Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Wieczorem Stradom i Kazimierz zapłonęły wspaniałą iluminacją. Wszędzie jaśniały oślepiające, różnobarwne słońca elektryczne, odbijając się zwojem dziwacznych splotów i fantastycznych smoków w czarnych nurtach Wisły. Ołtarz u wylotu na rzekę oplatały wieńce kwiatów, zalewała powódź światła. Wzdłuż ulicy Grodzkiej, przechrzczonej uchwałą rady miejskiej na ulicę „Boskiego Judy“, stały szeregi konnej i pieszej straży, powiewały sztandary stowarzyszeń, barwiły się i złociły bogate mundury gwardyjskie i urzędnicze. Wśród niezliczonych tłumów policja utrzymywała z największą trudnością porządek. Oczy wszystkich zwrócone były w stronę Wawelu. Bowiem z królewskiego niegdyś zamku, którego nie miała czasu odnowić przed swym upadkiem dynastia Habsburgów, zejść miał pieszo, jako czynił dawniej w Jeruzalem i w Budapeszcie, on, wielki, boski Juda Gesnareh.
W Wiedniu majestat jego odosobnił się od tych padających przed nim na twarz miljonów, które widywały go przeważnie tylko przez siny opar kadzielnic. Tutaj chciał on uczcić lud, który dał mu kolebkę i pokazać się jako dobry władca, jako ojciec przewodzący tej gromadzie ludzkiej. I oto czekali go, zapierając oddech.
Wreszcie zagrzmiały z oddali srebrne trąby. Był to znak, że „boski“ wyszedł z pałacowych murów. Podniósł się huragan okrzyków i trwał wciąż, zagłuszając trąby. Ujrzano go. Szli przed nim heroldowie i trębacze, paziowie w purpurowych sukniach naszywanych złotem i dziewczęta w bieli, sypiące kwiaty na kobierce, któremi usłano ulicę, by nie dotykał jej uświęconą stopą, i chłopięta o anielskich twarzach, podnoszące miarowo w górę srebrne kadzielnice. Potem zabielało coś wysoko w powietrzu. To był stary, bogaty baldachim z wawelskiej katedry, przechowywany wraz z innemi katedralnemi pamiątkami w wawelskiem muzeum i wyjęty na tę uroczystość. Strusie pióra szumiały, złote hafty lśniły, odbijając w sobie niezliczone światła, jakiemi jaśniała ulica. A pod tym baldachimem, zabytku królewskich ozdób, szedł w białej swej powłóczystej szacie władca świata, uśmiechnięty, łaskawy, zdający się promiennem wejrzeniem błogosławić tłumom.
Orszak zatrzymał się i uszykował w półkole przy srebrnym pomniku. „Boski“ wstąpił na estradę, tworzącą przód ołtarza i zasiadł na złoconem krześle na tle kościelnych chorągwi i wojennych sztandarów, przechowywanych w świątyniach krakowskich. Wtedy chóry, stojące po obu stronach ołtarza, rozpoczęły hymn rytualny, tęcze dymów podniosły się ku siedzącemu w chwale i cały tłum runął na kolana, pochylając czoła ku ziemi.
A wówczas on powstał, dając znak, że chce mówić.
Uciszyło się wszystko, wpatrując w oblicze tego, który opanował ich dusze.
On zaś mówił temu tłumowi Żydów o troskach i tęsknotach nieszczęsnego plemienia, którego sam był synem.
— Co mam ci rzec ludu mój, ludu ukochany? Co mam ci rzec w tej chwili, gdy stoisz, na progu nowej karty swych dziejów, ja, com jest kością z kości twojej i krwią z twej krwi? Oto stoją przed oczyma mojemi wszystkie pohańbienia twoje i wszystkie męki, jedyne dziedzictwo, jakie zostawiły ci po sobie wieki, a liczba mąk tych bezmierna. Jak zniosłeś je? Jak mogłeś wycisnąć z ciała swego tyle krwi, z oczu wylać tyle łez? Zaprawdę boleść twoja o Syjonie, stała się jako morze, a krzywda twoja jako ogień trawiący, i nie było na ziemi, ktoby cię pomścić mógł i chwałę dawną przywrócił, o Syjonie!
Albowiem oto stałeś się wyrzutkiem wpośród ludów, i stałeś się tułaczem, pozbawionym tego skarbu, który posiada najdzikszy z mieszkańców puszcz Afryki, zabrakło ci ojczyzny! Albowiem imię twoje stało się urągowiskiem, i w pełni nienawiści przeklęła cię ludzkość. I stałeś się jako liść, oderwany z drzewa i miotany burzą. Jako liść, miotany burzą, lecisz przez długie wieki, pomiędzy ludźmi, zazdroszcząc innym ziemi, na której mogą spocząć. Spoczywają po trudach wszyscy, i ziemię ojczystą mają wszyscy, ty jeden nie, o Syjonie!
I kiedy tak patrzę na ciebie, ludu mój, ludu nieszczęsny, ukochany, mózg wierci mi pytanie. Dlaczego tak jest i za co ty cierpisz tak straszliwie, dlaczego włożono ci przed wiekami na szyję jarzmo, którego nie zaznał żaden inny lud świata? Pytanie to, wyście z pokolenia w pokolenie powtarzali je w płaczu rozdzierających się serc waszych, powtarzaliście je w jękach, jakiemi co szabat rozbrzmiewały wasze synagogi. Ale odpowiedzi nie dały wam księgi waszej wiary, a nie śmieliście o nią zapytać wnętrza własnego ducha. I szliście z rosnącą goryczą całego waszego jestestwa wśród bezczeszczących was narodów, a niedola wasza szła z wami, jako ów słup ognia, świecący niegdyś Izraelowi na pustyni. Ale on wiódł waszych ojców ku ziemi obietnicy, kiedy przed wami sama jeno rozpościerała się pustynia, sama męka, sama poniewierka.
I oto, niosę ci odpowiedź, jakiej nie potrafiłeś znaleźć dotąd! I nie tylko odpowiedź, ale uleczenie z choroby i zmartwychwstanie, i chwałę, a szczęśliwość, jakiej nie zaznał żaden z ludów ziemi.
Słuchaj więc, Izraelu, i rozważ to dobrze, co posłyszysz, bo prawda sama w uściech moich!
Karmiono cię od początku, ludu mój, wyrzutem i chłostą. Nie było na twej drodze proroka, któryby nie wołał do ciebie: „Zgrzeszyłeś, Izraelu! Kaj się grzechów twoich!“ I była prawda w tem wołaniu, jeno oni jej nie rozumieli i ty — nie. Bo nie to było twą winą, żeś Jehowy odstąpił, ale żeś mu dał się złudzić i zapisać w poddaństwo!
Tak, Izraelu! Zwiódł ciebie praojciec twój, Abraham, i niesiesz dotąd brzemię jego winy! Daną została praojcu twemu moc wyboru pomiędzy służbą prawdziwego boga, a poddaństwem u przywłaszczyciela, i w zaślepieniu wybrał ostatnie.
Rozgniewał się za tę zniewagę na Abrahamowe plemię bóg światła i prawdy. Przysłał mężów sprawiedliwych, by odwrócili uwiedzionych z drogi nieprawej. Oni to zatrzymywali potomstwo patrjarchy w Egipcie, oni przeciwstawiali grzesznej czci Jehowy — spowitą w symbol kultu Baala i innych bożyszcz cześć dla prawdziwego pana świata. I długo wahałeś się, Izraelu, pomiędzy pociągającymi cię przykładem sąsiednich plemion, a fałszem, którym cię karmili prorocy Jehowy. Ale wreszcie zwyciężył Jehowa, i wyplenione zostało z duszy twej ostatnie ziarno buntu przeciw niemu.
Wtedy, o Izraelu, dopełnia się miara nieprawości twojej. I poznałeś, jak złudnym w obietnicach swoich był Ten, któregoś wybrał Bogiem.
Boć oto za wierność twoją otrzymałeś odeń stygmat przekleństwa i cierpienia. I niesiesz w cierpliwości nieznośne brzemię, jako nieśli je dziadowie. Usta twe szepcą wciąż imię tego, który cię złudził i wydał na mękę, a oczy utkwione są w tym Wschodzie, z którego przyjść ma wybawiciel, ten, który odnowi królewską świetność Syjonu i da Judzie panowanie nad światem.
Oto stoję przed wami ja, Mesjasz, zapowiadany przez wasze księgi, wyglądany przez stęsknione serca! lecz nie ten, którego obiecywali wam rabini, i nie poto jeno, poco ów obiecywany miał przybyć. Bo nie o te marne zdobycze jam przyszedł stoczyć bój, których wyglądaliście od Mesjasza, ale o władztwo nad ziemią i niebem. A żeście grzech wobec prawego pana naprawili, krzyżując jego wroga, przeto was postawię na czele wojsk moich i nie przemijającą ziemską, ale wiecznotrwałą dam wam koronę i wesele, któremu nie będzie końca.
Powstań więc, Syjonie, i oddaj pokłon mnie, bogowi twemu, czcząc w mej osobie większego nade mnie, który mnie posłał! Oddaj mi pokłon i zaprzysiąż, że nie będziesz miał innych bogów, krom mnie i tego, który wyzwolenia czeka w otchłani. Przeklnij uwodziciela, którego sprawiedliwie ojcowie na śmierć podali, przeklnij też i Jehowę, który uwiódł starsze od tamtych pokolenia i narówni z Chrystusem stał się przyczyną nieszczęść twoich. Hasłem twem niech będzie odtąd:
— Chwała i wyzwolenie Panu w otchłani, chwała i posłuch synowi jego, bogu jedynemu na ziemi!
Okrzyk powtórzyło sto tysięcy ust. Orkiestra połączyła dźwięki trąb i litaurów z huraganem ludzkich głosów. Tłum upadł na twarz, krzycząc pochwalną modlitwę. Bóg usiadł na swem pozłocistem krześle, a u stopni tronu stanęła idąca od strony Kazimierza procesja, na której czele grono rabinów niosło pod baldachimem torę, którą najstarszy z nich, siwowłosy cadyk, złożył pod stopami Judy, a potem sam wraz z towarzyszami uderzył przed nim czołem.
Władca skinął łaskawie głową i chciał już dać znak, by powstali, zatrzymał się jednak. Wzrok jego padł na grupę ludzi, stojących naprzeciw tronu poza kordonem straży. Grupa składała się z kilkudziesięciu ludzi, przeważnie podeszłych w leciech, których kilku młodzieńców otaczało jakby kordonem bezpieczeństwa, odsuwając od nich napór tłumu. W środku stał starzec zgrzybiały o długiej mlecznej brodzie, obramiającej zaschłe oblicze z zagasłemi oczyma. Był to rabbi Samuel w otoczeniu synów i wnuków oraz garści takich, co myśleli i czuli jak on.
Podczas, gdy cały tłum uderzał czołem i wydawał okrzyki na cześć boga Judy, rodzina Kahanów pozostała nieruchoma i milcząca. Tylko stary rebe Samuel podnosił kilkakrotnie ramiona podczas przemowy Gesnareha, jakby pojedyncze jej ustępy chciał odrzucić od siebie i wbić napowrót w usta mówiącego. Orli wzrok mistrza zauważył tę kupkę stojących i gest starca. Gesnareh zrozumiał. Ci ludzie przyszli tu, by bóstwu jego zaprzeczyć i stać się żywym protestem przeciw czci oddawanej mu przez ogół.
Dotychczas nie stanął mu nikt oko w oko z protestem podobnym. Wojsku jego stawały na drodze inne wojska, nikt nie stanął przeciw niemu wprost. Byli wprawdzie chrześcijanie, ale w krajach, które przechodził w triumfalnym swym pochodzie stanowili oni garstkę tylko. Wiedział, że organizują się przeciw niemu we Włoszech; w Syrji i w Europie znaczne ich zastępy świadczyły w jego obecności wierze swej po więzieniach, zdumiewając go wytrwałością w mękach: przed publiczną manifestacją cofali się zawsze, licząc się z faktem, że masy za niemi nie stały. Jeden ośmielił się — i ten legł rażony gromem, ale to już dawno było.
Z żydami działo się inaczej. Stanowili oni zwartą masę, górującą wpływem nad wszystkiemi innemi czynnikami w społeczeństwie. Dotąd szli posłusznie za nim, ale sam on zdawał już sobie dawniej sprawę z niebezpieczeństwa, jakie dla niego przedstawiał Kazimierz, jako ognisko chasydyzmu i prawowierności. Zanim przybył do Krakowa, postarał się o zapewnienie sobie gruntu w tej polskiej Jerozolimie. Nasłał tam roje emisarjuszy i krzewicieli swej wiary, dał im do pomocy wory złota, wiedząc, że to argument, rozstrzygający sprawę tam, gdzie racje teologiczne nie wystarczą. Zapewniono go, że nikt przeciw niemu nie podniesie głosu. I oto głos się podniósł. Gesnareh pochylił się naprzód na swym fotelu, by go słyszeć.
Rabbi Samuel Kahan wysunął się przed swoich towarzyszy i ręce obie podniósł w górę, pełen gniewu, i pomsty, i złorzeczenia jako prorocy starego przymierza.
— Ludu łatwowierny i obałamucony! — mówił, a głos jego, przygasły, jak źrenice, rósł i potężniał, z każdą chwilą. Ludu o chwiejnem sercu i przedajnem sumieniu! Wstrzymaj się na brzegu otchłani, w którą bieżysz na ostateczną zgubę, zamknij uszy na słowa kłamstwa, nie daj się chwycić w sidła bluźniercy! I ty, o wielki Adonai, okaż moc — uderz piorunem. Do ciebie zaś, kłamco bezwstydny, któryś tu przyszedł by uwieść Izrael i zbezcześcić Syjon, takie jest słowo moje, Samuela, syna Barucha, najstarszego z żyjących tu synów Judy!
Starzec przerwał, zaczerpując oddech, a tak silnem było wrażenie jego słów, że nikt ze słuchaczy nie śmiał mu przerwać i sam mistrz siedział na swem pozłocistem krześle nieruchomy, tylko usta mu się zacisnęły, a źrenice krwią nabiegły.
— Wieszże ty, ludu żydowski, kim jest ten człowiek, który mieni się wysłańcem boga światła, a tak szkaradnie czyni przeciw Bogu jedynemu, przeciw Jehowie? Słuchajcie! Przed wiekami zbuntował się przeciw Panu swemu na niebiesiech jeden z aniołów i pociągnął za sobą zastęp innych duchów i pogrążon jest w piekle, i nad męką jego położona jest pieczęć wieczności. Od czasu, jak stworzony jest człowiek, stara się wydrzeć go Bogu przeklęty buntownik, naginając mu czoło przed bożyszczami i zatruwając duszę. I teraz oto wysłał on jednego ze sług swoich, by ciebie uwiódł, o ludu wybrany! I wysłaniec ten przybrał na siebie postać Mesjasza, i dana mu jest moc czynienia dziwów, i uwodzenia ludzi. Ale moc ta skończy się, gdy przemówi Jehowa! Więc wołam do ciebie, Izraelu: obudź się, przejrzyj, nie daj się więcej uwodzić!“ I do ciebie wołam, synu nieprawości i bluźnierstwa! Zejdź z majestatu, który Bogu jednemu przystoi, padnij w prochu i daj świadectwo Prawdzie, a potem szczeźnij i wróć do otchłani, z której wyszedłeś! Ty zaś, o Adonai, ty, Boże ojców naszych, okaż moc twoją i strąć tego bałwana, który śmiał stanąć między ludem Twoim a Tobą!
Mówiąc te słowa starzec wyszedł z otaczającego go dotąd orszaku i przybliżył się pod same stopnie tronu, od których cofnęli się, lękiem nagłym zdjęci rabini, bijący przed chwilą czołem Prorokowi. Rabbi Kahan stał sam jeden w obszernem pustem półkolu, z rękami wyciągnionemi do Gesnareha i z płomieniem w oczach.
Zapadło głuche milczenie. Tłum zmartwiał w przestrachu i oczekiwaniu. Prorok pozostał również bez ruchu, ściskając kurczowo poręcze fotelu, potem podniósł się zwolna i skrzyżował ręce, wpatrując się w pergaminowe oblicze przeciwnika.
— Gdzież Bóg twój, starcze, i gdzie ta moc, której dano jest w proch mnie rzucić u twoich stóp? — rzekł wreszcie dźwięcznym swym, szeroko rozchodzącym się głosem. Oto jestem! Gdzie twój piorun?
Znów nastało milczenie, ciążące jak zmora senna. Tłum drżał. Rabbiemu Samuelowi poruszały się blade wargi niedosłyszanym szeptem. Wreszcie głos podniósł.
— Ku pomocy przybądź mi, Boże mój! — westchnął. — Pokaż się Bogiem Izraela! Zmiażdż pychę Twego wroga!
Podniósł ręce i oczy w górę i czekał. Tłum czekał wraz z nim. A z wyżyn tronu głos ozwał się znów, spokojny i nabrzmiały szyderstwem.
— Cóż? Nie przychodzi cud. któregoś czekał, szaleńcze?
Milczenie mu odpowiedziało.
— Cóż? Przywłaszczyciel nie upada? Grom nie grzmi? Jehowa nie przybywa z pomocą i pomstą?!
I naraz wyciągnął dłoń ku starcowi z nakazującym gestem.
— Widzisz więc, jak szalonym byłeś, stając przeciwko mnie! Nie przyjdzie ci na pomoc twój Bóg, wraz z wiarą swoją oddany będziesz na pośmiewisko ludzi. Poznaj błąd swój i upadłszy oddaj mi cześć!
Rabbi Samuel załamał dłonie.
— Boże Abrahama! — jęknął. — Dlaczegoś mnie opuścił!
— Przeklnij twego Boga i oddaj mi hołd! Albo giń!l
Ostatnie swe słowa Juda Gesnareh wymówił szeptem prawie, topiąc wzrok w obliczu starca. On zaś chwilę jeszcze stał na miejscu, zdając się czepiać rękami o coś niewidzialnego, potem zachwiał się i runął na ziemię.
Prorok zstąpił szybko z tronu i pochylił się nad ciałem, leżącem bez ruchu.
Potem podniósł głowę i ogarnął triumfującem spojrzeniem oniemiałe tłumy.
— Ten człowiek umarł, — rzekł doniośle. — Po bluźnierstwach, jakich się dopuścił, nie mógł żyć!
I mówiąc to oparł nogę swą na siwej głowie zmarłego, z której zleciała aksamitna krymka.
— Chwalcie waszego pana i bądźcie mu wierni! — zakończył. — I niech strach padnie na każdego, kto chciałby naśladować tego szaleńca, opierając się mej świętości i mocy!
Tłum znów padł na twarz, napełniając powietrze okrzykiem:
— Chwała i cześć panu naszemu i bogu! Niech zginą jego nieprzyjaciele i bluźniercy!
Śmierć starego reb Kahana usunęła ostatnią zaporę, jaka stawała na drodze władztwu Proroka. Nikt już teraz nie ośmielał się podnosić głosu przeciw niemu. Niebo samo stawało po jego stronie. Ten grom, którego przeciw bluźniercy Jehowy wzywał i czekał stary rabbi, on spadł, ale na własną jego głowę. Byli wprawdzie tacy, którzy twierdzili szeptem przy drzwiach zamkniętych dziwne jakieś rzeczy, ale rzeczy to były niesprawdzone, fantastyczne, a powtarzanie ich groziło życiu, więc ucichło o tem niedługo. Plotki utrzymywały, że wnet po opanowaniu Jerozolimy zjawił się przed Prorokiem chrześcijański młodzieniec, żądając publicznej z nim rozprawy i zwąc go Antychrystem. Rabbi wbrew oczekiwaniom otoczenia zezwolił na rozmowę, odkładając ją jednak do następnego dnia. Wówczas wezwał młodzieńca do upokorzenia się przed nim, a gdy chrześcijanin odmówił ze zgrozą, dotknął go zlekka końcem laski. Nieszczęśnik padł jakby rażony piorunem u stóp rabbiego Gesnareha, a rabbi położył nogę na jego głowie, upominając widzów, by nikt nie śmiał władcy bluźnić.
Legenda dodawała jeden jeszcze szczegół, zawierający w sobie wyjaśnienie zagadki. Na czole owego człowieka, który legł jakby rażony piorunem, dostrzeżono czarną plamkę. Gesnareh, mówiono, użył elektrycznego prądu, ukrytego w fałdach płaszcza, dla ukarania niedogodnego śmiałka i dla owładnięcia wyobraźnią tłumu. Wieść jednak rozbiła się rychło o chwałę mistrza, jak ptak postrzelony przez myśliwca. Teraz poczynała znów krążyć w mgłach nocy, drżąca i cicha, jak błędne ogniki na moczarach. Bo rodzina Kahanów, ku której zwracała się ogólna ciekawość, milczała jak grób, a synowie i zięciowie Chaima przesadzali się jeden przed drugim w wyrazach hołdu i uwielbienia dla „boskiego pana“, jak najczęściej nazywano Gesnareha od jego przybycia do Krakowa, i mimo żałoby i boleści po dziadku nie kryli się z mniemaniem, że krótko przed śmiercią zdziecinniał i stał się myszygene.
Władca Europy mógł teraz spokojnie siadać na tronie w obłoku kadzideł. Nie było już komu dawać przeciw niemu świadectwa. Moc i cud szły za nim, jako pies idzie za swym panem.
Istotnie bowiem z władztwem jego działo się właśnie tak jak z rosnącą chwila do chwili lawiną. Podbój świata szedł sam siłą ciążenia. Władca nie potrzebował już stawać na czele wojsk. Szły one bez niego ku miastom, otwierającym naoścież bramy, ku witającym je z gałęźmi zielonemi ludom. Stanów Skandynawskich i Anglji nie potrzeba było podbijać. Posłani tam komisarze z gronem wyższych urzędników obejmowali władzę bez żołnierzy, witani przez ludność uroczyście, znajdując wszędy ślepy posłuch. Do Ameryki wysłał „boski pan“ flotę powietrzną, przypuszczając możliwość oporu: oporu nie było. Tu i owdzie wprawdzie natknęli się jego wysłańcy na protest i bierną odmowę posłuszeństwa ze strony chrześcijan, których wpływ i ilość w krajach anglo-saskich były znaczniejsze, niż w Europie środkowej, ale komisarze władcy poradzili sobie z tymi ludźmi, tępiąc ich konsekwentnie i bez niepotrzebnych skrupułów. Z małemi wyjątkami Europa i Ameryka leżały pod stopą Judy Gesnareha. Reszta świata biła mu przez posłów czołem. Jedne Włochy strzegły przejść alpejskich, zbrojne i groźne, otoczone od Triestu po Marsylję kordonem wojsk i statków Proroka, ale niedotknięte stopą ani jednego z jego żołnierzy: cóż jednak znaczył ten skrawek ziemi wobec wszechświatowej potęgi zwycięzcy?
Ale ten pokłon świata, który do niedawna radował żądne) hołdów serce Judy Gesnareha, zdawał się obecnie obojętny władcy ziemi. Od przybycia swego do Krakowa nie ruszył się z wawelskiego zamku i oprócz najbliższych nie dopuszczał nikogo do siebie. Dni całe spędzał pogrążony w posępnych myślach, nie zdając się widzieć ani słyszeć nic z tego, co działo się dokoła niego. Niektórzy przypuszczali, że to znużenie lub przesyt: inni szeptali, że przyczyną tego stanu jest kobieta.
Istotnie, ucieczka Edyty wywarła niezmierny wpływ na Gesnareha. W pierwszej chwili cierpiała szczególnie podrażniona pycha. Jakże to? Świat cały słał mu się pod stopy, i naraz znalazła się istota, wyniesiona przezeń ponad wszystkie twory ziemi, wybrana na królowę jego serca i na władczynię tych niebosiężnych wyżyn, na których sam on się wznosił; ona wyrzekła się tego szczęścia, wyrzekła się jego, władcy świata, jego Gesnareha, i uciekła przed nim, uciekła pod skrzydła zaklętego jego wroga! To było nie do wiary i nie do zniesienia! Burzyło się w nim wszystko. Popełniono przeciw niemu zbrodnię zelżonego majestatu, nie już tylko królewskiego, ale boskiego, i on nie miał mocy zbrodni tej ukarać, nie mógł za nią wziąć odwetu. Wola jego znalazła kres. Przestał być władcą świata!
Ale po pierwszym wybuchu przyszły inne jeszcze uczucia od tamtego dotkliwsze. Prorok wspomniał na wieczorne godziny, spędzane od tak dawna przy tej kobiecie, wspomniał na słodkie słowa, jakiemi krzepiła jego siłę i rozwiewała zniechęcenie, wspomniał tę postać tak cudną, zwracającą się ku niemu jak kielich białej lilji, i dusza rwała mu się do niej i bunt bezmierny ogarniał go przeciw przeznaczeniu, które wyrwało mu z rąk ten promień jasny, tę gwiazdę świecącą jego duszy. Gesnareh czuł teraz, jak gorąco kochał Edytę i jak bezdennie smutnym stał się świat, odkąd jej zabrakło, jak wszystkie skarby ziemi utraciły wartość, gdy ich nie mógł już rzucić do jej stóp...
Z początku próbował ją znaleźć i znalazłszy porwać. Posyłał do Włoch roje szpiegów, którzy rychło trafili na ślad jej bytności w Rzymie, ślad ten jednak wnet gubił się i już niepodobna było go odnaleźć. Stwierdzono, że miała kilkogodzinne posłuchanie u papieża i że czas jakiś mieszkała w jednym z klasztorów: na tem się kończyło wszystko. Z bratem i z nikim w Polsce stosunków nie zauważono. Nie można też było dojść czegokolwiek szpiegując towarzyszy jej ucieczki, którzy obaj zaciągnęli się do jednej z Konstantynowych legij na północnej granicy kraju.
Edyta była dla Judy Gesnareha straconą.
Stosunek jego do Strafforda nie uległ w tym czasie zmianie. Otoczenie oczekiwało niełaski, sfery wysoko urzędowe, czyniły pocichu zabiegi, by upadek przyspieszyć: bez pomyślnego wyniku jednak. Strafford rządził Polskiemi Stanami niemal samowładnie, i chrześcijanie w tej jednej dzielnicy żyli we względnym spokoju.
Ale stan zdrowia władcy zajmował wszystkich. Szeptano o tem wszędzie. Zarzucano z różnych stron sieci intryg, wiązano kombinacje, mające na celu wynieść tych i owych ludzi. Wiadomo było, że aż do pojawienia się Edyty, kobieta nie grała żadnej roli w życiu „boskiego pana“; wiedzieli też wszyscy, jak znaczny wpływ wywierała siostra komisarza. Czy opróżnionego miejsca nie dałoby się obsadzić? Ponęta była zbyt wielka, a otoczenie Proroka nie miało skrupułów, choć ulegając jego woli musiało zachowywać pozory cnoty. Ale jak trafić do człowieka tak samodzielnego jak on i tak obojętnego na ponętę zmysłów? Bo prócz tej jednej oko jego nie spoczęło na żadnej kobiecie. Koło najpiękniejszych przechodził obojętnie, badając je jak lekarz, dotykając ich głów hieratycznym ruchem kapłana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.