Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

odmawiał modlitwy przepisane rytuałem, a kilka pokoleń otaczających go, wpatrywało się weń jak w tęczę, nie śmiejąc głośniej odetchnąć, tak wielkim był rygor tradycji i starego obyczaju w domu reb Chaima Kahana.
Od pewnego czasu jednak poczęło się coś psuć i rozluźniać w żelaznych przęsłach spoistej budowy, jaką tworzyła rodzina Kahanów. Młodzież oddzieliła duszę swą od duszy starszych rodu. Na oczach milczała, zaciskając usta i spuszczając głowy, by nie zauważono marszczących się brwi i błyskawic w oczach: wyszedłszy z izby, w której siedzieli rodzice i dziadkowie, odbywała długie tajemne narady. W toku tych narad, prowadzonych szeptem, wybuchały nagle burze rozpętanych przeciwieństw przekleństwem i tajaniem, aż stary Chaim zrywał się z poręczowego krzesła i uchyliwszy drzwi, wołał — „Still!“ uciszając na chwilę spory. Bywało jednak, że i obecność samego patrjarchy rodu nie była w stanie uspokoić zacietrzewionych młodzieńców. Co więcej potakiwali im starsi, synowie i zięciowie Chaima; gorzej jeszcze: nawałnica przenosiła się z sypialni wnuków i prawnuków do głównych izb, odzywała się, miotając bezeceństwa, w obliczu samego rabbiego Samuela.
— To nic nie pomoże, tate, — mówił do Chaima syn jego, drugi z rzędu, Chaskiel, który szereg lat spędził w Wiedniu i przejął się nastrojami, panującemi na Leopoldstacie.