Antychryst (Łada, 1920)/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Antychryst |
Podtytuł | Opowieść z ostatnich dni świata |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rabbi Gesnareh był Żydem. Przynajmniej jako taki pojawił się po raz pierwszy w Judei. Ku Żydom też zwrócił pierwsze swe zabiegi, i troska o nich przewyższała dotychczas u niego wszystkie inne względy. Pierwszy jego apel uderzał w struny dla żydowskich serc drogie, w struny tradycji, patrjotyzmu, chwały narodowej. W błyszczącym mirażu roztaczał wówczas przed rzeszą żydowskich swych adeptów (innych wówczas nie miał jeszcze) przyszłą świetność Syjonu i panowanie Izraela nad światem.
Naród żydowski zdobył już w drugiej połowie XIX w. dzięki zręczności, rozumowi i pieniądzom, wpływ przeważny na losy świata. Solidarni, a przebiegli Żydzi umieli umieszczać swoich ludzi we wszystkich środowiskach i obozach, przedewszystkiem jednak z niezmiernym sprytem opanowali wpływami swojemi proletarjat, i dzięki temu panowanie warstw robotniczych nie tylko nie naruszyło ich stanu posiadania, ale dodało im mocy.
Przeciw chrześcijańskiemu zabobonowi wydawano proskrypcyjne dekrety. Talmud mógł przebić się bez przeszkody i krwawe lata komuny nie pozostawiły po sobie ani jednej świątyni chrześcijańskiej, ale nie tknęły bóżnic. Przyjście do władzy kapitału skupionego przeważnie w rękach Żydów, wzmogło bardziej jeszcze ich znaczenie, czyniąc ich główną sprężyną państwowego życia.
W takich warunkach zastało Żydów pojawienie się Gesnareha.
Tłum żydowski poszedł za jego głosem odrazu. Obwołał go Mesjaszem i uwierzył mu ślepo. Młodzież i inteligencję sfer niższych pociągnęły ku niemu hasła społecznego wyzwolenia, do których tak chętnie lgną oświeceńsze środowiska żydowskie w naturalnej reakcji przeciw krępującemu je konserwatyzmowi i ciasnocie ducha. Przeciętny ogół poszedł za nim czując w nim siłę i spodziewając się zysku. Nad zastrzeżeniami, czynionemi przez rabinów co do autentyczności posłannictwa Gesnareha żydowscy jego zwolennicy przeszli do porządku dziennego. Nawet sugestję, jaką na tłum chasydów wywierali najbardziej czczeni cadykowie, zaćmiewała potężniejsza sugestja wywierana przez Proroka. W ten sposób porwał on Jerozolimę i całą Palestynę. Próby opozycji przygłuszano, piętnując je zarzutem osobistego interesu i sympatji ku nienawistnej oligarchji, od której pokonania, w Palestynie rozpoczął się triumfalny pochód Mesjasza.
W Europie poszło z Żydami łatwiej. W Jerozolimie skupiał się zastęp uczonych rabinów i biegłych w piśmie, których porwanie, lub zmuszenie do milczenia wymagało niemałej zręczności i mocy. W Budapeszcie i w Wiedniu masy żydowskie daleko więcej interesowały się zarobkiem niż Talmudem i kwestja dogmatu nie była w stanie zaważyć na szali ich stosunku do Judy Gesnareha. To też ogłoszenie w Burgu jego bóstwa było dla niewielu tylko zgrzytem i nie wywołało protestu, a „Najświętszy“ mógł z uczuciem zadowolonej pychy przyciskać stopą na swoim ołtarzu święte księgi Żydów, jak deptał Ewangelję i konsekrowane hostje.
Inaczej się stało w Krakowie.
Judaizm w Polsce odznaczał się od wieków ścisłą prawowiernością. Na Kazimierzu prawowierność ta miała swoją fortecę, do której nie znalazła dostępu społeczna i obyczajowa niwelacja lat ostatnich. W odwiecznych bóżnicach i uczelniach śledzono tam od początku działalność Gesnareha, naprzód z entuzjazmem, gdy widziano w nim Mesjasza, następnie z powątpiewaniem i zgrozą, gdy zamiast królewskiego wieńca Judy Prorok zapragnął dla siebie boskiej władzy i świętości. I tutaj gromady wrzaskliwych wyrostków trzymały prym w demonstracjach na cześć Rabbiego, i to wszystko, co żyło żądzą grosza, leciało jego śladem, węsząc żer, ale wśród rdzennej ludności Kazimierza, w starych rodach, wiodących genealogję swą od czasów, wcześniejszych niż Herodowa świątynia i Tytusowy pogrom, wśród mężów pobożnych i uczonych, żyjących treścią ksiąg świętych i obrzędów, spowijających żywot prawego izraelity i wiążących każdą czynność jego z Bogiem — czoła marszczyły się, z ust leciały zduszone, gardlane szepty, nienawiścią syczące, a z oczu błyski gniewu i zaciętości, ilekroć mowa była o Judzie Gesnareh. „Bezbożnik!“ „Bałwochwalca!“ „Aman!“ „Nabuchodonozor!“ Obelżywe wyrazy syczały jak węże. Zwłaszcza, gdy który z prawowiernych starozakonnych musiał przechodzić przez wspaniały most żelazny, łączący Kazimierz ze Stradomiem. Tam bowiem u wylotu starodawnej dzielnicy żydowskiej stał w obramieniu stu lamp elektrycznych z wielkiem słońcem światła nad głową srebrny posąg Proroka na ołtarzu, wzniesionym przez oświecone i nawrócone przezeń zastępy krakowskiego żydostwa.
Nigdzie nienawiść do „bałwochwalcy“ nie tliła silniejszem zarzewiem, nie wybuchała równie zaciekłym gradem złorzeczeń i narzekań, jak w domu reb Chaima Kahana, jednego ze starszych kahału i z najbardziej szanowanych obywateli na Kazimierzu. Byt to mąż już podeszły w leciech, niegdyś głośny na cały Kraków kupiec bławatny, dziś używający zasłużonego wczasu i zapełniający wolne chwile czytaniem i komentowaniem ksiąg świętych. Krzepka jeszcze i wspaniała postawa, nadawała mu pozór starodawnego patrjarchy, gdy w lisiej bobrowej czapce, w jedwabnym żupanie i futrze, o atlasowym wierzchu, w białych pończochach i patynkach śpieszył z wielką księgą pod pachą do bóżnicy na wieczorne nabożeństwo. Był to mąż mądry, zacny i litościwy. Żywił wprawdzie przeciw chrześcijanom uprzedzenia, z mlekiem matki wyssane, uznawał, że są stworzeni na służbę Izraela i że Izrael ma święte prawo do ich dóbr, była to jednak tylko teorja, której przeczyło życie. Reb Chaim bowiem był w stosunkach z gojami rzetelnym, a wielkie jego miłosierdzie zwracało się wprawdzie przedewszystkiem do współwyznawców, ogarniało jednak i innowierców. Dla chrześcijańskiej służby stary Kahan był sprawiedliwy i ludzki, dbał o jej zdrowie, zasłaniał powagą i wpływem od prześladowań, jakim podlegała i do wytrwania w wierze zachęcał, bo, powiadał „wiara gojów jest zła, gorzej jednak byłoby dla nich i dla nas, gdyby żadnej nie mieli!“
Sam wraz z domownikami wykonywał najściślej przepisy swego wyznania, nie zrażając się ich drobiazgowością i śmiesznością. Gdy mu zwracano uwagę na bezużyteczność wielu z nich, odpowiadał, że Bóg już potrafi wybrać z tego, co pożyteczne, i odrzucić, co zbędne, ale jego, reb Chaima Kahana rzeczą spełniać ślepo, czego go nauczyli ojcowie. Miał też żywy przykład tradycji ojców we własnym domu. Żyli jeszcze jego rodzice, otoczeni tą czcią, jaką otacza swych starców Izrael. Każdego szabatu, gdy światła błysły w bronzowych pająkach i w wieloramiennych srebrnych świecznikach, zasiadał przy rodzinnym stole w wielkim fotelu, złoconą skórą obitym i wypchanym miękkiemi poduszkami, dziewięćdziesięciokilkoletni rabbi Samuel, siwy jak gołąb, z przygasłemi powiekami i trzęsącą się głową, ale na umyśle przytomny i rzeźki, umiejący jeszcze lepiej, niż ktokolwiek inny wytłumaczyć zawiły ustęp talmudu, dać wyborną radę i pojednać zwaśnionych, rabbi Samuel, cel czci nie tylko Kazimierza, ale całego Krakowa.
Obok niego w bindzie, zasianej najkosztowniejszemi perłami, w ciężkich jedwabiach i koronkach, lśniąca od diamentów i rubinów, siadała o parę lat od małżonka młodsza Rebeka, wyschła jak mumja i niebardzo wiedząca, co się wokoło niej dzieje, ale znieruchomiała w powadze i majestacie, a troskliwością i czcią otoczona przez najbliższych, tak, że ani stąpić, ani ręką ruszyć nie potrzebowała, przewidywano bowiem życzenia jej i potrzeby z niesłabnącą nigdy czułością. Rabbi odmawiał modlitwy przepisane rytuałem, a kilka pokoleń otaczających go, wpatrywało się weń jak w tęczę, nie śmiejąc głośniej odetchnąć, tak wielkim był rygor tradycji i starego obyczaju w domu reb Chaima Kahana.
Od pewnego czasu jednak poczęło się coś psuć i rozluźniać w żelaznych przęsłach spoistej budowy, jaką tworzyła rodzina Kahanów. Młodzież oddzieliła duszę swą od duszy starszych rodu. Na oczach milczała, zaciskając usta i spuszczając głowy, by nie zauważono marszczących się brwi i błyskawic w oczach: wyszedłszy z izby, w której siedzieli rodzice i dziadkowie, odbywała długie tajemne narady. W toku tych narad, prowadzonych szeptem, wybuchały nagle burze rozpętanych przeciwieństw przekleństwem i tajaniem, aż stary Chaim zrywał się z poręczowego krzesła i uchyliwszy drzwi, wołał — „Still!“ uciszając na chwilę spory. Bywało jednak, że i obecność samego patrjarchy rodu nie była w stanie uspokoić zacietrzewionych młodzieńców. Co więcej potakiwali im starsi, synowie i zięciowie Chaima; gorzej jeszcze: nawałnica przenosiła się z sypialni wnuków i prawnuków do głównych izb, odzywała się, miotając bezeceństwa, w obliczu samego rabbiego Samuela.
— To nic nie pomoże, tate, — mówił do Chaima syn jego, drugi z rzędu, Chaskiel, który szereg lat spędził w Wiedniu i przejął się nastrojami, panującemi na Leopoldstacie. Świat zmienia się. Nowe czasy idą. I nie tylko idą: one już przyszły! A my głowę chowamy pod połę chałatu i nie chcemy tego widzieć! I zdaje się nam, że paląc łojówki szabasowe zamiast elektryczności, potrafimy zatrzymać tę wodę, która rośnie wciąż i zatapia wszystko, co napotka. Ot i u nas niema elektryczności w tych paru izbach, które wy zajmujecie i dziadkowie, a w reszcie domu ja ją z braćmi zaprowadziłem na własny koszt, ale przez telefon, to wy, tate, gadacie, bo sami przekonaliście się, że bez tego nie można żyć. A dziadek — on i dziś powiada, że tylko taki apikores jak ja może korzystać z djabelskiego wynalazku i wy, tate, nie przyznajecie się przed nim do tej niegodziwości, a jednak popełniacie ją!
— No, to i cóż? — spytał reb Chaim, nie podnosząc głowy.
— To, że wy tak samo postępujecie i z Rabbim.
— Rabbi nie jest telefon i nie jest elektryczność.
— Dlaczego on ma być telefon albo elektryczność? On jest sobie człowiek taki jak wy, tate, albo jak dziadek Samuel, tylko rozumniejszy od nas wszystkich. Bo my wszyscy razem, ilu nas jest, nie potrafiliśmy dotąd opanować gojów i królestwo Izraela rozszerzyć na świat cały, a on potrafił.
Dlatego on jest Mesjasz, ten Mesjasz, którego wy z dziadkiem wyglądacie!
Stary żyd podniósł głowę i krwawe plamy wystąpiły mu na pomarszczone oblicze, a oczy przeszyły syna jak grotem.
— Ten gałgan? — zaczął drżącym z oburzenia głosem, zachłystując się i połykając przeszkadzającą mu ślinę. — Ten bluźnierca, ten paskudnik! Z niego miałby być Mesjasz? Pfuj, Chaskiel! Jak ty możesz takie głupie słowo powiedzieć?
— Takie głupie słowo powtarza teraz cała Europa!
— Naprzód nie cała Europa, bo jeszcze dużo jego wrogów musi paść, nim ją podbije, a może on sam padnie przed tem, czego mu życzę...
— Tedy nie życzycie, żeby Izrael zapanował nad światem? — przerwał Chaskiel.
— A on przecie nie zapanuje nad światem, bo on nie jest Mesjaszem. Mesjasz przyjdzie od Boga, a on przyszedł od djabła i Bogu ohydnie bluźni.
— On nie bluźni Bogu, bo on sam wielki jest jako Bóg!
Nie był to chrapliwy głos Chaskiela, który słowa te wymówił. We drzwiach otwartych stał młodzieniec wysmukły z ogniem w oczach, wnuk Chaima, Joel.
— Co ty, myszygene — huknął na niego dziad. — Jak śmiesz?
Ale Joel nie zaląkł się jak dawniej. Była to natura namiętna, rozmarzona i krańcowa. Przeznaczony zamłodu na rabina, lata długie spędził na studjach talmudycznych. Fantastyczna poezja Wschodu kołysała jego marzenia, losy nieszczęsnego narodu, do którego należał, rozpalonem żelazem paliły jego serce. Przyjście Gesnareha otworzyło przed nim nowe widnokręgi. Olśniony wielkością mistrza, widział w nim władcę świata, widział też poskromiciela wrogów Judy, tego, który odpłaci za wiekowe krzywdy braci i majestat Syjonu rozściele ponad światem całym.
Co go obchodziła powaga dziada, przed którą drżał niedawno? Stryj Chaskiel miał słuszność. Nowe czasy przyszły! Kto ich nie rozumie, niech go zakopią na kirkucie! Nie wolno stawać na drodze temu, komu podlegać musi ziemia! Nie wolno oglądać się na zatęchłe przeżytki żydostwa, gdy powstał nowy, wielki bóg i woła wszystkich za sobą! Szczęśliwi, zbawieni ci, którzy pójdą jego śladem, nie oglądając się za siebie! Ale biada tym, co trzymać się będą zmurszałej zgnilizny, zamykając oczy na światło! Tym śmierć! Niech giną!
Mówił to wszystko, głusząc wyrazy, jakiemi próbował sprzeciwiać mu się dziad. Rzucał mu rękawicę, nie troszcząc się o następstwa. Chaim trząsł się z oburzenia. Wyciągnął przed siebie obie dłonie i miotał na wnuka najstraszniejsze przekleństwa. Stali tak naprzeciw siebie, rozpaleni gniewem i nienawiścią, wygrażając sobie wzajemnie. Nagle Joel urwał w pół zdania i cofnął się jakby przed widziadłem, a reb Chaim poczuł, jak ktoś kładzie mu obie dłonie na ramionach i powstrzymuje go od rzucenia się na wnuka.
Obrócił się. Za nim stał z długą po pas brodą i resztkami siwych włosów, spływającemi po obu stronach wyschłej twarzy, z zagasłemi oczyma, wpatrzonemi w przestrzeń, ojciec jego, dziewięćdziesięciosześcioletni rabbi Samuel.
— Nie przeklinaj, synu! — mówił bezdźwięcznym, głuchym głosem, podobnym do dźwięku rozbitego dzwonu. — A ty, chłopcze, poskrom zuchwalstwo swoje. Spokój, spokój na was, dzieci moje! — Sza!
Trzej mężczyźni umilkli i pochylili głowy. A starzec mówił dalej.
— Wy ukrywacie przede mną to, co dzieje się w świecie, bo nogi me słabe, a oczy przytępione zaledwo rozróżniają światło. Ale, ja wiem więcej, niż myślicie! I to, o czem ten chłopiec mówił, ja to wiem! I powiadam ci, Joel, prawnuku mój, synu Arona i Goldy, umiłowanych wnucząt moich, ty złą drogą idziesz, idąc za tym człowiekiem i wierząc jemu. Nie Mesjasz to, ale bluźnierca, jak go słusznie dziad twój nazwał, którego słowa słyszałem! Jego potrzeba upomnieć i pokutę mu naznaczyć w synagodze, i obrożę nałożyć mu na szyję, iżby słuchał starszych i czcił zakon. A jeśliby nie chciał posłuchać, należy wygnać z synagogi i przekląć, i ślad jego żeby zaginął wśród prawych synów Izraela!
Słowa starca były uroczyste i pełne powagi, ale wrażenie ich okazało się całkiem odmienne. Reb Chaim przejął się niemi widocznie aż do głębi. Ukrył twarz w dłonie i kiwał się miarowo, jęcząc zcicha w modlitewnym tonie. Chaskiel, choć z niego był podług zdania starszych i pobożniejszych członków rodziny, odszczepieniec i apikores, słuchał dziada bez uśmiechu i bez protestu; widać było jednak, że z zapatrywaniem jego nie zgadza się. Ale na ustach Joela igrał uśmiech szyderski. Ten był widocznie zbuntowany gruntownie i autorytet starszych przestał dla niego istnieć.
Cała postawa jego okazywała, jaką pogardą napełniały go słowa pradziada. Wreszcie przerwał mu.
— Dziadek to istotnie tyle wie o sprawach świata, co te muchy na oknach! Nie wiem doprawdy, dlaczego wszystko kryją i kłamią, bo przecie niema czem irytować się, skoro dla naszego narodu wczoraj jeszcze pogardzanego, nastał czas władzy i szczęśliwości. Ale wy nie wiecie o niczem i roi się wam że Gesnareh chodzi do waszych synagog i dba o waszych rabinów! Zrozumiejcie to jednak, że on ponad to wszystko wyrósł. On już w Jerozolimie mógł ogłosić się królem, ale nie chciał, bo co jemu po królestwie? Tyleż co po żydowskiem mesjaństwie! Dla niego niemasz nic, coby jego godnem było na ziemi! A wiecie czemu? Bo on wyższy nad ziemię, bo on bóg!
Chaim wyciągnął ku wnukowi ręce i nakazującem spojrzeniem chciał słowa zatrzymać mu na ustach, a potem z niepokojem popatrzył na ojca. Starzec słuchał nieruchomy, potem zwrócił się do syna ze zdumieniem na twarzy.
— Co ten chłopiec powiedział? Stary jestem i zmysły mi nie dopisują... Pewnie przesłyszało mi się... Powiedz!
— On mówi, że ten pyszny człowiek ponad ziemię wznosi się w swem zaślepieniu! — odpowiedział ociągając się Chaim.
— Nie! Ja mówię całkiem co innego! — krzyczał, zapamiętując się w gniewie Joel. — Ja mówię prawdę, a prawda oto w czem jest: Rabbi Juda Gesnareh już na Węgrzech uważany był powszechnie za boga. W Wiedniu ogłoszono go bogiem publicznie i wzniesiono po całym mieście dla niego ołtarze, przy których cześć odbiera. W Burgu zbudowano ołtarz ze złota i na ten ołtarz on codzień wchodził, a setki tysięcy ludzi klęczało dokoła, śpiewając hymny i okadzając go.
— Co ty mówisz, chłopcze? — jęknął stary. — Chaimie! Powiedz, co to są za słowa?
Ale Chaim nie mógł odpowiedzieć, bo wnuk go zagłuszył, krzycząc, nachylony nad pradziadem:
— Wszyscy Żydzi uznali go za boga i wyparli się starego Jahwe, który im nie pomagał w ich interesach, a ten pomógł.
Starzec obie dłonie wzniósł do góry.
— O wszechmocny i sprawiedliwy! O Adonai! — jęczał rwącym się głosem. — Ty słyszysz? Rzuć twój grom, przekonaj, że to fałsz!
A Joel naciskał cofającego się pradziada, uniesiony namiętnością i głuchy na perswazje Chaima i Chaskiela, którzy usiłowali go powstrzymać.
— Żydzi kaźmierscy, nasi bracia, krewni i przyjaciele, wystawili przy moście do Stradomia ołtarz dla boga Gesnareha i przy ołtarzu tym dymią kadzidła, palą się światła i pieśń rozbrzmiewa. A dziś wieczorem on sam, bóg wcielony, przybędzie we własnej osobie, by od Żydów całego miasta cześć odebrać i przyjąć odprzysiężenie się starej wiary od najsławniejszych rabinów i szkolników!
Stary rabbi stał już pod ścianą, patrząc przed siebie błędnemi oczyma i wciąż jeszcze zasłaniając się obu rękami od tej okropności i ohydy, która szła do niego ze słów prawnuka. Ostatnie z tych słów jednak zdały się budzić go z pierwotnego oszołomienia. Opuścił ramiona i wzrok zupełnie już przytomny zwrócił ku synowi.
— Czy to prawda? — zagadnął.
Reb Chaim próbował zatuszować sprawę. Ten paskudnik, ten bezbożnik pójdzie precz z jego domu, pójdzie precz za swoją niegodziwość i za głupie gadanie! Nie należy zastanawiać się nad tem ani chwili. To co Joel plótł, warte tyle, co on sam.
Ale rabbi Samuel nie dał się zbić z tropu. Podniósł groźnie wyschłą prawicę i rzucił na syna wzrok, od którego staremu kupcowi mróz poszedł po kościach.
— Słuchaj ty, Chaim! Ty mnie nie śmiej oszukiwać! Ty mów prawdę! Na chajrem ciebie zaklinam, nie zatajaj niczego! Czy tak jest, jak ten prawił?
Kupiec oczy wbił w ziemię i mruczał niewyraźnie.
— Mów jasno! Rozkazuję ci!
Reb Chaim podniósł głowę.
— W złą godzinę on to powiedział i niech będą przeklęte wargi, z których to wyszło, ale co on mówił, to prawda jest.
Starzec oczy dłońmi przysłonił. Potem ręce mu opadły, a wzrok uderzył w niebiosa, pełen rozpaczy i zgrozy.
— Boże Abrahamów, Izaaków i Jakubów! — rzekł głucho. — Dlaczegoś do tego dopuścił!
Trwała długa cisza, której nikt nie śmiał przerwać. Nawet zapalczywy Joel stał jakby zmartwiały.
A rabbi znów jął mówić.
— Więc powiadasz, że człowiek ten jest bałwochwalcą, żądającym dla siebie czci boskiej, jako Nabuchodonozor czynił? I mówisz jeszcze, że cały świat padł przed nim na kolana i bogiem go wyznaje? A dziś ma go bogiem uznać nasz stary Kazimierz?
Ściągnął siwe brwi i zdawał się nad czemś namyślać. Wreszcie podniósł głowę.
— Chaim! — rzekł nakazującym tonem. — Ja tam pójdę!
Kupiec spojrzał na niego zdumiony.
— Ja do niego pójdę i ja mu nakażę, żeby ustąpił się z tronu, do którego mu zasię! I on będzie musiał ustąpić, bo Bóg Izraela silniejszy jest od mocy piekieł!
— Tate! Co wy? — zawołał drżącym głosem kupiec, uderzając w dłonie.
— Tak będzie! — zakończył twardo rabbi Samuel. — Rzekłem!