzy noce sunął okręt po morzu, bez steru z jednym tylko żaglem. Na trzecią noc wyłoniły się z głębin morskiego potworu ciemne góry Atlasu, graniczące z nieznanym światem, oddzielające tajemniczy ocean od morza Śródziemnego niezdobytemi słupami Herkulesa, które dziś zowiemy Gibraltarem.
Znany punkt był przed oczami żeglarzy. Za tym punktem żyli szczęśliwi mieszkańcy Hesperyjskich ogrodów o złotych jabłkach, porywali oni tych, co płynęli u ich brzegów, tak, że dziewicom z pod gór Atlasu niebezpieczniej było patrzeć w tą stronę, niżli słuchać śpiewu Syren lub żeglować u przeklętych koralowych wysp Scylji. Ostatni port afrykański bardziej przerażał żeglarza, niżli szatan piekieł i śmierć — dwa zabójcze anioły ówczesne.
Żeglarze Bar Noemiego z radością weszli na maszty, aby lepiej ujrzeć szczęśliwą obiecaną ziemię, która co chwila była bliższą. Już barwić się poczęły brzegi, już na sinych górach widać było ciemną zieleń lasów, już jaśniały łąki, pokryte wysoką trawą i otoczone szkarłatem gajów migdałowych, a storczyki ogniste i błękitne bujały się na długich gałęziach; już widać było dym chat gościnnych — gdy nagle w południowej stronie nieba pokazał się czarny obłok i w chwilę potem zaciemnił słońce i całe morze kolor zmieniło.
Jakąś ponurą, ciemnozieloną barwą igrały fale, góry Atlasu zszarzały, brzegi wciąż we mgle się rozpływały, wciąż znikały i nagle, jakby z chmur, na niebiosach wybiegłe, całe powietrze napełniły białe ptaki o czarnych skrzydłach, ptaki, których żywiołem jest burza, które huraganem oddychają i w nieznanych przestrzeniach morskich wyprzedzają okręty, ku przerażeniu żeglarzy, złowróżbną przepowiednią zguby i nieraz z przeraźliwym świergotem oblatują okręt naokoło, niby śpiewając pieśń pogrzebową.
Bar Noemi zwinął jedyny żagiel, pocałował piękną żonę, a później każdego z żeglarzy, którym nic nie pozostało, jak paść na kolana przed cudotwórczym Bogiem i gromką pieśnią zagłuszyć ryk fal morskich:
„W Tobie, o Panie! jest nadzieja nasza!”
Ryk fal morskich, wycie wichru stało się silniejsze; pieśń opuszczonych osłabła; zahuczał piorun, głusząc całą wrzawę żywiołów i przebiegając morze z końca w koniec, noc bezpromienna czarnością pokryła niebiosa i morze, tylko błyskawice, jak pochodnie, na okamgnienie rozjaśniały przestrzenie.
Na dalekim widnokręgu za każdą błyskawicą wyłaniała się z morza czarna wstęga gór Atlasu, niby potwór we śnie ujrzany — a tu po spienionych grzbietach bałwanów morskich mknie słaba łupina orzechowa — mała łódka drewniana, z którą wicher igrać się zdaje, a w której dwustu siedzi z tego nędznego tłumu robaków, co się zowią panami natury.
Szum wichru rośnie a rośnie.
Po ciemnym dniu ciemniejsza jeszcze noc nadchodzi. Załoga coraz bliższą się czuła gór Atlasu i ściskała Bar Noemiego. Jeszcze chwila a wszyscy będą u brzegu.
Ustały błyskawice i nastąpiły godziny mroku zupełnego. Wicher rzucał okrętem, chwile śmiertelnej trwogi przepływały, jak wieczność, a gdy po długim czasie znów firmament przecięła wstęga ognista, nieszczęśliwi żeglarze nie ujrzeli już gór Atlasu. Wypłynęli już na morze Atlantyckie.
— Jeden jest Bóg, Jehowa Bóg!
Trwoga śmierci przypomniała im Pana, ale w nieskończonej wrzawie skłóconych żywiołów nowe niebezpieczeństwa oszołomiły ich zupełnie.
Noc minęła, ale niebo dalej pokryte było ciemnemi chmurami, rzekłbyś armja wojująca, a słońca poza niemi widać wcale nie było i horyzont cały był mgłą bezgraniczną pokryty. Tak bezustannie cztery dni płynęli.
Wicher się nie męczy…
Okręt był zniszczony. Maszty były połamane; rzeźbione smoki, które w promieniach słońca lśniły, jak słońce, pożarła głębia; wszelki ciężar zbyteczny rzucali w morze, aby tylko ocalić statek od zatopienia.
Gdy czwarty dzień w klęskach i burzy chylił się ku nocy, przystąpił do Bar Noemiego najstarszy żeglarz i, tajemniczo go przywoławszy, zapytał:
— Czy ty się codziennie modlisz do Jehowy, Bar Noemi?
— Każdej godziny, każdą myślą moją!
— Na tyle okrętu jest twoja arka przymierza, przed którą zwykle się modlisz? Co tam jest? Czy tam mieszka Jehowa?
— Tam są Jego przykazania, według tablic jerozolimskich spisane.
— Ty więc modlisz się do Jehowy. Ale twoi żeglarze na przodzie okrętu modlą się do Thammusa, złotego węża, którego sami sobie zrobili. Tak więc dwa są bogi na naszym okręcie i oba walczą o nas; jeden chce nas zgubić, drugi uratować, a kto nam dowiedzie, który z nich potężniejszy. Zginiemy przez to. Bo jeden pewno jest Bóg, jak ty Go zowiesz Jehowa, który dobrotliwie dawał nam dni słoneczne, ale, przez gniew za ich grzechy, nie pozwala burzy przeminąć! Dlatego też uważaj, co masz począć. Co noc, kiedy pod pokładem daje się słyszeć płacz i błaganie, wiedz, że się modlą do bałwana. Albo więc twoją arkę przymierza, albo złotego węża rzuć do wody, aby jeden Bóg był z nami.
Bar Noemi wielce zasmucił się temi słowy i uczynił tak, jak m u stary żeglarz mówił. Kiedy nocą usłyszał modły pod pokładem, zeszedł na przód okrętu, znalazł tam żeglarzy, którzy, schyleni ku ziemi, bili się w piersi i ostremi nożami kłuli swe ciało. Pośród nich zaś był wąż złoty, owinięty na słupie, a jego oczy karbunkułowe błyszczały w ciemnościach.
Bar Noemi przystąpił do bałwana i mieczem odciął mu głowę, a później, uderzywszy go kilka razy, rozbił na drobne kawałki.
— Spójrzcie — mówił Bar Noem — czyż nie skłamał wam ten mag, który wam powiedział, że to jest Bóg. Czyż nie skłamał wam ten złotnik, który wam powiedział, że to złoto. Kłamstwem jest to wszystko. Łatwo pojmiecie, że ten, który to zrobił, nie widział Boga, jak nie widział złota.
Niespodzianie ujęci żeglarze nie przemówili ani słowa. Materjalne oszustwo najsilniej ich upewniło o niemocy ich bóstwa. Ucałowali suknię Bar Noemiego, zebrali czerepy bożka i rzucili je w morze.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.