Przejdź do zawartości

Atlantyda (Jókai, 1926)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mór Jókai
Tytuł Atlantyda
Pochodzenie Atlantyda
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

Kiedy bożek zginął w falach, nagle, jak płaczące dziecko, które wśród łez usnęło, wszystko się uciszyło. Wycie wiatru zamilkło, błyskawice ustały, czarne chmury śpieszyły się ukryć za horyzontem, rozszalałe morze spokojnie kołysać się poczęło, zwierciadło stało się gładkie i wnet najuroczystsza cisza na niebie i ziemi zapanowała.
— Dzień cudów! — wołali żeglarze.
A gdy gwiazdy pokryły sklepienia błękitów, nowe podziwienie ogarnęło serca rozbitków. To niebo gwiaździste nie było tem, które znali. Inne to gwiazdy, inne konstelacje. Siedmiogwiezdnego wozu nigdzie nie widać, nie widać nigdzie wiecznie nieruchomej gwiazdy polarnej. Przewodniczka żeglarzy, podwójne oko nieba i tyle innych świateł niebieskich, które każdy żeglarz nazywa tak poetycznie, których wschód i zachód zna tak dobrze, gdzież są? — niema ich tutaj. Wszystkie w morze się zapadły. Zamiast nich, inne się pokazały, ale nikt ich nazwać nie umiał. A wokół nich tak było jasno, że okręt cień rzucał, niby we dnie.
Załoga z bijącem sercem spoglądała na to nieznane niebo, w którem nie znalazła dawnego swego świata i ze strachem pytała Bar Noemiego:
— Panie, panie, gdzie jesteśmy?
Bar Noemi, tając swą własną trwogę wobec innego nieba, odrzekł z westchnieniem:
— Jesteśmy w ręku Boga!
— Jesteśmy na krańcach świata! — zawołał głos buntowniczy. — W nicość płyniemy!
Inny mówił, że zbliżają się do państwa Rok-Rok, ojczyzny wężów i jaszczurek, gdzie na ludzi polują tak, jak u nas ludzie polują na gady.
Trzeci przypomniał baśń o indyjskich górach magnesowych, które zoddala przyciągają do siebie okręty, a wszyscy byli przestraszeni widokiem tych miejsc nieznanych, o których nawet baśnie nie wspominały.
Ludzie szeptali coś pomiędzy sobą, a najmężniejsi przystąpili do Bar Noemiego z zagniewanem obliczem:
— Posłuchaj, Bar Noemi, co mówimy do ciebie. Modliłeś się dotychczas do Jehowy i sprowadziłeś przez to wiele nieszczęść na siebie i na tych, którzy są z tobą. Pchnąłeś nas na morze, sprowadziłeś burzę i klęski. Złamałeś Thammusa i modliłeś się do Jehowy. Teraz oto jesteśmy wśród nieznanego morza, nie wiedząc gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy. Tyś jest tego przyczyną i ta arka przymierza, którą wieziesz ze sobą, i imię Jehowy, do którego się modlisz. Póki był Thammus, była burza, gdyś go zniszczył, stała się cisza. Ale ta cisza jest dla nas większą klęską, niż burza. Pierwej płynęliśmy wciąż dalej, a teraz stoimy na miejscu, przeklęci, jakby dwie kotwice uwięziły nasz okręt. Postanowiła więc załoga ciebie i twoją arkę do morza strącić. Jedź, dokąd zechcesz. Nie gniewamy się na ciebie, ale boimy się ciebie. Przygotujemy ci tratwę, damy ci ster, powrócimy ci twój żagiel. Damy ci chleba i wody… i jedź z imieniem Jehowy, dokąd ci się spodoba; my też pojedziemy, dokąd nas popchną złe lub dobre czarty.
Bar Noemi nie mówił ani słowa. Lud ten chciał jego zguby: trzykrotnie zdradził jego wiarę. Ale lud ten sam był na zgubę skazany. Morze go pochłonie, jak lud Abiramu pochłonęła ziemia. Kiedy Sodoma miała zginąć od ciężaru swych grzechów, Pan ją chciał ratować, jeżeli jednego w niej znajdzie prawego człowieka. Ala teraz anioł Boga był obecny.
Byssenja, która dotychczas w milczeniu końca mowy czekała, sądząc, że marynarze namiętność swą zaspokoją groźbami, gdy jednak ujrzała, że ci już tratwę dla Bara gotują, objęła smutnego męża i, tak szepcząc, pocieszała go:
— Bądź spokojny, Noemi. To nie koniec świata. Zdobyłam w Kartaginie tajemnicę pewną, której tam głośno wypowiadać nie wolno, ale która tam z ojca na syna przechodzi i każdy ją w ciszy serca radośnie wspomina. Mężny Hannon, niegdyś burzą pchnięty, dostał się w te kraje. Całą podróż swą opisał na marmurowych tablicach, które dziś są pod zamkiem w świątyni boga-śmierci. Kto tę tajemnicę rozgłasza, umiera. Ja wiem ją od mojego ojca, który w tej świątyni siedzi na radzie z mędrcami i kupcami. Tam, gdzie zachodzi ta najświetniejsza gwiasta, jest nowa część świata, większa i piękniejsza stokroć, niż nasza. Znajdziemy ją, gdy zrozumiemy te gwiazdy. Dwie potężne siły są z nami, które nam pomogą: z tobą — Jehowa, ze mną — miłość.
Bar Noemi objął ją i ucałował, dziękując Bogu, że mu anioła zesłał, który go od niebezpieczeństwa uratował, i sam począł żeglarzom pomagać w robocie statku, na którym, w przymierzu z Panem i w miłości lubej, miał się puścić na nieskończone morze.
Kiedy już tratwa była gotowa, za jedyny maszt służyła mu tyka, a za żagiel rozdarty płaszcz, zszyty z weselną suknią niewieścią. Kropla wody rzecznej, wodą morską przesiąkły koszyk pszenicy — oto, co od swojej załogi otrzymał Bar Noemi.
Z niezliczonych skarbów, trzy tylko wziął ze sobą: arkę przymierza z zakonem bożym, wierną, kochaną Byssenję i miecz swój miły, stalowy.
Kiedy Bar Noemi na łódź wstąpił, krzyknięto za nim: — „Jehowa z tobą!“ — On zaś smutnie opuszczał okręt, z którego schodził, jako ostatni człowiek sprawiedliwy i coraz bardziej oddalał się odeń, i coraz bardziej samotniał w tych przestrzeniach.
Nagle ujrzał, jak okręt chwiać się poczyna i kołysze się coraz bardziej i fale na jego pokład wpadają i wreszcie w wodzie się pogrąża. Wiatr zachodni pozwolił Bar Noemiemu usłyszeć ostatni krzyk przerażenia załogi, ginącej w morzu.
Teraz on i Byssenja byli sami tylko na nieznanych wodach. Ale niedługo byli sami. Brzmi śpiew ptaka na wysokościach i oto z błękitów spada cudnie zabarwiony gołąb, ten sam, który u brzegów Afryki okręt odwiedził, i ufnie siada spocząć na wierzchołku maleńkiego masztu.
I on był wichrem zagnany. Złotozielone jego pióra oblane były wodą, a czerwony dzióbek otwierał się, smutnie turkając. Kiedy znajomych poznał, siadł Bar Noemiemu na ręce, później Byssenji na ramieniu, a gdy oni mu dawali pszenicy, nie jadł, ale uderzał w nią dzióbkiem, wreszcie w powietrze uleciał.
— Idę za tobą, boski posłańcze! — mówił Bar Noemi, pełen ufności i, złożywszy żagiel ku wiatrowi, skierował łódź w tę stronę, dokąd gołąb pofrunął.
Przewodnik niebieski nigdy nie znikał z oczów. Kiedy łódka nie mogła zdążyć za jego lotem, gołąb oglądał się i czekał. Na noc siadł znowu na wierzchołku masztu, a wczesnym rankiem leciał przed nimi w niezmiennym kierunku.
Trzy dni i trzy noce żeglarz płynął za gołębiem. Czwartego dnia o świcie wesoło siadł gołąb na łonie Byssenji, wziął z jej ręki trochę pszenicy, wzleciał i więcej widać go nie było, jeszcze raz się pokazał na krańcu widnokręgu i zniknął.
Na czwartą noc samotny już podróżował żeglarz z oblubienicą; słaba kobieta, złożywszy głowę na łonie męża, niby na łożu wygodnem, zasnęła na morzu bezbrzeżnem.
Ale Bar Noemi usnąć nie mógł. W sercu żeglarza bić poczęły jakieś niepojęte przeczucia, jakieś tajemnicze a potężne myśli, których pochodzenia wyjaśnić sobie nie umiał. Czyżby miał ujrzeć te zielone krainy szczęścia, o których marzą wszyscy ludzie w smutnych krajach północy? Czyż miał zawołać w niezgłębionej radości: — Oto jest! Oto jest! Oto mój cel!
Zorza ozłaca swemi promieniami niebiosa i mórz powierzchnię i oto, z pośród tych złotych promieni niebios i morza, wyłaniają się błękitne gór wierzchołki na firmamencie, a wschodzące słońce purpurowemi barwy je maluje.
— Jeden jest Pan! jeden jest Bóg! — zawołał Bar Noemi, podnosząc ku niebu dziękczynne dłonie, a Byssenja z nim razem klękła przed arką przymierza i oboje, ścisnąwszy się gorąco, wylewali łzy rzewnej radości.
Nowy świat! Nie! To świat stary, który wtedy kończył swą dziejową drogę, kiedy twój, znany ci świat, zaczynał ją dopiero.
Tysiąclecia minęły. Któż wie, ile przez ten czas przesunęło się po tym świecie mieszkańców?
Te szkielety, które znaleziono na brzegach rzek, które znaleziono na dnie jaskiń, nigdy nie były nazwane, żadna twarz europejska nie oglądała nigdy tych pozostałości. Te gruzy olbrzymów królestwa roślinnego, które, zwęglone od wieków, lasami spoczywają jedne na drugich, zdają się mówić o większym umarłym świecie. Te gigantyczne ruiny miast, o architekturze przedziwnej, jak na ziemi Inkasów, które pozostały nieznane awanturniczym podróżnikom, czyż nie wskazują na istnienie zaginionego ludu, który w blasku i wielkości wystarczał sam sobie, który swemi walkami połowę świata zdobył i był panem tych ziem naokoło i nieznaną sztuką rzeźbił oblicze Boga, póki grzechy tego ludu nie skazały go na zagładę, a ostatni śpiew ich był jękiem półbogów, ginących w uściskach zdziczałej i rozbujałej roślinności i w konwulsjach, wstrząsanej ogniem wewnętrznym, ziemi.
Filozof Platon wspominał niegdyś o Szczęśliwych wyspach. Może to obraz poetyczny, może wytwór podniosłej duszy mędrca, który wszędzie szukał. Ale z owych tysiącleci pozostały ślady, których morze nie śmiało zatopić, las obrosnąć, burza zniweczyć. I powzięliśmy pewność, że w dawnych, dawnych wiekach byli ludzie, którzy dosięgli najwyższej doskonałości i zginęli, gdy, stanąwszy na szczycie pychy, osądzili, że wolno im głowę nosić tak wysoko, jak Bogu.
Cudne obrazy tego świata zaginionego unoszą się przed mą duszą, niby senne, czarowne widziadła!…


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Mór Jókai i tłumacza: Antoni Lange.