Strona:Maurycy Jókai - Atlantyda.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mierza i oboje, ścisnąwszy się gorąco, wylewali łzy rzewnej radości.
Nowy świat! Nie! To świat stary, który wtedy kończył swą dziejową drogę, kiedy twój, znany ci świat, zaczynał ją dopiero.
Tysiąclecia minęły. Któż wie, ile przez ten czas przesunęło się po tym świecie mieszkańców?
Te szkielety, które znaleziono na brzegach rzek, które znaleziono na dnie jaskiń, nigdy nie były nazwane, żadna twarz europejska nie oglądała nigdy tych pozostałości. Te gruzy olbrzymów królestwa roślinnego, które, zwęglone od wieków, lasami spoczywają jedne na drugich, zdają się mówić o większym umarłym świecie. Te gigantyczne ruiny miast, o architekturze przedziwnej, jak na ziemi Inkasów, które pozostały nieznane awanturniczym podróżnikom, czyż nie wskazują na istnienie zaginionego ludu, który w blasku i wielkości wystarczał sam sobie, który swemi walkami połowę świata zdobył i był panem tych ziem naokoło i nieznaną sztuką rzeźbił oblicze Boga, póki grzechy tego ludu nie skazały go na zagładę, a ostatni śpiew ich był jękiem półbogów, ginących w uściskach zdziczałej i rozbujałej roślinności i w konwulsjach, wstrąsanej ogniem wewnętrznym, ziemi.
Filozof Platon wspominał niegdyś o Szczęśliwych wyspach. Może to obraz poetyczny, może wytwór podniosłej duszy mędrca, który wszędzie szukał. Ale z owych tysiącleci pozostały ślady, których morze nie śmiało zatopić, las obrosnąć, burza zniweczyć. I po wzięliśmy pewność, że w dawnych, dawnych wiekach byli ludzie, którzy dosięgli najwyższej doskonałości