Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JAN ŁADA
ANTYCHRYST
OPOWIEŚĆ
Z OSTATNICH DNI ŚWIATA
NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAN —————————— WARSZAWA
CZCIONKAMI DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA
Jego Eminencji Kardynałowi
Aleksandrowi Kakowskiemu
Arcybiskupowi Warszawskiemu
sercem pełnem czci i wdzięczności
AUTOR





I.

Henryk Strafford siedział przy biurku w swej pracowni z ręką opartą o klawisze maszyny do pisania, ale ręka nie poruszała się, a myśl błądziła daleko. Godzina była późna, ale gabinet zdawał się oświetlony dziennem światłem, płynęło ono bowiem równomiernie z ukrytych gzemsami otworów. Umeblowanie cechowała prostota i powaga. Kilka starych, cennych płócien, popiersi i grup z iwoaryny, coraz bardziej wycieśniającej niemiły dla oka marmur; parę szaf z książkami, parę innych z fonografami zastępującemi przeważnie druk i pismo; podłoga okryta płytami niedawno wynalezionego metalowego aljażu, mającego miękkość i puszystość wschodniego kobierca bez jego właściwości, szkodliwych dla zdrowia. Wszystkie sprzęty i drobiazgi podręczne miłe były dla oka, łatwe w ujęciu i niespożycie trwałe, a za materjał dla wszystkich służyły zamiast tkanin i drzewa rozmaite inne mniej lub więcej nowo wynalezione aljaże.
Była to bowiem epoka wynalazków praktycznych, udogodnień życiowych i zbytku. Po wszechświatowej wojnie 1914 r. i przewrotach, które stały się jej następstwem, powtórzyło się w całym świecie to, co przeżyła Francja po upadku Teroru. Reakcja była tem powszechniejszą i bardziej gwałtowną, im cięższym był demagogiczny ucisk i nieznośniejszem panowanie proletarjatu. Miejsce nienawistnych dogmatów społecznego i politycznego radykalizmu zajęły hasła ładu, rychło przeistoczonego w reakcję. Kapitalizm mścił się, zakuwając pracujące masy w twardsze, niż kiedykolwiek przedtem kajdany, krwawemi represjami i głodem zmuszając opornych do milczenia. Trusty i monopole zawładnęły światem, zastępując parlamentaryzm dyktaturą.
A równocześnie z tem rozpoczęła się niesłychana orgja bogactw i użycia. Kult złotego cielca i rozkoszy wygniótł wszelką religję i etykę. Zniknął wstyd, zamarła litość. Pracujące tłumy poddane zostały specjalnym rygorom i zamknięte w osobnych dzielnicach i miastach, by biedą i niechlujstwem nie razić wyrafinowanego wykwintu bogaczów. Po wszystkich krajach świata surowe ustawy przykuwały robotnika do jego warsztatu, jak niegdyś chłopa do gleby. Niewolnictwo zmartwychwstawało, cynicznie odrzucając osłaniające je dotąd pozory.
Strafford myślał o tem i przenikliwy ból ściskał mu serce. Wszak własne jego życie związane było z faktami temi tak ściśle. Jeszcze był chłopięciem, gdy ojca jego na śmierć skazał trybunał rewolucyjny za to, że bronił praw własności prywatnej na katedrze uniwersytetu w Cambridge. Wówczas to matka, Polka, wywiozła go do ojczyzny swojej wraz z malutką siostrzyczką, gdzie po latach objął w Krakowie taką samą katedrę, jaka ojcu jego dała sławę pierwszego ekonomisty w Anglii. Lecz teraz oto staje przeszkoda nie tak krwawa jak owa, która odebrała życie Sydnejowi Straffordowi, ale może jeszcze boleśniejsza. Wstępując w ślady ojca, zyskał już sobie rozgłos i uznanie. Młodzież tłoczyła się na jego wykładach, podnosząc jego imię jak sztandar; świat naukowy mimo młodego wieku liczył się z nim jak z pierwszorzędną powagą, i oto nagle padł grom. Zapatrywania jego były ściśle te same, za które komuniści ojca jego zawiedli na szafot: obecnie warstwy kierujące uznały zapatrywania te za niebezpieczne dla spokoju publicznego, bo zatrącające o socjalizm i rewolucję i postarały się o suspendowanie go. Henryk Strafford mówił sobie w tej chwili, że komuniści angielscy łaskawsi byli dla jego ojca, niż polscy zachowawcy dla niego.
Lekkie pukanie do drzwi rozbudziło go z zadumy. Obejrzał się: na progu stała jego siostra ze zwykłym swym łagodnym, napół macierzyńskim uśmiechem na ustach.
— Dobry wieczór, droga! Tak wcześnie wracasz z koncertu?
— Wcale nie tak wcześnie — odpada swym dźwięcznym, kontraltowym głosem. — Już po jedenastej!...
— Doprawdy? Nie przypuszczałem. I cóż jeszcze, siostrzyczko?
— Kalina Roztocka odwiozła mnie, i jest w salonie...
Białe czoło profesora zachmurzyło się zlekka.
— Czy mam iść do niej? — zapytał z nieco przymuszonym uśmiechem, podnosząc się z krzesła.
— Przeszkadza ci to?
— Tak dalece nie, ale...
— Ale przecież przeszkadza! Nie kłopocz się! Wymówię cię przed nią.
— Tak! Ta nieoceniona migrena...
Ona głową potrząsła.
— Nie! To byłby wykręt! Powiem poprostu, żeś zajęty.
— Kiedy ja właściwie nie jestem zajęty...
Panienka zaśmiała się wesoło, chwytając brata za rękę.
— A, jeśli tak, to zabieram cię bez ceremonii. Gdybyś pracował to co innego, ale jeśli idzie o oderwanie cię od próżnych myśli, któremi się zagryzasz, gotowam użyć siły!
I pociągnęła go za sobą przez parę pokoi do jasno oświetlonego saloniku, w którym pomiędzy gąszczem palm i bukietami kwiatów syczał srebrny samowar, a poza nim różowiała koronkami oszyta sukienka.
— Patrz, Kalinko, jaką zdobycz ci przyprowadzam. Niczem borsuk w jamie i niedźwiedź, kryjący się przed ogarami w najdalsze ostępy boru.
— To więc ja tak przestraszyłam profesora, że aż trzeba go było dostawiać tutaj przy pomocy domowej żandarmerji? — zaśmiała się panienka w różowej sukni.
— Przyzna pani, że jest to w duchu czasu — zauważył Strafford, ściskając jej rękę.
Parma Kalina zatrzepotała rączkami, sypiąc iskry z brylantowych pierścionków.
— Ani słowa o polityce! Nie zasnęłabym tej nocy! Śniłyby mi się okropne baby z dziećmi na ręku i głodni robotnicy w brudnych bluzach!
— Tak się pani brzydzi ubogimi i głodnymi?
Panienka zwróciła się do swej towarzyszki z miną rozkapryszonego dziecka.
— Powiedz mu, Edyto, żeby mnie nie kłuł tymi ohydnymi, biednymi i głodnymi! Papa mówi, że w najbliższej sesji senatu wniesie projekt zakazu dla tych brudasów włóczenia się po naszych dzielnicach i wstępu do publicznych parków!
Edyta Strafford poruszyła się gwałtownie.
— Sama nie wiesz, co pleciesz, Kalinko — zawołała, rzucając niespokojnym wzrokiem na brata. Nie zrozumiałaś pewnie ojca i robisz się gorszą niż jesteś, któż śmiałby do tylu udręczeń, jakie dziś znoszą biedacy, dodawać jeszcze niewolę, pozbawiać ich odrobiny świeżego powietrza po pracy?
Ale Kalinka upierała się przy swojem. Przykro jej zasmucać przyjaciółkę i spadać z czwartego piętra w opinii Strafforda, ale trudno! W cudze piórka stroić się nie będzie! Ma antypatje, których nie myśli ukrywać, ale ma też i zasady. Proletariat trzeba znosić, trzeba też o niego troszczyć się i jego potrzebom czynić zadość, jak troszczymy się o bydło robocze, ale trzeba równocześnie oddzielić się od niego nieprzebytym wałem. Czy Edyta zapomniała, czem były rządy proletariatu, począwszy od paryskiej komuny i rosyjskich sowietów, stanowiących dopiero przegrywkę, a kończąc na tej przeklętej zmorze, jaką były dwadzieścia kilka lat komuny wszechświatowej? Nie, nie! Niech jej nie mówią o robotnikach, o głodnych, wydziedziczonych! To dzika horda, którą trzymać należy na żelaznem wędzidle i tyle właśnie dawać jej praw, co brytanowi, uwięzionemu na łańcuchu.
Mówiąc w ten sposób panna Roztocka trzymała główkę wysoko podniesioną i nozdrza miała rozwarte jak koń rasowy. Była to piękna dziewczyna, stanowiąca zupełne przeciwieństwo typu i charakteru z Edytą. Maleńka, niezwykle zgrabna, z główką obramowaną puklami jasnozłotych włosów przypominała całkiem dziecięce główki Greuza. Rysy nie były regularne, tworzyły jednak całość nad wyraz ponętną i uroczą, czarne aksamitne oczy paliły jak węgielki, a cała ta miniaturowa figurka zdawała się ulepioną z saskiej porcelany i aż prosiła się, by ją schować za witrynę z obawy potłuczenia.
Edyta Strafford była przedewszystkiem o dziesiątek lat starszą od swej bardzo jeszcze młodziutkiej przyjaciółki i jeśli w tej ostatniej było coś z przekornego chochlika, ją można było porównać trochę do wysmukłej lilji, a trochę do anioła, rozpościerającego śnieżne skrzydła nad duszą zwierzoną jego pieczy. Była przedziwnie piękną tą idealną pięknością angielskich dziewic, której tak trudno sprostać kobietom z kontynentu, ale to, co przeważało w czynionem przez nią wrażeniu, to była wprost bezgraniczna dobroć, i ona to nadawała tej kobiecie, zbliżającej się do południa życia, tę promienną jasność, która szła od niej jak od postaci świętych u starych bizantyjskich mistrzów.
Strafford porównywał w myśli te dwie kobiety, tak piękne obie, a tak odmienne od siebie, i uczuł wielki smutek. Czemu to dziewczę, mające wdzięk kwiatu, nie miało duszy?
Edyta, jak zwykle, odczuła to, co się działo w sercu brata i utkwiła w nim oczy, błagające o wyrozumiałość. On zrozumiał i skinął jej zlekka głową, rzucając jakieś obojętne słowo dla odwrócenia rozmowy, ale Kalina zauważyła gest i tem energiczniej trzymała się drażliwego tematu.
Edyta kilkakrotnie próbowała powstrzymać potok jej wymowy. Piękna jej twarz przybierała coraz bardziej wyraz przykrości i zakłopotania, a oczy wciąż biegły do brata z tą samą niemą prośbą. Ale panna Roztocka uznała wreszcie, że dość już uczyniła dla zapewnienia sobie zwycięstwa. Uśmiechnęła się też w sposób zdolny zawrócić głowę całemu kolegium profesorów i szepnęła do ucha Edycie, tak jednak, by Strafford mógł słyszeć, że ona ta wszystko mówi jedynie z przyjaźni i troski o niego, że nie chce patrzeć na to, jak ten genialny człowiek marnuje całą swą przyszłość dla teoryjek, które, jeśli są prawdą, znajdą dla siebie drogę i narzucą się światu, teraz jednak nie przyszedł na to czas i bronić ich znaczy tyle, co głową w mur uderzać. I któż to popełnia podobne szaleństwo? Ten, który za lat kilka, gdy dojdzie do pełni wpływów i władzy, będzie mógł dyktować ogółowi swe poglądy, swoją wolę...
Panienka mówiła w ten sposób przez chwilę, nie wywołując już jak przedtem rozpaczliwych protestów przyjaciółki, kiedy nagle urwała, jakby przypominając coś sobie i zalała się naraz srebrnym śmiechem.
— Wiecie, byłabym zapomniała, a noszę się z tem przez cały dzień! To takie paradne!
— Cóż takiego! — spytała Edyta, obejmując młodą dziewczynę i zaglądając jej w oczy z macierzyńską czułością.
— Wyobraźcie sobie, że pan Henryk ma rywala!
W oczach panny Strafford mignął cień zaniepokojenia.
— Rywala? w czem?
Panienka śmiała się dalej ubawiona.
— Ach, bo wyobraźcie sobie tylko, było u nas jak zawsze kilku panów z giełdy na śniadaniu i opowiadali, że pojawił się prorok, słyszycie? prorok w naszych czasach!
— Prorok? — zagadnęła Edyta. — To bardzo ciekawe!
— Tem ciekawsze, że prorok ten głosi identycznie te same piękne rzeczy, z powodu których próbowano pana wyrzucić z siodła, na szczęście daremnie.
— Jakto — daremnie? — zapytali równocześnie Strafford i Edyta.
— Ano tak, bo przecie to wszystko, co było rozumnego w senacie wpłynęło na Radę Dziesięciu, która zdecydowała, że do człowieka tej miary, co Strafford, — kłaniajże się pan! nie można stosować takiej cenzury, jakiej podlega pierwszy lepszy gryzipiórek i bakałarz, i że na pewnych bardzo wysokich stanowiskach umiarkowana fronda jest tem samem, czem sól w potrawach.
— To musiał ojciec pani powiedzieć, — uśmiechnął się młody profesor — a i to rozumiem, że on to wielkim swoim wpływem przeprowadził zwrot ten tak w dzisiejszych czasach niezwykły.
— Papa mówił istotnie, że nie przyszło mu to łatwo z tem zwolnieniem od cenzury. Papa mówi, że między tymi panami są takie zakute głowy!
— Ale koncept z solą pomógł pewnie? — uśmiechnęła się Edyta.
— Pomógł istotnie. Ci panowie z giełdy lubią to wszystko, co ma łączność z kuchnią.
— W każdym razie winienem ojcu pani wielką wdzięczność, nie po raz pierwszy zresztą, — wtrącił Stratford nieco zduszonym głosem. Nie mógł odpychać pomocy, która go chroniła przed złamaniem życia, ale pomoc ta przychodziła z rąk człowieka, którego poglądy i osoba nie były mu zgoła sympatyczne i wobec którego obowiązek wdzięczności był mu ciężarem. Czy ciężarem mu była i wdzięczność wobec Kaliny, która z ojcem czyniła, co chciała i wpływu swego używała tylekroć na jego korzyść? Nie miał czasu odpowiedzieć na to pytanie, bo Edyta przypomniała mu, że nie podziękował pannie Roztockiej.
Zmieszany ujął za rękę młodą dziewczynę i chciał ją podnieść do ust, jakkolwiek nie było to oddawna w zwyczaju, ona jednak usunęła dłoń, nadstawiając czoło.
— I beze mnieby się to stało! — szepnęła. — Takiego człowieka, jak Henryk Strafford, nie wyrzuca się z katedry dlatego, że jakiś miljarder czy jakiś trust znalazł w jego wykładach kilka zdań niemiłych.
— A to dlaczegóż kłóciłaś się z nim tak zawzięcie o te same zdania? — zauważyła uśmiechając się Edyta.
— Bo nie chciał przyjść do nas, a przyszedłszy tak wyglądał, jakby dokonał największego poświęcenia! — zaśmiała się panienka, wymykając się do przedpokoju.
— Złoto nie dziewczyna! — westchnęła panna Strafford. — Zal, że nie wszyscy ją oceniają.
— Do mnie pijesz? — uśmiechnął się brat. — Może i słusznie! Ale co na to poradzić? Dla ciebie Kalinka jest zawsze jeszcze tą dziewczynką, którą przygarnęłaś do kochającego serca po śmierci matki i dla której zrobiłaś tyle dobrego, że ją za to kochać będziesz do końca życia, zamykając oczy na to wszystko, co mogłoby miłości tej przynieść ujmę. Dla mnie niestety, jest ona córką swego ojca, przesyconą wpływami tego świata, który nie tylko nie jest moim, ale jest przeciwieństwem mojego i budzi we mnie nieprzezwyciężoną odrazę. Pomimo cały jej urok i pomimo całą sympatję moją dla niej wpływy te odczuwam w niej co chwila, a jeden taki zgrzyt wystarcza, by odrzucić mnie od Kaliny, bodaj na chwilę, za chwilę zaś przychodzi zgrzyt nowy... Jakże chcesz, Edyto, żebym w tych warunkach myślał o połączeniu się z nią nawet, gdyby to było skądinąd możliwe i zgodne z zamiarami papy Roztockiego? A przytem znasz moje zapatrywania na nierozerwalność małżeństwa. Nawet u chrześcijanina byłyby one w naszej epoce bardzo zacofane, tem bardziej u mnie, który nie jestem chrześcijaninem, ale bądź co bądź przekonania te są niezłomne, a cały klan Roztockich przyznaje się wprawdzie do chrześcijaństwa, bo to zaczyna być w modzie, a stary giełdziarz lubi się nawet chełpić z tego, że dał Kalinę ochrzcić, choć nie jest pewny w jakiem wyznaniu, ale zasady jego i córki nie wykraczają poza panujący w ich świecie szablon krótkoterminowego kontraktu małżeńskiego. Nie jeden raz przecie musiałaś słyszeć Kalinę, zastrzegającą się nie tylko przeciw dożywotnim, ale i przeciw długoletnim małżeństwom.
— Mężczyzna może łatwo urobić sobie żonę, — zauważyła Edyta.
— Rozczytujesz się wciąż w starych romansach i pamiętnikach, a prócz Kaliny nikogo prawie nie widujesz i dlatego zdaje ci się, że stare formułki stosować można do naszych czasów. Panowanie komunizmu zachowało wprawdzie cień małżeństwa, ale zniszczyło życie rodzinne, a tem samem i oddziaływanie wzajemne. Małżeństwo jadające w różnych jadłodajniach, należące do różnych stronnictw i dzieci chowające w państwowym przytułku, bo tego wymaga i obyczaj, i konieczność, nie ma nic wspólnego z temi, o jakich opowiadają twoje książki.
— Przypuśćmy! Ale w takim razie cóż ryzykujesz, wiążąc się na czas jakiś z kobietą czarującą, o której wiesz dobrze, że cię kocha?
Strafford potrząsł głową.
— Naprzód tego niedosyć, że ona mnie kocha: trzeba jeszcze kochać ją samemu...
— A ty?
— A ja nie wiem... Chwilami zdaje mi się, że ją uwielbiam, a nieraz bywa i tak, że czuję wstręt do niej.
— Henryku!
— Cóż chcesz, droga? Oszukiwać cię nie mogę, choć wiem, jaką wagę przywiązujesz do tego związku. I wiesz: gdyby Kalina była taką sobie nic nieznacząca panienką ani złą, ani dobrą, ani piękną, ani brzydką, jakich tyle kręci się po świecie, możebym ją poślubił — ot, wprost dla dogodzenia tobie, która jesteś światłem mego życia. Ale właśnie dlatego, że jest taką, i właśnie dlatego, że działa i na mój mózg, i na moje zmysły jak haszysz, że śnię o niej i myślę w bezsennych nocach, właśnie dlatego, że ona i ja, to światy odmienne i że związek z nią, to związanie się i z tym jej światem także — nie, Edyto, ja tej kobiety nazwać moją nie mogę!
Nastało długie milczenie. Edyta pochyliła się nisko nad filiżanką herbaty, starając się ukryć przed bratem głębokie wzruszenie i łzy, gwałtem powstrzymywane. Cały gmach wymarzonej przez nią przyszłości rozpadał się w jej oczach. Poświęciwszy Kalinie kilka lat życia, kochała ją tak, jakby mogła kochać córkę i związek jej z bratem stanowił najdroższe z jej marzeń, a teraz oto z marzeniem tem trzeba było się pożegnać, bo Strafford nie był człowiekiem, zmieniającym swe postanowienia. A że znała dokładnie stan jego serca i wiedziała, jak silne było uczucie, wiążące go z jej wychowanką, zrozumiała i to jeszcze, że odrzucając miłość i rękę panny Roztockiej, zamykał on równocześnie drzwi do swego serca i domu dla każdej innej kobiety. Edyta, która nie wyszła zamąż, chcąc poświęcić się wyłącznie bratu, nie miała w przywiązaniu swem egoizmu i czuła, że sama nie wypełni życia Henrykowi i że bez umiłowanej kobiety życie to pozostanie pustem i smutnem. Był przytem i specjalny powód, dla którego szło jej wielce o jak najrychlejsze zabezpieczenie Straffordowi ciepłego domowego ogniska. Powód ten taiła dotąd przed nim troskliwie, ale niedługo już musiał odkryć jej tajemnicę... A wtedy jakżeby mu przydało się mieć przy sobie, jako trwale ukojenie i ostoję, dziewczynę złotowłosą, ale nie było rady. Poczęła mówić o czem innem.
— Powiedz mi, — zagadnął ją naraz brat — co ty myślisz o owym proroku?
— O jakim proroku? — zagadnęła nie orjentując się, myśl jej bowiem zajęta była wyłącznie Kaliną i rozwianem marzeniem.
Strafford nie zauważył pytania.
— Bo, widzisz, tak mi się zdaje, że doszliśmy do przełomowego momentu w dziejach świata, a w takich momentach zjawiają się zawsze ludzie nadzwyczajni, pociągający za sobą ogół na nowe tory.
— Czy przypuszczasz, że człowiek, o którym mówiła Kalina, mógłby być takim?
Strafford ruszył ramionami.
— Nie wiem o nim nic: jakże mogę wnioskować, czy on jest takim? Mówię tylko, że prędzej czy później człowiek podobny musi się pojawić. A może nie jeden człowiek, może myśl, która stanie się sztandarem i pociągnie za sobą ludzkość... Nie wiem wreszcie, jak to się stanie, to mi jednak jest jasne, że to, w czem żyjemy, trwać długo nie może. W deptaniu wszelkiego prawa i dobra w zaparciu się wszystkich ludzkich uczuć i w orgiach użycia doszliśmy do absurdu, i teraz musi przyjść coś, co rozpędzi trujące nas gazy, człowiek czy kataklizm, może jedno i drugie razem...
Edyta wpatrzyła się w brata zamyślona.
— Ja o tym człowieku słyszałam już — rzekła cicho.
— I nie powiedziałaś mi nic?
— Nie przypuszczałam, byś sprawę tę brał na serio.
On znowu ruszył ramionami.
— Ja go jeszcze nie biorę na serjo, bo nic o nim nie wiem. Mówię tylko, że nadszedł czas na pojawienie się męża chwili, a kto tym mężem będzie, ten czy inny, zobaczymy później.
— Gdyby to była prawda, co o tym człowieku opowiadają... — zaczęła młoda kobieta i urwała.
— Cóż opowiadają?
Edyta ociągała się z odpowiedzią.
— Dziwne rzeczy, — rzekła wreszcie. — Mówią, że głosi panowanie sprawiedliwości, pociechę cierpiącym i triumf maluczkim. Wielkie rzesze idą za nim, gotowe na jego skinienie w ogień pójść i w śmierć. On je trzyma na wodzy, broniąc czynów gwałtu i nakazując cierpliwość, przebaczenie krzywd, miłość...
— Dziwne rzeczy istotnie. Jakże to stać się mogło, że o nich nie doniosły dotąd nic agencje radjotelegraficzne?
— Czyż nie wiesz, jak ścisła jest cenzura? Hasła, rzucane przez tego człowieka, są zbyt sprzeczne z programem giełdowej autokracji, rządzącej dziś światem, a ruch przezeń wszczęty, zbyt łatwo mógłby stać się groźnym pożarem. Nim go zgniotą bomby, trzeba go zlokalizować milczeniem.
— Rozumiem! Gdzież on jest?
Pojawił się w Palestynie i z pochodzenia ma być Żydem, ale działa przeciw Żydom. Wiesz, jak bezwzględną i nielitościwą jest oligarchja żydowska, sprawująca rządy w Palestynie, dla ludności arabskiej, a nawet i dla własnych uboższych współplemieńców. Przeciw temu despotyzmowi podniósł ów człowiek sztandar oporu i słychać, że bez rozlewu krwi wygnał dotychczasowych władców z Jerozolimy i sam w niej dziś włada, choć inni powiadają, że tak nie jest.
— I rzeczach tej wagi nie wiemy nic, bo każe o tem milczeć radjotelegramom cenzura! — zaśmiał się gorzko Strafford. — Cóż dalej jednak?
— Powiadają też o nim, że wielkie dziwy i cuda czyni, uzdrawiając chorych, wracając wzrok ślepym, słuch głuchym. Żyje jak najbiedniejszy z jego słuchaczy, rozdając, co ma, ujmując się za krzywdzonymi i kojąc strapionych. Dobrym jest dla wszystkich prócz chrześcijan, dla tych bowiem czuje nienawiść, i każe im zapierać się Chrystusa, zanim przypuści ich do swych adeptów.
— W każdym razie musi to być nietuzinkowy człowiek, a jego wyjątkowa siła hipnotyczna przedstawiałaby zajmujące studium dla lekarzy, — zauważył Strafford.
— Więc ty to tłumaczysz hipnotyzmem i sugestją?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— A czemże innem mógłbym to tłumaczyć?
Edyta przykryła oczy długiemi rzęsami.
— Bo mi się zdawało... Czy nie sądzisz, że mogą być wyższe siły ponad tem co ziemskie?
Położył jej rękę na ramieniu i wpatrzył się w bladą twarz, zaróżowioną w tej chwili lekkim rumieńcem.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytał.
Ona zmieszała się jeszcze mocniej i przez chwilę nie mogła zdobyć się na odpowiedź.
— Jeśli jestem niedyskretny, nie mów nic! — uspakajał ją łagodnie.
— Owszem, powiem ci! Właściwie chciałam oddawna... Ale bądź pobłażliwym dla mnie.
Wiesz, że mnie ochrzczono w dzieciństwie.
Ojciec jako teozof chciał mieć w tobie spadkobiercę swych przekonań i dlatego nie pozwolił ciebie chrzcić: mnie pozwolił. Stąd łącznik mój z wyznawcami macierzyńskiej wiary.
— Wiem o tem, nie wiedziałem tylko, że masz z tymi ludźmi stosunki.
— Matka doradzała mi przed śmiercią, bym poznała jej wiarę, ale wówczas byłam młoda, szczęśliwa i tak to leżało daleko ode mnie... Dziś...
— Czy dziś nie czujesz się szczęśliwą?
— Jak możesz pytać? Skoro mam ciebie... Ale, widzisz, przychodzą takie chwile, w których potrzebuje się oparcia...
— Czy go nie miałaś dotąd?
— Nie rozumiesz mnie! Widzisz, u tych współwyznawców naszej matki słyszałam od znanego mi i wiarogodnego duchownego, że oni oczekują zjawienia się proroka w ostatnich dniach świata. I ojciec Wincenty (tak właśnie zwie się ten duchowny) twierdził, że będzie to fałszywy prorok i że ów człowiek właśnie jest tym fałszywym prorokiem.
Inni jednak nie wierzyli temu, gdyż on jest dobry... I mnie też tak się zdaje.
Strafford poruszył obojętnie ramionami.
— Właściwie, co to nas może obchodzić? Ale widzę, żeś dalej zaszła w stosunkach z tymi sekciarzami, niż przypuszczałem. Wy kobiety macie zawsze słabość do wszelkiego rodzaju magów i sykofantów, ale jeśli ci to dać może jakiś jaśniejszy moment w życiu...

II.

Senator Roztocki miał w pobliżu Woli willę, okoloną parkiem i zawierającą wszystko, na co tylko mógł zdobyć się najbardziej wyrafinowany przepych. W tej epoce, gdy powstawały nieprawdopodobnej wielkości fortuny, wielu zdobywało je dla rozkoszy posiadania: Roztocki zgromadził bogactwa, by mu się stały narzędziem użycia. Używał też rozkoszy życia w całej pełni umiejętnie i subtelnie. Wśród tłumu nowych ludzi, rozsypujących bezmyślnie złoto, miljarder zmieniał je w wonne kwiecie, kupując piękno. Ponieważ zaś lubił nie tylko estetyczne formy przeszłych wieków, ale i ich wiedzę, obcował też chętnie ze znawcami przeszłości i ze smakoszami tej resztki jej skarbów, której nie zniweczyła zawierucha światowej komuny, a oni, by mu zrobić przyjemność, zwali go Mecenasem i Petronjuszem.
Tego dnia — a było to kilka tygodni po owych odwiedzinach Kaliny u Straffordów — zebrało się w poobiedniej porze dość liczne towarzystwo na tarasie willi Roztockich. Pan domu promieniał dobrze strawionem śniadaniem i zadowoleniem z życia. Otaczał go kwiat stołecznej inteligencji i śmietanka rządzących oligarchów. Rój młodych kobiet barwił wczesną zieleń trawników i krzewów jak rozsypaną wiązanką kwiatów. Edyta nie poszła towarzyszyć im do parku, wymawiając się znużeniem i niezdrowiem. Od pewnego czasu wymówka ta powtarzała się z jej strony coraz częściej, twarz stawała się coraz bledszą i zwracano na jej stan coraz ogólniej uwagę: jak często zdarza się w podobnych razach, brat tylko nie dostrzegał tego, co widzieli wszyscy. I teraz przekomarzał się z nią o to, że pieści się i że pozuje na starą pannę przez nadmiar kokieterii. Ona słuchając go, uśmiechała się smutnie, żartując przytem, że musi go pilnować, by wśród najstarszych i najdostojniejszych nie skompromitował się jakimś niewcześnie opozycyjnym wyskokiem.
Rozmowa toczyła się jak zwykle w ostatnich czasach o Proroku z Palestyny. Jakże dalekim zdawał się czas, tak przecie niedawny, gdy cenzura prewencyjna wykreślała skrupulatnie imię jego, jeśli przypadkiem wkradło się do radjotelegramu! Teraz daremną stała się ówczesna polityka ukrywania głowy w piasku. Imię Judy Gesnareh powtarzał przez cały dzień fonograf, telefonujący informacje polityczne w miarę, jak nadchodziły; dokoła niego krążyły myśli i rozmowy, dusze pełne były ciężkiej troski lub nadziei, gdy wymawiały je usta, i jakże mogło być inaczej? Nie byłoż imię to sztandarem, jutrzenką dla jednych, płomieniem zaguby dla innych? Nie okazałże się człowiek ten genialnym i potężnym nad wszelką ludzką miarę? Oto w ciągu paru miesięcy usadowił się w Jerozolimie, nagromadził tam moc amunicji i prowjantu, i zebrał potężną ochotniczą armję, którą w początku wprawdzie agencje urzędowe nazywały armją bosaków i obszarpańców, wnet pokazało się jednak, że była ona więcej warta od świetnie umundurowanych i drogo płatnych milicyj państwowych. Istotnie Juda Gesnareh opanował Syrię i Anatolię, przeszedł Dardanele, pobił zjednoczone wojska Stanów Bałkańskich w walnej bitwie pod Niszem, przeprawił się przez Dunaj, zawładnął bogatemi dzierżawami węgierskiemi i z Budapesztu groził z jednej strony Wiedniowi i Stanom Niemieckim, z drugiej Krakowowi. A Kraków, to była stolica Polski, odkąd rządy plutokratyczne, zwyciężywszy z trudnością opór komunistów, zdecydowały przekształcenie Warszawy na miasto wyłącznie przemysłowe i robotnicze, przenosząc stolicę do Krakowa.
Stary gród królewski stał się czemś w rodzaju polskiego Waszyngtonu, siedzibą władz, muz i miljarderów, miastem wytwornych uciech i największego zbytku. Osiedlano się tu, by w spokoju używać zarobionych na paskarstwie i monopolu setek miljonów i miljardów, i żyli tu sobie ci wybrańcy losu wśród równych lub padających przed sobą na twarz czcicieli złotego cielca tak dobrze, i zdawało się, żyć tak będzie się wiecznie, bo przecie proletariat, skompromitowany okropnościami i barbarzyństwem komuny, leżał powalony na obydwie łopatki, i powrotu tych nienawistnych rządów bały się masy robotnicze niewiele mniej od kapitalistów. Złoty cielec cieszył się i uznawał, że wszystko dzieje się jak najlepiej, że życie jest nader piękną rzeczą, i że ten błogi stan będzie zapewne trwał wiecznie, a teraz nagle urwało się to wszystko. Granitowe podstawy zarysowały się, gmach wiecznotrwały zachwiał się; chwila jeszcze — runie.
Nie dziw, że pogoda umysłów była zmącona. Dopytywano się o Proroka, powtarzano najdrobniejsze szczegóły i incydenty, odnoszące się do niego, słuchano z zapartym oddechem.
Baron Neuhardt, patentowany narrator, dostarczyciel nowinek i totumfacki wielkiego świata, opowiadał, jak oryginalnym typem był Gesnareh.
— Jest to człowiek, nie mający, jak się zdaje, żadnych potrzeb i żadnych osobistych widoków. Jest wegetarjaninem, przypominającym pitagorejczyków i essenajków, albo też mnichów średniowiecza. Pociąga tłumy z nieprzepartą siłą. Nikt, słysząc go, nie jest w stanie mu się oprzeć. Zwłaszcza na kobiety i dzieci wywiera urok niesłychany.
Kilka kobiet przybliżyło się, słuchając.
— Czy młody? — zagadnęła jedna z nich.
— A czy... czy ładny? — dorzuciła nieśmiało druga, młodziutka.
Baron zwrócił się ku pytającym.
— Nie ma podobno więcej nad trzydzieści lat, a typem i postawą przypomina wizerunki Chrystusa. Tylko że Chrystusowi legenda przypisuje aureolę długich, złocistych włosów, podczas kiedy u niego krucze kędziory wiją się malowniczo dokoła mocarnej głowy jak języki ognia lub wężowe sploty.
— Ach, jak to musi być śliczne! — zawołała panienka, interesująca się tak żywo powierzchownością Proroka.
— No, nie wiem, — zauważył senator Finkelbaum, wielki znawca i protektor sztuki — głowa Gorgony, nie uchodziła dotąd za szczyt piękności!
— Mnie jednak zdaje się, że my temu włóczędze za wiele wyrządzamy zaszczytu, zajmując się nim tak gruntownie, — zauważył gospodarz, którego optymizm opierał się zwycięsko ogólnemu nastrojowi. — Cóż u licha? Do desperacji niema jeszcze powodu! Naprzód ta przegrana pod Niszem niczego nie dowodzi. W siłę wojskową i sprawność Stanów Bałkańskich nikt chyba na serio nie wierzył, a dostanie się do Budapesztu jest zapewne sukcesem poważnym i faktem dla nas niedogodnym, ale to przecie sprawy nie rozstrzyga i o wyniku całej tej sprawy nie przesądza zgoła. Potęga militarna Stanów Zjednoczonych Europy koncentruje się na Zachodzie i Północy, i ten wojowniczy jegomość z głową Meduzy jeszcze się z nią nie zetknął. Wióry polecą z jego adeptów, gdy to nastąpi!
— Niechże to Jowisz olimpijski sprawi! — westchnął, pochylając głowę senator Finkelbaum.
— Aa, jeszcze na jedno pozwolę sobie zwrócić waszą uwagę, — mówił dalej Roztocki, zachęcony korzystnem wrażeniem, jakie wywołały jego słowa. — Wszyscy u nas są przerażeni, a nikt nie wie, czy jest dostateczny powód do przerażania się. Bo właściwie, kto to jest ten Juda Gesnareh i czego chce? Niewiadomo! Że jest mocnym sugestjonerem, że motłoch za nim idzie, i że on motłochem tym rzucił przeciw opierającym mu się Bałkanom i Węgrom, to fakt, a drugi fakt, to niepojęte wprost niedołęstwo i zacietrzewienie władz krajów, w jakich się pojawia, w stosunku do niego. Czy z tego wynika jednak, że inne rządy, począwszy od naszego, będą dalej postępowały równie idiotycznie? Mam uzasadnione powody mniemać, że nie. Cały ten ruch stoi jednym człowiekiem — to fakt stwierdzony niezbicie, przez naszych wywiadowców. Człowiek ten jest mocny, bardzo mocny nawet, ale jest sam jeden. A z takim tylko niedołężni głupcy nie poradzą sobie: my poradzimy!
Szmer ogólnego uznania i szacunku przebiega po tarasie. Senator od lat wielu sterując sprawom publicznym, przywykł do hołdów, składanych jego politycznemu rozumowi, robiły mu one jednak zawsze przyjemność. Z większym też jeszcze animuszem wiódł rzecz swą dalej.
— Mówiłem tedy, że jest to człowiek wyjątkowo silny, ale samotny. Napoleon miał swoich marszałków, ale Napoleon szedł do władzy przez szereg lat, on władzę osiągnął w ciągu paru miesięcy, ale nikt z nim władzy tej nie dzieli i nie może jej dziedziczyć. A to ułatwia dojście z nim do porozumienia lub do... końca. Musi być ambitny, okrywa się bowiem płaszczem bezinteresowności i chce uchodzić za człowieka niedostępnego dla niższych poruszeń: dobrze! My posiadamy skarby i zaszczyty, o jakich nie śniło się dawnym mocarzom ziemi. Otrzyma więcej niż zażąda, niż zamarzy! My chorujemy dziś na brak ludzi silnych: będzie nam potrzebny: nie oglądniemy się na cenę! A nie da się kupić? Ha! Największego z ludzi ima się śmierć nieoczekiwana...
Edytę wstrząsnął dreszcz nagły. Rzuciła ukradkiem spojrzenie na brata. Siedział bez ruchu z czołem opartem na dłoni i opuszczonemi w dół oczyma.
A Roztocki dochodził do konkluzji.
— Pomijając jednak to wszystko, należy jedno jeszcze zauważyć. Mieliśmy dotąd przed oczyma dwa rozwiązania: owładnięcie tym człowiekiem i usunięcie go z drogi. Ale może być i trzecie. On może być dla nas obojętnym, a i cały ruch wszczęty przezeń także. Hasła jego mają charakter idealistyczny i doktrynerski i nic dotąd nie zdradza, by je chciał stosować do polityki. A skoro raz przekonamy się o tem, przestanie być dla nas niebezpieczeństwem i będziemy go traktowali, jak indyjskich jogów i genjalnych maniaków.
Z poza kosza kwiatów, zasłaniającego róg tarasu, ozwał się głos nabrzmiały szyderstwem.
— Strzeż się, dostojny, bo z tym programem indyferentyzmu i tolerancji dla doktrynerów rządy wasze doczekają się jeszcze przykrych niespodzianek!
— Oho! Już Kwaśniewski wsiadł na swego konika! — szepnął baron.
Delenda est Carthago! — dorzucił ktoś inny.
A Kwaśniewski mówił dalej, tnąc swym przenikliwym głosem jak brzytwą i wysuwając naprzód z pomiędzy kościstych ramion wiewiórczą swą twarz żółtą i wyschłą jak pergamin.
— Komuniści mieli w jednem rozum: wytępili, nie do szczętu niestety, najniebezpieczniejszego z wrogów państwowości i kultury, jakim jest chrystianizm. Wy teraz zamiast dalej iść tą samą drogą i chwast ten wykorzenić ostatecznie, bawicie się w liberalizm i dajecie zatrutemu zielsku odrastać. Poczekajcie trochę, a zje was rdza owa od podstaw, jak zjadła państwo rzymskie!
Tak byli wszyscy przyzwyczajeni do antychrześcijańskich filipik profesora Kwaśniewskiego, że wnet rozpoczął się pogwar coraz głośniejszej rozmowy. Wtem z przeciwnego kąta tarasu ozwał się głos przenikliwy i niemal dziecięcy, na którego dźwięk wszystko uciszyło się, a grupy rozmawiających podeszły bliżej przysłuchując się.
— Sam należąc do owej rdzy, która przejmuje taką trwogą szanownego profesora, mam niejaką kompetencję do zabierania głosu w tej materji! — mówił maleńki garbusek o żółciowej cerze, zmiętych rysach i kolących oczkach.
Był to szwagier gospodarza, Zdzisław Poratyński, człowiek miernej fortuny, nie zajmujący żadnego stanowiska w hierarchji społecznej, a jednak przyjmowany wszędzie, owszem fetowany i odznaczany w całym wyższym świecie, który teroryzował swoim złośliwym dowcipem i szyderstwem. Sam on mówił nieraz, że szwagier jego zawdzięcza stanowisko i popularność podniebieniom swych gości, kiedy on stoi w towarzystwie dzięki językowi, którego ludzie się boją i dlatego bakę mu świecą. Istotnie jednak nie tylko bali się go ludzie, ale słuchali chętnie, umysł jego bowiem ironiczny i paradoksalny odcinał się od ogólnej szarzyzny i zaciekawiał.
— Dajmy jednak na to, że jesteśmy ową rdzą, i że zjadamy społeczeństwo współczesne, choć nie mamy dział ani mocy. Cóż jednak w takim razie powiedzieć o was, panowie senatorowie, panowie miljarderowie, panowie monopoliści, którzy ściągacie tak skrzętnie do swych portfelów wszystkie soki żywotne tej ziemi, wszystką zarobkową pracę i całą wytwórczość ludzkości, o was, którzy świat wzięliście w bezpłatną dzierżawę i sami używacie rozkoszy życia, kiedy ludzkość pracuje dla was w jarzmie, jak niegdyś pracowały bydlęta? Czy ta rdza nie jest od chrześcijańskiej szkodliwszą? I czy pan profesor Kwaśniewski, snujący jedwabny swój żywot na intratnej posadzie archiwarjusza senatu, nie jest przypadkiem czemś gorszem od rdzy, bo rdza przegryza żelazo, ale nie zatruwa ducha, a wy, nie jesteścież podobni do trujących grzybów, które niosą w sobie śmierć?
— To nie tylko obrona chrześcijańskiego zabobonu, to księżowskie kazanie! — wtrącił z irytacją Kwaśniewski.
Ale Poratyński nie zważał już na Kwaśniewskiego. W gruncie nie szło mu o chrześcijan, do których należał, z samego imienia tylko: korzystał jednak ze sposobności, by wyładować swą żółć przeciw mężom złotego cielca. Nienawidził tych ludzi nienawiścią ułomnego ku prostym, człowieka, którego mienie i zdrowie zmusza do odmawiania sobie używań, im dostępnych. O lud roboczy chodziło mu w gruncie mało: był on jednak taranem, którym łatwo było wyłamywać otwory we wrogiej fortecy.
— Udało się wam zmienić ludzkość w bydło robocze, nie potrafiliście jednak bydłu temu wydrzeć pamięci i jadem waszym zniweczyć nienawiść ku wam. Jesteście jako struś, któremu się zdaje, że przestano go ścigać, bo głowę ukrył w piasku i nie słyszy pogoni. Założyliście knebel i obrożę i cieszycie się! „Jak te brudasy słuchają nas! Jak przykładnie milczą!“ Ale najsilniejszy knebel zużywa się i obrożę też przegryźć można, a wtedy źle będzie! I nie tylko będzie, ale jest!
Odchrząknął i usta umoczył w kieliszku likieru, poczem znów jął poruszać swem żądłem.
— Pan Jakub, szanowny nasz gospodarz, zapewniał uroczyście, że wojska zachodnich stanów zabiegną rychło drogę temu żydowskiemu Prorokowi, do którego nasi rządcy winniby mieć więcej sympatji, bo są przecie z nim przeważnie wspólnoplemieńcami. Jeżeli do tej wspólności odwołają się dla znalezienia u niego łaski, może im to się uda, bo Żydzi podobno są bardzo solidarni między sobą, o czem mógłby nam coś powiedzieć pan senator Finkelbaum i mój szwagier, tak samo jak i inni dostojni tu obecni, ale jeśli liczą na wytrzymałość swych wojsk, mylą się gruntownie. Wojsko nie pójdzie za nimi w przyszłości, jak nie poszło dotychczas, a nie pójdzie dlatego, że wojsko, to lud roboczy, a lud roboczy pójdzie za tym — kto mu ulży jarzma, a choćby tylko obieca wyzwolenie. Wybyście chcieli, żeby was piersią własną zasłaniał i ginął nato, by wam nie brakło trufli i szampana: wiem o tem! Ale to trudno — robotnik nie jest jeszcze zupełnem bydlęciem, choć staracie się o to tak sumiennie: jest człowiekiem i pójdzie za tym, który do niego po ludzku przemówi!
— Możeby już dosyć tego było! — ozwał się z niezadowoleniem gospodarz, któremu nie tyle dokuczyły napaści na kapitalistów, ile przypomnienie jego semickiego pochodzenia, jakkolwiek bowiem żydzi w czasach tych byli istotnymi panami świata, chętniej zawsze udawali aryjczyków.
Ale Poratyński nie wypróżnił jeszcze swego worka.
— I dlatego nie pociesza mnie i nie uspakaja zapewnienie kochanego szwagra, że wszystko to doskonale się skończy, bo albo Proroka pobijemy, albo okiełznamy, albo pozbędziemy się go trucizną czy kulą. Jest jeszcze czwarta alternatywa i ta zdaje mi się najprawdopodobniejszą. Oto okiełzna on nas, pobiwszy nasze wojska lub ściągnąwszy je na swoją stronę. A wtedy pan archiwarjusz senatu ucieszy się zapewne ze skuteczniejszego niż dotąd tępienia rdzy chrześcijańskiej, ale poza tem nie będzie dla nikogo z nas powodu do radości, chyba dla tych, którym gruntownie uprzykrzyło się życie.
Nazwałem was, moi panowie, zatrutemi grzybami, ale śpieszę wyrażenie to zmodyfikować. Macie wprawdzie w sobie jad, ale zatruwacie się nim między sobą tylko. Nie przynosi on szkody masom, dla tego właśnie żeście od mas tych oddzielili się istnie chińskim murem.

Edyta wracała sama. Wymówiła się bratu, który chciał ją odprowadzić: potrzebowała przetrawić z własnem sumieniem to wszystko, co w ostatnich dniach obito się o nią: rozwiane marzenie, Prorok, śmierć...
Bo musiała umrzeć. Wiedziała o tem. Radziła się najznakomitszego specjalisty: powiedział jej, że można katastrofę oddalić, niepodobna jej zapobiec. Wynaleziono wprawdzie bakcyl raka, ale w niektórych wypadkach środek nie działał i choroba powstała tak samo beznadziejną, jak nią była w początkach XX wieku. I teraz oto trzeba było powiedzieć o tem Henrykowi, rozedrzeć straszliwym tym ciosem serce, któremu zwykła była dotychczas nieść samo tylko światło i szczęście...
Edyta zatrzymała się. Myśl jakaś uderzyła ją nagle, rozświetlając wszystko, jak błyskawica. Prorok! On przecie leczy chorych i śmierci nawet wydziera jej państwo... On może, a że jest dobry, więc skoro może, zechce.
Edyta przypomniała sobie to wszystko, co doszło dotąd do niej o Judzie Gesnareh. Nie było tego wiele: jej wystarczało aż nadto. Prorok uzdrawiał z nieuleczalnych chorób i znajdował się o kilka godzin pośpiesznego aerostatu. Komunikacię utrudniały wprawdzie najnowsze wypadki, nie przerywając jej jednak bezwzględnie, jak czasu wolny, nie było bowiem wojny między hufcami Judy a Zjednoczonemi Stanami Europy, jakkolwiek stoczono bitwy, gdy hufcom tym zaszły drogę bałkańskie wojska. Można tedy było dostać się do tych tłumów, wywierających na masy ludności europejskiej nieprzepartą atrakcję i zwiększanych dzięki temu jak lawina. Można było, więc trzeba to uczynić, trzeba koniecznie! Winna to Straffordowi, winna przywiązaniu, jakie napełniało jej duszę! Niech ten najdroższy nie powie jej, że mogła uratować się, a zaniedbała tego, niech jej nie zarzuci, że zataiła przed nim nieszczęście, gdy on mógłby je odwrócić, a teraz zapóźno... Nie! Ona pójdzie do tego człowieka, ona przezwycięży wszystkie trudności, a jeśli potrzeba, wytrzyma wszystkie próby i zachowa siebie dla Strafforda!
Dlaczegoby nie miała tego uczynić? Była zupełnie wolną, nie wiązało ją nic z żadnym prądem i zrzeszeniem wkoło niej. Światem jej był Strafford! Chrystjanizm? Czemże dla niej był chrystjanizm? Źródłem kilku przelotnych wrażeń i nastrojów, jak koncert w Filharmonji, tylko że koncert oddziaływał na nią silniej i że wrażeń muzycznych szukała częściej. Więc cóż dla niej znaczyło wyrzec się czegoś, co było tak nierealnym drobiazgiem w jej życiu?
Przechodziła właśnie ulicą Wolską w tem miejscu, w którem przed laty na wiosnę toczyła żółte fale Rudawa. Zwysoka ponad głową doleciał ją przytłumiony śpiew. Podniosła oczy: śpiewano gdzieś na piątem czy szóstem piętrze wielkiej kamienicy w nowoczesnym stylu. Tam znajdowała się kaplica katolicka, do której młoda kobieta zachodziła czasem w ciągu lat ostatnich.
Edyta zatrzymała się na chwilę, słuchając. Na ulicy jechało mniej niż zawsze samochodów, i zwykły turkot i świst nie zagłuszał poważnej i wdzięcznej melodji. Płynęła z góry, jak rosa rzeźwiąca i jak woń kwiatów. Edyta słuchała jej chciwie. Myśl, w której była pogrążona, odleciała od niej. Zrobiło jej się słodko i jasno w duszy.
Wejdę: powiedziała sobie.
W windzie spotkała kilka osób, zapóźnionych jak ona. Kaplica utworzona z wyjęcia ścian w czterech pokojach, pełna była pobożnych. Ołtarz zalewał potok światła, reszta salki pogrążona była w mroku. Kilka dobranych głosów przewodniczyło chóralnemu śpiewowi; w przestankach rozbrzmiewał niski baryton celebrującego kapłana. W powietrzu unosiła się woń kadzidła i świec woskowych, palących się na ołtarzu. Gdy śpiew milkł, ze słowami kapłańskiej modlitwy mieszał się głucho szept, wyrywający się z ust pobożnym.
Edyta opadła się o klęcznik, najbliżej drzwi stojący i, zakrywszy twarz rękami, pogrążyła się w myślach. Stanął jej naraz przed oczyma ten Chrystus, przeciw któremu niewiadomo dlaczego zwracała się tak gwałtownie wczoraj jeszcze nienawiść ludu ubogiego, jako On był niegdyś, a dziś z również nieznanych pobudek — nienawiść Proroka. Czemże dziś był Chrystus i czem stało się Jego dzieło? Najdalsze głębie Afryki i Azji były jedynemi schroniskami, w których ostały się chrześcijańskie gminy podczas ćwierćwiekowego ucisku: w reszcie świata wyrok śmierci dotykał każdego, kogo przekonano o popełnienie tego występku przeciw ludzkości. I teraz oto gdy profesor Kwaśniewski oskarżał tak niezmordowanie rządy obecne o grzeszną tolerancję dla wychylających się z ukrycia resztek niedobitków — jakże wyglądał ów nieprzyjaciel, przeciw któremu wspólna nienawiść łączyła zgodnie i masy proletarjatu, i znaczną część kapitalistów, i epigonów wolnomularskiego doktryneryzmu w rodzaju Kwaśniewskiego, i owego tajemniczego Judę Gesnareh, o którym powiadano, że tak był do Chrystusa podobny, i który głosił hasła, tak do Chrystusowych zbliżone? Oto w tem mieście świętem, szczycącem się niegdyś najwspanialszemi w Polsce świątyniami, ani jedna z tych świątyń nie pozostała we władaniu Kościoła, który wycisnął swe piętno tak dobitnie na dziejach i kulturze polskiego narodu. I z krociowej ludności stolicy niewiele już tylko setek przychodziło ukradkiem do kilku takich jak ta kapliczek, jedynych miejsc, w których uznawano jeszcze Mistrza z Nazaretu Panem i Zbawcą świata.
I młodej kobiecie, którą prócz chrztu w niemowlęctwie nic nie wiązało z wiarą jej polskich przodków, zdało się nagle, że ogarnia ją jakaś wielka litość i żal. Żal jej było tego świata, zapadającego w mrok minionych dziejów, żal tej wiary, która umiała wprząc w swą służbę tyle geniuszów, przynieść ludzkości tyle poświęceń i tyle ukojeń nato tylko, by dziś podzielić los greckiej mitologji. I ten Chrystus, który niedawno władał krociami miljonów dusz, a dziś zachował tylko tak drobną i wciąż topniejącą garstkę czcicieli, ten Chrystus, stający się dla ludzkości coraz to bardziej dźwiękiem, odbitym od dalekiej przeszłości i nie mającym dla chwili obecnej realnego znaczenia, wydał się jej sercu bliskim i drogim...
Tymczasem jednak śpiew, zmilkły przed chwilą, podniósł się z nową siłą, napełniając ciasną przestrzeń, hucząc jak grom, łkając jak skrzywdzone dziecię. Akcent błagalny potężniał, stawał się coraz natarczywszy. Po powtarzanych przedtem wezwaniach: „Zmiłuj się!“ i „Módl się!“ modlitwa przypominała Matce Zbawiciela podwójne macierzyństwo: istotne, dające Jej moc przeważną u Syna; przybrane, wiążące Ją nierozerwalnym łańcuchem litości i pomocy z ludzkością. „Nadziejo wygnanych synów Ewy!“ zaklinał śpiew. „Do Ciebie wołamy, płacząc i jęcząc na tym łez padole!“ Śpiew podniósł się do najwyższego napięcia, stał się niemal rozkazujący i ucichł w ostatnim potężnym akordzie. Nastała cisza, dzwonek rozebrzmiał srebrzysty, dym kadzideł podniósł się w górę, siną mgłą zasnuwając ołtarz. Głowy pochyliły się nad klęcznikami. Rozległy się majestatyczne tony „Tantum ergo“.
Edyta słuchała z czołem ukrytem w dłoniach. Ten śpiew roztęskniony i przejmujący do głębi, to był ostatni hołd, jaki Jezus z Nazaretu odbierał na ziemi. Tych trochę serc, które przetrwały burze dotychczasowe, potrafiąż przetrwać to, co czeka jeszcze ostatnich wiernych? A skoro usta ich zawrą się na zawsze, czy pozostanie kto na ziemi, by je zastąpić i dalej chwalić Pana? Edyta obrzuciła zebranych pytającem spojrzeniem. I oczy odpowiedziały na pytanie. W kaplicy były same prawie kobiety, wszystkie w wieku dojrzałym lub podeszłym, obok kilku starszych mężczyzn, młodzieży obojga płci brakło całkiem. Przymus i monopol szkoły państwowej, zaprowadzony przez komunę, a zatrzymany przez rządy kapitalistyczne. tłumaczył to zjawisko, nie zmniejszając jego tragizmu. Bez jutra! powtarzała sobie Edyta, patrząc na konanie wielkiej idei.
A że była to natura szlachetna i w spadku po przodkach macierzystych odziedziczyła rycerskość, zdało się jej, że uchodzić z pod sztandaru, opuszczonego przez wszystkich niemal, miało w sobie coś wstrętnego, coś, coby ją poniżyło we własnych jej oczach. Sztandar ten wprawdzie nie był jej sztandarem: więź jej z chrystjanizmem była tak wątła! Ale przecież nie! Nie chciała tej nikłej nici zrywać pod przymusem, nie chciała zapierać się ani odrzekać niczego, choćby to była jeno garść przelotnych wrażeń... Ale w takim razie...
W takim razie trzeba było wybrać — śmierć.
Edyta powstała i wraz z innymi skierowała się do wyjścia. Czekając w przedsionku na windę, otarła się o księdza, który, zrzuciwszy kościelne szaty, wychodził z kaplicy. Był to ten sam, który jej pierwszy opowiadał o Proroku.
Przywitał ją uprzejmie, pytając czy zawsze interesuje się tym człowiekiem. Potwierdziła to, wyznając jednak, że postanowiła zaniechać zamiaru udania się do niego po ratunek.
Ksiądz cofnął się o krok w pusty kąt pokoju i spojrzał na nią uważnie.
— „Dlaczego“, jeżeli wolno spytać?
Opowiedziała mu otwarcie, to wszystko, co przeszło jej przez duszę w tej godzinie. Gdy skończyła, ksiądz stał przez chwilę zamyślony, nic nie mówiąc.
— Czy pani stanowczo nie decyduje się przyjść do nas i korzystać z tego, co dać może Kościół? — Spytał wreszcie.
Popatrzała na niego z odcieniem smutku.
— Nie, rzekła. Wiary nie można ani narzucić, ani wmówić. Ja jej nie mam!
Ksiądz spuścił głowę.
— Szkoda! westchnął. Spodziewałem się... Nie mówmy o tem! W każdym razie winszuję pani decyzji w tej sprawie: jest ona godną tak szlachetnej duszy. Ale strzeż się sideł tego fałszywego proroka! To mocarz równie zły jak wielki.
Edyta zdziwiła się.
— O mocy jego słyszę, ale słyszę i o dobroci. Opowiadają o nim świadkowie, że do Chrystusa podobny twarzą i miłosierdziem.
— Skoro tak, dlaczegóż nienawidzi Chrystusa i każe Go się wyrzekać?
Edytę zastanowiły te słowa.
— Przychodziło to mi już na myśl i nie umiałam rozwiązać tej zagadki, przyznała.
— A widzi pani! Dobry nie kazałby dobra się wyrzekać, a on każe!
— Tego ja też nie uczynię. Dlaczego jednak on Chrystusa nienawidzi?
— Bo jest jego przeciwieństwem, bo złe nie znosi dobra. I dlatego kto miłuje Jezusa, musi być przeciwnikiem tego człowieka.
— Ja miłuję Chrystusa, bo dobry jest i świat Go opuścił, czuję jednak, że pociąga mnie i tamten. Pociąga i zaciekawia. O ratunek go nie poproszę, między adeptów nie wejdę, ale jeśli śmierć da mi na to czas, chciałabym go poznać!
Ksiądz ręce wyciągnął, jakby chciał czemuś niewidzialnemu bronić przystępu.
— Niechże Bóg strzeże! Czy słyszałaś pani o fałszywym proroku, który ma przyjść w ostatnich czasach, przeciwstawiąc się Chrystusowi?
— Owszem, słyszałam. Rzeczy takie zajmują mnie oddawna. Tym fałszywym prorokiem?
— Jest właśnie on! On niewątpliwie. Wszystkie znamiona zgadzają się. To Antychryst!

III.

W nocy poczuła Edyta po raz pierwszy przenikliwy ból. Ból ten przeszedł, ale był ostrzeżeniem. Zrozumiała, że musi uprzedzić brata i uczyniła to niezwłocznie z czułością matki, zmuszonej zapuszczać nóż w ciało dziecka dla powstrzymania gangreny. Ale cios był straszny i mocna dusza Strafforda ugięta się pod nim. W wykwintnem gniazdku, jakie zajmowało rodzeństwo u wylotu Wolskiej na Planty, począł się długi szereg dni szarych jak jesienią, choć właśnie ku ludziom szła wiosna, niosąc do wnętrza miasta pęki kwiatów i ożywcze wonie. Ale dla tych dwojga zgasło słońce, znikł czar życia. Swobodny uśmiech i weselsze słowo zamierały na ustach Edyty, gdy spojrzała na pobladłą twarz Henryka i odczytała niemą rozpacz w jego oczach. Kasztany okryły się kwieciem, lipy poczęły pachnąć miodem, a u Straffordów było coraz duszniej i ciemniej, bo ataki wracały, coraz dłuższe i cięższe. Henryk przynosił codzień do pokoju siostry całe naręcza wiosennych kwiatów, zapełniając niemi wszystkie kąty, ale z poza ich barwnych kielichów wyglądało białe, zimne oblicze śmierci...
Jednego wieczora siedzieli oboje w milczeniu na balkonie, z którego widać było świeżą zieleń drzew i rojny tłum, zapełniający ulicę. Edyta wpatrywała się chciwie w ten obraz, pełen życia. Miała ona serce mężne, ale chwytała ją chwilami obawa przed ciszą i pustką grobu. Brakło jej sił do wmieszania się pomiędzy tych zdrowych i wesołych ludzi: chciała być przynajmniej blisko od nich. Strafford pogrążony był w mrocznej zadumie.
— Powiedz mi, rzekł nagle, podnosząc na nią oczy. Dlaczego porzuciłaś zamiar udania się do tego człowieka?
Nie było między nimi tajemnic, choć o swym stosunku do chrześcijan Edyta mówiła niewiele z obawy niedostatecznego oddźwięku. Spytana jednak nie ukryłaby się z niczem. I teraz opowiedziała bratu o wewnętrznych przejściach, poprzedzających jej decyzję, i o tem, co jej ksiądz mówił. Strafford słuchał uważnie; gdy skończyła, zamyślił się głęboko.
— Słuchaj! rzekł wreszcie. O diagnozie profesora nie mam powodu wątpić, skoro ją poparło zwołane przeze mnie konsyljum. Oboje jesteśmy ludzie silni i dla siebie byliśmy zawsze szczerzy. Żadnego z nas nie przerazi słowo: „Niema nadziei!“ Słowo to zostało wypowiedziane i przyjęliśmy je spokojnie, jak należało. Ale skoro tak, cóż szkodzi próbować pomocy, poza fakultetem? Powiadają że ziemia kryje w sobie skarby, o których nie śni się ludziom; kto wie, czy dusza ludzka nie zawiera sił, o których nie śni się oficjalnej nauce? Szarlatan jest naturalnem uzupełnieniem patentowanego lekarza, ale od czasu, gdy poczęliśmy zaznajamiać się z hipnozą i medjumizmem, nie śmiejemy się już z szarlatanów. A ten Żyd może nawet nie jest szarlatanem, napewno zaś jest silnym i wolą ujarzmia otoczenie. O sugestji zaś sama wiesz, czego dokazuje w naszych czasach!
Edyta zgadzała się na wywody brata. Dlaczegóż opierała się? Wszak nie było już nic do stracenia, a do zyskania mogło być wiele! Dostanie się do Judy Gesnareha nie przedstawia trudności: Roztocki ofiarowuje swój błyskawiczny samolot i rządowego sternika. Więc czego się ociągać, skoro każdy dzień przybliża katastrofę? Ach, tak, to to dziwaczne żądanie wyparcia się Chrystusa! Szczególny typ z tego Judy! Nienawidzi Chrystusa tak namiętnie, że z nienawiści tej czyni sobie sztandar, a naśladuje swego wroga do drobiazgów i chciałby go cnotami i miłością ludzi prześcignąć! Poprostu mistyk z niego i jak wszyscy podobnego pokroju, niedomagający na umyśle. Ale właśnie dlatego — czyż można mieć skrupuły w szukaniu u niego pomocy? Owo zaparcie się? Ależ to dzieciństwo i psychopatja! Naprzód nie można odrzekać się czegoś, czego się nie posiada, a ona przecie nie ma tej wiary, której każą się jej zaprzeć. A gdyby nawet była, jak nie jest, uczestniczką tej sekty — to i cóż? Byłożby w tem coś zdrożnego ustąpić kaprysowi szaleńca w rzeczy, nie mogącej nikomu przynieść ujmy i nato, by nazajutrz wrócić do pełnej swobody ruchów, i do nabożeństw, jeśli one sprawiają jej przyjemność!
Edyta nie odpowiadała nic. Czuła, że brat nie zrozumie jej skrupułów i weźmie za egzaltację jej wstręt do uczynienia zadość wymaganiu żydowskiego Proroka. Ona to rozumiała jednak, że po dokonaniu takiego czynu nie mogłaby już więcej przekroczyć podwoi kapliczki w pobliżu ich mieszkania, że nie mogłaby zwracać się do Ukrzyżowanego, w poczuciu tego, że ją słyszy, że gotów ją przygarnąć i ukoić. Mogłaż jednak odmówić Straffordowi, mogłaż łamać mu życie teraz zwłaszcza, gdy nie będzie dlań oparciem miłość Kaliny Roztockiej? Postanowiła udać się do Rabbiego, ale zaparciu się odmówić.
Nazajutrz płynęli oboje powietrzem do Budapesztu.
Dzień był pogodny i cichy. Koło Gaensendorfu napotkali krążownik powietrzny pod banderą węgierską i drugi z floty południowo-niemieckiej. Oba pełniły straż graniczną i zażądały legitymacyj. Dzięki Roztockiemu papiery podróżnych były w porządku i po kilku minutach mogli ruszyć dalej. Czy ich koło Presburga nie zawrócą strażnicze statki Proroka? zauważył na pożegnanie urzędnik celny. Często się to zdarza, inni jednak dostają się tam, a potem niesposób już wrócić, bo Rabbi zazdrośnie strzeże tych, których dostanie w swoje ręce! Przepowiednia spełniła się o tyle, że istotnie napotkali koło Komarna krążownik palestyńskiej armji, który przyczepił polski samolot do swej łodzi i zatrzymał przy sobie przez czas trwania dłuższy, poczem wraz z nim powrócił do stolicy, gdy go zluzował inny strażniczy statek.
Dzięki temu opóźnieniu Straffordowie przybyli do Budapesztu o porannej godzinie. Dzień był cudny. Szare fale Dunaju złociły się i srebrzyły w słońcu. Wspaniała góra Zamkowa wznosiła się na tle bujnej zieleni swych ogrodów, uwieńczona pałacem niegdyś królewskim i tumem koronacyjnym, dziś pinakoteką. Z drugiej strony piętrzył się nad rzeką pyszny gmach parlamentu, zamieniony na giełdę i szereg wspaniałych pałaców, z kościołów przerobionych na teatry, tworzył jedną z najpiękniejszych perspektyw świata, odbudowywującą się po zniszczeniu rewolucyjnem na większą jeszcze skalę, niż przedtem. W dali wynurzała się z wód wyspa Małgorzaty, jak kosz zaczarowanego kwiecia. Wszystko to wyglądało pełne zwykłego ruchu i życia.
Miasto wstało już ze snu. Tramwaje i autobusy przebiegały we wszystkich kierunkach, współzawodnicząc z niezliczonemi samochodami różnych systemów. W powietrzu krzyżowały się, niby chmury jaskółek, aeroplany najrozmaitszych rozmiarów i kształtów.
Palestyński balon, wiodący na uwięzi statek krakowski, nie zatrzymał się jednak ani w królewskiej Budzie, ani w olśniewającym wspaniałością Peszcie. Wysoko ponad aeroplanami, obsługującemi miasto, przerzynał powietrze cicho jak łódź, prująca fale jeziora, i wreszcie zostawił za sobą stolicę republikańskich Węgier, przelatując znów ponad zielenią traw i zbóż.
— Dokąd on nas wiezie? — zagadnął niecierpliwie Strafford.
Edyta chciała mu rzucić odpowiedź, ale słowa zamarły jej na ustach. Pochyliła się nad parapetem wpatrzona chciwie na dól.
— Patrz tutaj! — zawołała, — Widzisz to morze namiotów i baraków? Co za ogrom! Ależ to daleko większe od Budapesztu, od wszystkich miast świata! Pół Europy zbiegło się chyba tutaj!
Strafford, mniej wrażliwy od siostry, zdumiał się z nią narówni. Istotnie było coś żywiołowego i coś urągającego wszystkim pojęciom mózgu i wszystkim przyzwyczajeniom oka w tym niesłychanym obrazie, jaki rozścielał się u ich stóp. Były to setki tysięcy mieszkań tymczasowych, skleconych naprędce, ale w takiej ilości i z takim ładem, że urządzenie ich mogło przynieść zaszczyt budowniczemu, któryby nakreślił plan takiej siedziby dla miljonów.
Straffordowie mieli wnet sposobność lepiej jeszcze przekonać się o niepospolitym zmyśle organizacyjnym kierowników tego olbrzymiego miasta-obozu i o żelaznej karności, dzięki której jedynie mógł w takim tłumie panować doskonały spokój i porządek. Statek strażniczy spuścił się przy jednej z licznych przystani powietrznych i po zapisaniu nazwisk podróżnych w biurze wskazano im w najbliższem sąsiedztwie gospodę.
— Nie bawimy się w biurokrację, — zauważył z uśmiechem urzędnik, w którego ręce oddał ich po wylądowaniu sternik krążownika. — Drobna formalność, jakiej musieliście się poddać, ma na celu jedynie zapewnienie przybywającym odpowiedniego ich potrzebom mieszkania, i informacji oraz ochronę od oszustów, których i tu nie braknie. O policyjny nadzór nam nie idzie: szpiedzy nie są dla nas straszni, ani agitatorowie.
Gospoda, w której stanęli, zbudowana była z cienkich desek i płótna jak wszystkie budowy obozu. Wnętrze niewielkich pokoików powleczone było materją, nie przepuszczającą powietrza, chroniąc od zimna. Po posiłku zarząd gospody, stosując się do przepisu, dał im przewodnika, który miał ich oprowadzić po obozie.
Środek obozu zajmował plac ogromny, zabudowany w czworobok. Bliżej jednej z jego ścian wznosiła się estrada, osłonięta w głębi konchą, jak w pawilonach dla muzyki. Dokoła placu ustawione były szeregi mniejszych konch metalowych, przeznaczonych na skupianie fal powietrza. Wynalazek ten pozwalał z bardzo znacznej odległości słuchać dokładnie mowę lub śpiew.
— Tu Rabbi przemawia do ludu, — zauważył z przejęciem przewodnik, młody chłopiec o marzycielskiej twarzy i oczach, jakby mgłą zaszłych.
— Czy wszyscy mogą słuchać go, czy tylko adepci? — spytał Strafford.
Chłopiec uśmiechnął się, ruszając ramionami. Był on wiedeńczykiem, a zwano go w spieszczeniu Poldi. Od paru tygodni dopiero tu bawił, ale już oddany był Rabbiemu całą duszą.
— Jakażby mogła być kontrola nad takim tłumem? Zobaczycie sami! Zresztą poco? Prorok nie ma tajemnic, mówi i czyni wszystko w słońcu, które jest jego obrazem. Przymusu tu niema dla nikogo.
Strafford chciał w odpowiedzi zagadnąć go o stosunek Rabbiego do chrześcijan i o zatrzymywanie przybyłych, o którem mu wspominano w Gaensendorfie, ale powstrzymało go spojrzenie Edyty. Zrozumiał, że z temi pytaniami należało poczekać, ograniczając się narazie do własnych spostrzeżeń. Szli więc dalej, a podziw ich rósł z każdym krokiem.
Całą połać budynków poza estradą zajmowały urzędy, o których Strafford miał wnet sposobność przekonać się, że przeznaczone były dla olbrzymiej machiny państwowej przy niezmiernej oszczędności miejsca i sił roboczych, a pomimo tego funkcjonowały nadzwyczaj sprawnie i szybko. Pozostałe trzy boki ogromnego kwadratu zajmowały namioty i baraki, zamieszkałe przez przybyłych ze wszystkich stron świata adeptów i ciekawych. Była to szachownica, budowana pod sznur podług jednolitego planu, w którym nie było względu na estetykę, ale tem więcej dbałości o wygodę i higjenę. Ulice wysypane żwirem, nie dopuszczały błota. Słońca elektryczne, rozmieszczone w niewielkich odstępach, zmieniały noc w dzień, a prowizoryczna kanalizacja zabezpieczała czystość. Najnowsze wynalazki, gdzie indziej poczynające dopiero wchodzić w życie, zastosowane tu były do powszechnego użytku. Porządku i czystości pilnowała znaczna ilość konstablów, którzy, nie podnosząc głosu i prawie nie otwierając ust, kierowali tłumem. Uderzała cisza, spokój i uprzejmość, z jaką odnosiły się do siebie te fale ludzi, płynące we wszystkich kierunkach pieszo, samochodami i powietrzem. Zdawało się, patrząc na te tłumy, że to wojsko, ćwiczone długo, by przybrało ściśle jednolity szablon, stosując do niego każdy ruch i każde słowo.
— Przed trzema miesiącami na tem miejscu były takie same łąki jak te, które dzielą obóz od Budapesztu! — chełpił się Leopold.
Strafford wypytywał go o szczegóły tego dziwnego obrazu. Chłopak był inteligentny i odpowiadał jasno i ze zrozumieniem rzeczy. Każda odpowiedź skupiała się dokoła jednego wyrazu. On obmyślał, on nakazał, on ustanowił... Wszystko nosiło na sobie piętno lwiego pazura, wszystkiego źródłem i celem był on.
To samo, co od Poldiego, słyszeli Straffordowie od wszystkich. W tem ogromnem mrowisku ludzkiem władał jeden mózg, istniała jedna wola. Straffordowie wpatrywali się z zajęciem w ten tłum wielojęzyczny i wszechnarodowy, mieszali się chętnie pomiędzy różne grupy i korzystając z używanej przez wszystkich prawie ogólnoludzkiej gwary, wsłuchiwali się w rozmowy. Szło im o to, by wyczuć panujące nastroje, ale nie wyczuli nic, prócz bezmiernego podziwu i lęku.
Podziw był słuszny. Z mieszkania Rabbiego, nie różniącego się niczem od sąsiednich baraków, a umieszczonego w pośrodku estradowej ściany czworoboku, rozchodziły się nici tej zdumiewającej organizacji, której podlegała już dotychczas setka miljonów ludzi, a jak organizacja ta funkcjonowała, widać było choćby z niesłychanej łatwości w zaopatrywaniu miasta-obozu w żywność. Uderzało szczególniej, jak niewielką ilością urzędników dokonać można było z taką sprawnością zadań, którymby nie podołała z pewnością żadna z istniejących biurokracyj państwowych.
Henrykowi i Edycie dzień cały zszedł na zapoznaniu się z tym światem nowym, wyczarowanym przez jego władcę. Z upragnieniem oczekiwali wieczornej godziny, o której codziennie ludom swoim ukazywał się Rabbi. W ciągu dnia zajęty sprawami państwa, w poobiednich godzinach schodził między tłumy, usychające z żądzy ucałowania kraju jego szaty i przedłożenia mu próśb i żalów.
Następnie wchodził na estradę, by przemawiać do zawieszonych u jego ust zastępów. O przemowach tych opowiadano Straffordom cuda. Strafford zaczepiał pytaniami różnych ludzi: wszyscy odpowiadali zgodnie w słowach pełnych zapału, że Rabbi przyszedł dla wyzwolenia biednego ludu z rąk przygniatających go bogaczy i dla przyniesienia potrzebującym wszystkich łask i dobrodziejstw, o jakie tylko zechcą go prosić; każdy z zapytanych jednak kończył, odsyłając Strafforda do tego, co sam obaczy i posłyszy.
— Poczekajcie jeno, niech on się pojawi i niech przemówi, wtedy zrozumiecie wszystko, i nie będzie już dla was innej prawdy i innego celu, prócz niego!
Edytę wszystko co widziała przejmowało coraz większym podziwem, dochodzącym chwilami do entuzjazmu. Henryk chłodniejszy i bardziej zrównoważony, bronił się przeciw sugestji tego, co widział, i przekładał siostrze, że nie przeniknęli jeszcze do dna tego człowieka i jego ostatecznych celów. Hasła wyzwoleńcze, rzucane przezeń, mogą być jedynie środkiem jednania sobie mas, znużonych tyranią kapitalistów, a ten człowiek może dążyć do nieznanych nikomu celów, a może kieruje nim ambicja i żądza władzy, a w takim razie należy podziwiać jego geniusz, ale nie można dawać mu się naoślep pociągać.
Ale Edyta patrzała na to inaczej. Napotkała ona kobietę z dzieckiem na ręku, która jej pokazała ogromną zagojoną bliznę na twarzy chłopczyka.
— Przedwczoraj tu przybyłam, — opowiadała głosem, przerywanym przez łzy. — Nie miałam nadziei, przyznaję. Ot, poprostu dlatego, że chłopak i tak skazany był na śmierć. Pomyśl pani, ta blizna była otwartą raną, która mu zjadała twarzyczkę, zasłaniała oczy, rzucała się już na oddech! Wczoraj udało mi się docisnąć do pierwszego rzędu. Podniosłam dziecko do góry i jęłam wołać: „Rabbi, ratuj!“ A on posłyszał i zbliżył się. Nie potrzebował pytać: rana mówiła więcej niż mogły słowa. On położył mi ręce na głowie, a potem oparł je na twarzyczce mego Isztwana. „Wierzysz we mnie? — spytał, a głos jego brzmiał jak muzyka. — „Wierzę, panie! — odrzekłam“, — „Wierzysz całą duszą? — pytał jeszcze. — „Całą duszą!“ — powtórzyłam. A on dodał jeszcze: — „I we mnie jednego chcesz wierzyć?“ — „W ciebie jednego, panie, i to maleństwo wychowam w wierze w ciebie, byleś mi je uratował od śmierci!“ On wówczas tchnął na Isztwana i ręką przesunął mu po twarzy, a potem poszedł dalej, bo tam czekały na niego tysiące. Ja przeraziłam się, że mnie opuszcza i chciałam biec za nim, gdy wtem, patrzę na mego robaczka, aż rana jakby przyschła na nim. Zrana była już tylko blizna, jako widzicie!
I promienna szczęściem, pokazywała wszystkim dzieciaka, który śmiał się, jadł i paplał, jak czynią dzieci zupełnie zdrowe. Edyta wskazała bratu na tych dwoje.
— A to, czy to tylko pozór i środek? — spytała.
Uścisnął zlekka jej dłoń.
— Może i to nawet, — odparł, uśmiechając się do niej tkliwie; ale wolę być wierzącym niż sceptykiem. Niech mi tylko ciebie zachowa, a gotów jestem pójść za nim! Cóż? Czyś ze mnie zadowolona?
Ona potrząsła głową.
— Jeśli on jest prawdą, — rzekła z namysłem, — to za mały motyw i nazbyt osobisty.
— Ależ bo uleczenie jest procesem mechanicznym, a w Salpétrière w Paryżu przed pięćdziesięciu laty już Charcot dokonywał takich cudów, po nim zaś dokonywali inni.
Ona jednak obstawała przy swojem.
— Tamto co innego, a to co innego. Tamto medycyna i hipnotyzm, a tu...
— A tu?
— Siła Boża! — szepnęła bardzo cicho, raczej do siebie niż do niego.

IV.

Tego dnia spotkał ich przykry zawód. Trąby, obwieszczające nadejście Proroka, nie odezwały się. Rabbi nie przybył. Zdarzało się czasem, że nawał prac państwowych albo niezdrowie wstrzymywało go w mieszkaniu, w którem nie przyjmował nikogo, prócz podwładnych urzędników, ale nikt nie śmiał pytać o powody ani o nich opowiadać niepowołanym. Pocieszano się tem, że nieobecność Proroka nie trwała nigdy długo.
Straffordowie poświęcili dzień ten dalszemu rozglądaniu się i rozpytywaniu. Wrażenia, odbierane przez nich, potwierdzały przeżycia wczorajsze. Rozmawiali z kilku uleczonymi. Jednym z nich był paralityk, którego przywieziono tu na wózku. Chodził teraz swobodnie, sławiąc cudotwórcę i zapewniając, że do końca życia nie opuści go i nie przestanie jednać mu zwolenników. Strafford zauważył jednak, że ilość uleczonych jest stosunkowo nieznaczną wobec mnóstwa chorych, rojami przeciągających przez ulice. Dotknął w rozmowie z nimi tego drażliwego punktu i ku niemałemu zdziwieniu spotkał się z tą samą zawsze odpowiedzią. To trudno! Wszystkich nie mógł Rabbi uleczyć! Trzebaby pozamykać szpitale i dać lekarzom inny kawałek chleba, gdyby cud zastąpił miejsce leczenia. A przecie tuż pod bokiem Proroka w Budapeszcie funkcjonują po dawnemu kliniki i ordynują specjaliści od różnych chorób, i tak będzie zawsze. Ale komu przeznaczono jest doznać cudu, na tego pada wzrok i łaska Rabbiego, i ten odrzuca szczudła i idzie!
Edytę bardziej jeszcze od uzdrowienia chorych zajmował stosunek mistrza do chrześcijan, do których wciąż wracała myśl jej tem uparciej, im chętniej wolałaby o nich zapomnieć. Zdziwiło ją, że przedmiotu tego dotykano niechętnie i wykręcano się od dawania odpowiedzi. Stało to w dziwnej sprzeczności z rezygnacją, z jaką mówiono jej o kilkomiesięcznych daremnych staraniach, by zwrócić na siebie uwagę mistrza i otrzymać odeń zdrowie... O chrześcijaństwie nie chciano zgoła wspominać, jakby go nie było. Na pytania odpowiadano ruszaniem ramionami, zagadywaniem o czem innem lub uwagą, że to całkiem przestarzałe i szkoda czasu na zajmowanie się tak nieistotnemi sprawami. Niektórzy oglądali się trwożliwie, a nawet umykali.
— Po co to w złą godzinę o takich niebezpiecznych rzeczach mówić? — odpowiedziała z wyrzutem jakaś starsza kobieta, zbaczając szybko w boczną ulicę, by uniknąć dalszej indagacji.
Tego popołudnia zabrzmiały przeciągle i uroczyście trąby. Na kwadratowym placu tłum falował jak morze. Rabbi miał w obyczaju przechodzić każdego dnia jedną z połaci czworoboku, rozsypując pomiędzy napotkanych tam niemocnych słowa, pełne ukojeń i upragnione dobrodziejstwa. Nie było wiadomo w jaką zwróci się stronę: odgadując, ludzie nieraz mylili się, i przez długie tygodnie i miesiące mijali się z cudotwórcą. Straffordowie postanowili narazie nie cisnąć się do niego, ale popatrzeć zdaleka i posłuchać przemowy. Poradzono im, by stanęli w pobliżu wzniesienia. Ten sam ład, jaki zauważyli od pierwszej chwili w całej organizacji, panował i tutaj. Teraz jednak mogli się przekonać, że ład ten opierał się nietyle na własnej woli, ile na roztropnie zastosowanym przymusie. Wśród publiczności, zgromadzonej na placu, uwijały się tysiące konstablów: jeden znak z ich strony wystarczał dla kierowania całym tłumem, który odnosił się do tych ludzi nie tylko z zupełną uległością, ale i z widocznym lękiem.
Strafforda zdziwił ten, nie po raz pierwszy już spotykany objaw: zwrócił się też do jednego z najpoważniejszych sąsiadów swych na placu po objaśnienie. Zagadnięty wpatrzył się weń szeroko rozwartemi oczyma.
— Pan tu chyba dopiero co przybyłeś? — spytał.
— Tak jest, ale...
— Ano, właśnie: rozumiem.
I nie dodając ani słówka objaśnienia, odwrócił się i odszedł o parę kroków.
Strafford zaciekawiony zwrócił się do kogoś innego: w odmiennej formie skutek był ten sam. O milicji i o chrześcijanach nikt z nim nie chciał rozmawiać. Niedługo przekonał się, że wogóle co do spraw, tyczących się władzy, panował wśród tego miljonowego zbiorowiska ludzkiego ten sam bezwzględny wstręt do wyjawienia myśli z wyjątkiem powtarzanych ze wszystkich stron ogólnikowych hymnów pochwalnych na cześć Rabbiego.
— Tu jednak nie jest wszystko tak prostem, jak mi się z początku zdawało! — przyznał profesor.
I począł dawać większe jeszcze baczenie na to, co działo się koło niego.
Tymczasem jednak trąby zagrały drugi raz na znak, że Prorok wyszedł z mieszkania i znajduje się na placu. Istotnie, poza estradą tłum rozstąpił się szeroko i równo jak pod sznur, i na utworzonej w ten sposób ulicy pojawił się człowiek, będący miljonów tych panem.
Ujrzeli go i mogli przypatrzeć mu się dokładnie. Łatwo go było poznać, powierzchowność jego bowiem odpowiadała opisom. Był wysoki, silny w ramionach, smukły i imponujący. Długie krucze włosy spadały mu dokoła ściągłej twarzy o ostrych, regularnych rysach: włosy te były zwichrzone i kręciły się naturalnie grubemi kosmykami. Oczy czarne, wyraziste wrzynały się głęboko w twarz, na którą spoglądał: blasku ich trudno było wytrzymać, tak samo, jak niesposób było oprzeć się słodyczy jego uśmiechu. To jednak, co w postaci tej uderzało przedewszystkiem, to była jej moc i władztwo. Czuło się odrazu, spojrzawszy nań, że człowiek ten stworzony jest dla sterowania innymi i przygniatania swą wielkością. Ale był w nim też i bezmierny spokój, równolegle z opanowaniem innych opanowanie siebie. Szedł bez orszaku, sam jeden, zatrzymując się co krok dla wysłuchania proszących, broniąc im zewnętrznych oznak czci i wdzięczności nakazującem wejrzeniem. Z miejsca, w którem się umieścili Straffordowie, nie tylko mogli go dostrzec, ale dzięki akustycznym muszlom, rozstawionym dokoła placu, słyszeli każde jego słowo. Wnet też dane im było ujrzeć to, dla czego przybyli tutaj: cudowne uzdrowienie.
Kobieta jakaś, oparta na ręku drugiej, wysunęła się nagle z szeregu ku nadchodzącemu mistrzowi, i wyciągnęła ku niemu ręce, osuwając się na kolana. On zwrócił się ku niej powoli.
— Powstań, siostro moja, — rzekł metalicznym, tłumionym nieco głosem, który dźwięczał jak srebro. — Chcesz mnie uczcić, to uczyń to w sercu swojem, bo w zewnętrznych hołdach nie kocham się. Nie mów nic: czytam w twej duszy, czego chcesz. Wierzyszli we mnie?
— Wierzę, o panie mój! — jęknęła ślepa.
— I nikomu prócz mnie nie chcesz więcej służyć?
— Nie chcę, panie!
— Niechże ci się stanie podług wiary twojej! Rozkazuję: niech spadną zawiązki z oczu twoich!
Mówiąc te ostatnie słowa podniesionym głosem, przyłożył obie dłonie do jej czoła, potem zaś odstąpił, przechodząc do innych. Kobieta zerwała się z klęczek i krzyknęła głosem wielkim:
— Boże! Dzięki Ci! Widzę!
On odwrócił się ku niej szybkim ruchem, a brwi ściągnęły mu się na czole.
— Pamiętaj, komuś winna wdzięczność i komu przyrzekłaś dopiero niezachwiane służby! — rzekł surowo. — Do błędnych ścieżek dawnego życia nie wolno ci wracać!
Kobieta spuściła głowę, podnosząc do ust kraj jego szaty.
— Bo inaczej wzrok wrócony ci, znów utracisz! — dodał Rabbi.
— Będę pamiętać, o panie! — odrzekła pokornie.
Audiencje trwały dalej. — Strafford jednak zauważył, że Rabbi cały szereg osób słuchał zawsze z równą uwagą, nie zbliżając się jednak do nich i odpowiadając jedynie ogólnikowemi słowami pociechy na ich skargi i błagania. Dopiero znacznie dalej kazał podejść do siebie matce, podnoszącej ku niemu dziecię. Zdawało się w agonji, tak było sine i drżące. Dotknięte dłonią mistrza dziecię uspokoiło się, a na zsiniałych usteczkach pojawił się uśmiech. Matka tuliła je do piersi, oczom własnym nie wierząc.
— Panie, czy to możliwe? On będzie żył?
— Będzie tak długo, póki ty mnie nie odstąpisz! — dorzucił jej twardym nieco głosem, przeszywając ją spojrzeniem. — W dniu, w którym ty mnie odstąpisz, zginie!
Kobieta rękę swobodną od dźwigania dziecka podniosła w górę.
— O, przysięgam...
— Nie przysięgaj, ale pamiętaj, — zakończył mistrz, zwracając się do innej kobiety w pobliżu. Była ona młoda jeszcze, ale wychudła i wynędzniała, z widocznem piętnem bliskiego końca na twarzy, okrytej ceglastemi wypiekami. Przed nią natłoczyło się wiele osób i nie miała widocznie nadziei wydostania się naprzód, bo i sił brakło, i konstabl nie puszczał. Zdarzało to się pewnie nie pierwszy raz, i twarz chorej nosiła na sobie ślady śmiertelnego znużenia. Patrzała przed siebie tępym wzrokiem, straciwszy widocznie nadzieję pozyskania dla swej nędznej postaci miłościwego wejrzenia Proroka. I oto nagle Prorok utkwił w niej swój orli wzrok, dając jej znak, by wystąpiła z tłumu.
Nie zrozumiała w pierwszej chwili że o nią idzie, potem zmieszała się i zalękła, pochylając się przed nim w niskim pokłonie, wkońcu jednak uspokoiła się i z ufnością podniosła nań oczy. Ale spojrzenie to znów napełniło ją trwogą. Ten, w którego ufała, który stał przed nią jako ostatnia deska ratunku w jej niedoli, on patrzał na nią strasznym, nienawiści pełnym wzrokiem. Wzrok ten ją zmiażdżył. Osunęła się na kolana i splotła błagalnie dłonie.
— Panie, ratuj! — szepnęła zdławionym głosem.
Ale on zmarszczył się jeszcze bardziej, a w oczach błysnęły mu żagwie.
— Jak ty śmiałaś! — syknął przez zaciśnięte zęby. — Jak śmiałaś!
Kobieta zdawała się nieprzytomną z przerażenia.
— Panie, łaski! Ja nic nie wiem...
On nie słuchając postąpił ku niej o krok bliżej i pochylił się nad nią jak dziki zwierz, gotujący się do skoku.
— Do mnie przychodzisz, nieszczęsna, do mnie, i z tem! — ryknął nie hamując wściekłości i pochwycił ją za gardło. Kobieta nie opierała się. Brakło jej sił i zmartwiała ze strachu. Rabbi wydobył z pod rozerwanej koszuli srebrny łańcuszek z krzyżykiem, zerwał ogniwa i rzuciwszy krzyżyk na ziemię, uderzył weń nogą.
— Pluń na ten zabobonny amulet! — krzyknął, odskakując i odsłaniając leżącą w prochu pasyjkę. — Pluń i zdepcz, jak ja zdeptałem, albo giń!
Kobieta nie ruszała się z miejsca, osłupiałym wzrokiem wodząc od Rabbiego do krzyża. Najbliżsi jednak poczęli ją trącać i namawiać szeptem.
— Uczyń że to! Uczyń prędzej!
— On tak każe!
— To konieczne!
— Bez tego nie będzie ratunku!
— Ale będzie gorsza męka przed końcem!
Chora pozostawała na klęczkach, nie spełniając rozkazu. Słyszała to, co jej szeptano, i twarz jej mieniła się szeregiem sprzecznych uczuć. Raz już pochyliła się nad pasyjką i wtedy znów ktoś ją ztyłu zachęcił do usłuchania rozkazu, ona jednak głową potrząsła i usta zacisnęły się jej z wyrazem postanowienia.
— Czyś mnie słyszała? — zapytał znów Rabbi. Jesteś nad przepaścią: za niewiele dni pochwyci cię śmierć. Możesz uniknąć nieszczęścia, mogę ci wrócić zdrowie, ale potrzeba wolę twą ugiąć przed moją i zerwać z zabobonem. Cóż?
Kobieta powstała z trudnością z klęczek.
— Nie, panie! — odparła cichym, ale stanowczym głosem. Jam chrześcijanka i chrześcijanką umrę. Gdybym wiedziała, czego ode mnie będziesz żądał, nie przyszłabym. Nie!
Chciała cofnąć się w tłum, ale tłum nie rozstąpił się przed nią.
Lud wzburzył się. Rozległy się okrzyki zemsty. Sto zaciśniętych rąk podniosło się przeciw niej.
— Proroka pohańbiła!
— Przeciw mistrzowi czyni!
— Świętokradztwo!
— Kara! Kara!
— Śmierć jej!
Zaciśnięte ręce opadły z głuchym łoskotem i znów się podniosły. Zniknęła w tem morzu ludzi. Za chwilę ujrzano ją znów. Okrytą potokami krwi podniosła z ziemi, ratując od pomsty rozjuszonego motłochu, silna dłoń Proroka. Równocześnie jego głos rozebrzmiał potężnie na plac cały:
— Uspokójcie się, dzieci moje! Zabraniam jej dotykać! Mnie zostawcie pomstę!
Uciszyło się wszystko. Wzburzone bałwany legły posłusznie u stóp swego pana. Wszystkie oczy zawisły u jego ust. A on mówił, trzymając wciąż zwisłą mu na ramię kobietę:
— Ta kobieta przyszła do mnie po ratunek i zhańbiła mnie. Ohydny zabobon zamierzchłych wieków przeciwstawiła mocy mej i własnemu ratunkowi. Was uniosło słuszne oburzenie, ale uniosło za daleko. Czemże ona jest, a czem ja! I czyż godzi się złem za złe płacić? Wszak tego zabrania i ów za zbrodnię przeciw państwu ukrzyżowany uwodziciel żydowski! Ale ja chcę więcej uczynić od uwodziciela!
Zamilkł i powiódł okiem po słuchających z zapartym oddechem.
— Dlaczegóż żądałem od niej, by odrzuciła precz ten fetysz wstrętny oku, a hańbiący ducha? Chciałem ją ocalić od zabobonu, uzdrowić zarazem ciało i duszę! Odepchnęła mnie? Dobrze! Sądzicie, że winna jest kary? Ukarzę ją!
Pochylił się nad zemdloną, kładąc jej rękę na głowie i tchnął jej w usta. Zbudziła się i powiodła dokoła zdziwionem okiem.
— Idź! Jesteś uleczona! — rozbrzmiał głos mistrza.
I popchnął ją lekko w szeroką ulicę, jaką uczyniły dla niego rozstępujące się tłumy. Ona jednak nie ruszała się z miejsca, przyciskając ręce do piersi. Nagle krzyk wydarł się jej z ust.
— Jam naprawdę zdrowa! Oddycham! Żyję!
I upadła znów do nóg Prorokowi. On jednak odsunął ją od siebie łagodnie, ale stanowczo.
— Nie masz nic wspólnego między mną a tobą, niewiasto! Otrzymałaś, czegoś żądała: teraz odejdź!
Ale ona przypadła do jego stóp i nie chciała oderwać się odeń.
— Nie, zbawco! Nie odejdę! Uczynię, co każesz! Wszystkom ci winna, będę wdzięczną!
I chwyciwszy z ziemi pasyjkę, namiętnym ruchem uderzyła nią o ziemię.
— Niech przepada! — krzyknęła w histerycznem uniesieniu.
Oblicze Rabbiego rozjaśniło się słonecznym wyrazem. Położył dłoń na jej głowie i rzekł jej słodko:
— Pójdź za mną, córko i nie opuszczaj mnie nigdy!
— Nigdy! — krzyknęła, łkając uleczona, a on szedł dalej, rzucając po drodze słowa pociechy i pokrzepienia, zatrzymując się czasem dla cudownych uleczeń, których kilka jeszcze obwołały dalszym tłumom radosne okrzyki stojących bliżej. Wreszcie Rabbi zawrócił i wstąpił na estradę.
Widok, jaki mu przedstawiał się z podwyższenia, był istotnie jedyny w swoim rodzaju. Miał przed sobą morze głów ludzkich, miljony wpatrzone w niego, zaniemiałe w podziwie, czci, oczekiwaniu. Była to niesłychana mozaika barw i typów. Wszystkie narody świata miały tu mnogich przedstawicieli, a choć narodowe stroje zostały przeważnie wyrugowane przez kurtę i bluzę, było jednak malowniczych wyjątków sporo, zwłaszcza, że jądro wiernych pochodziło z Syrji i Azji Mniejszej, gdzie dawny strój i obyczaj zachowały się przeważnie bez zmiany. Bieliły się też szeregiem jasnych plam arabskie burnusy i beduińskie haiki obok cylindrycznych czapek barankowych, znamionujących Persów, olbrzymich turbanów kurdyjskich i dziwacznych mitr na głowach Indusów, a tuż obok błyszczały dzikie oczy i szerokie rękawy u koszul czikosów z puszt węgierskich, czerwieniały jak maki spódnice morawskich dziewcząt i żupany huculskich gazdów. Cały ten tłum wielojęzyczny porozumiewał się między sobą rodzajem niedawno wynalezionego volapüku, który był zarówno łatwy jak niezbędny wobec międzynarodowego charakteru rządów świata, ale gwarę tę dopiero Rabbi podniósł do godności języka, uszlachetniając ją i wzbogacając całą potęgą genialnej wyobraźni w codziennych przemówieniach, z których każde przydawało jakieś nowe formy, wnet naśladowane przez ogół.
Teraz jednak żaden, choćby najlżejszy szept nie przerywał ciszy, gdy na trybunie, zajmującej przód wzniesienia, pojawił się mistrz w zwykłym swym białym płaszczu, którym niezmiennie okrywał europejską odzież. Głowę miał odkrytą, czarne włosy unosiły się dokoła jak wicher, z oczu padały błyskawice.
Mówił z początku cicho, ale tak wyraźnie, że go słychać było nawet na krańcach czworoboku: stopniowo głos mu tężał, i rozbrzmiewał coraz potężniej, aż wreszcie runął piorunem, rozlał się ognistą lawą.
Mówił o posłannictwie swojem. Czemże jest świat obecny? Domem krzywdy i niedoli! Garść bogaczów opanowała go i ssie mu krew, jak wężowisko pijawek, obróciwszy ludy w niewolę gorszą od murzyńskiej. Ale i ludy są winne! Przez długi ciąg wieków znosiły tego potwora, jakim była wojna, i tego drugiego, straszniejszego, jakim był zabobon, a gdy dorwały się władzy, nie zaprzestały przelewu krwi, owszem zhańbiły się najgorszemi okrucieństwami. Chciały wszystko przeistoczyć i wszystkiem zawładnąć, dały się unieść podmowom najgorszych i najgłupszych, wysuwając ich na przodujące stanowiska, z których strącono uczciwych i mądrych, i oto nadszedł moment, gdy ludzkość obróciła się przeciw nim i stali się sami sobie obrzydliwością. Ale kara przeszła o wiele winę. Czemże jest dziś los warstw pracujących? Głód, nędza, poniewierka, zbydlęcenie. Chcieli mieć ośmiogodzinny dzień roboczy, potem sześciogodzinny, potem monopol dostatku i używania, a teraz idą od świtu do nocy przygnieceni brzemieniem trudu ponad siłę, deptani stopą dzisiejszych panów świata, odrzuceni od wszystkiego, co szlachetniejsze i lepsze, co ludzkie...
Zaprawdę, gdy ich, tu widzi w łachmanach dawnej świetności, przybiegających ze wszystkich stron świata z błaganiem o ratunek w swej nędzy, serce jego oblewa się goryczą i gotów bluźnić wyższym mocom, które dopuściły taką otchłań biedy i rozpaczy! Ale wyższe moce wiedzą, co czynią, i wyroki ich są zawsze sprawiedliwe, a losy ludzkie na ziemi są zasłużonem odbiciem tego, co było przedtem. A cóż to było przedtem na ziemi? Co stało się przyczyną niedoli, jaka świat ten opanowała?
Słuchajcie!
— Na początku wszechrzeczy władał światem duch wielki, mocny i łaskawy, bóg słońca i kwiatów i wesela. Słało mu się ochotnie pod nogi wszystko, co żyło, radosne dobremu panu służyć, i rozkosz władała światem. Mądrość Egiptu, poznanie tajników przyrody w Indjach, piękno i pogodny czar życia Hellady — wszystko to były owoce tego ducha światłości, którego śladem szła radość życia. I zdawało się, że tak trwać będzie wiecznie, i że ludzkość wciąż iść będzie tą kwiecistą drogą, słoneczną. Stało się jednak inaczej...
Był w bezmiarze wszechświata duch potężny, śmiertelnie dobremu władcy wrogi, o jego moc i piękność zawistny. Przed wiekami już między dwoma mocarzami toczył się bój straszliwy, którego pioruny zapaliły niebiosa i otchłanie. Darmo wytężył biały bóg całą moc, darmo wsparły go silnemi barki tytany i wspaniałe duchy podwładne, stanowiące podnóżek jego tronu: posępny wróg okazał się mocniejszym... I oto od wieków kryje swój majestat w otchłani wielki Zwyciężony, chowając na nowy bój mądrość swą i nieskruszoną potęgę. Bo bój ten odnowi się, gdy wybije wyroczna godzina, a wtedy zwyciężony stanie się zwycięzcą, i strąci w proch swego przeciwnika, i zasiądzie na jego majestacie i królestwu jego nie będzie końca...
Zwyciężony w przestworach niebieskich dobry władca przez szereg wieków zachował moc swą nad ziemią i rozkwitała mu ona w twórczych dłoniach, jak wonny kwiat. Tego jednak ścierpieć nie mógł wróg, nienawistny światłu i kwiatom. Więc zstąpił na tę ziemię, która żyła dotąd chwalą swego pana, by na nią nałożyć ponure swe jarzmo. Przyszedł do uwieńczonej różami i rozszalałej w bachicznym korowodzie, przyszedł do córy Afrodyty i kochanki Dionizosa, przyszedł i narzucił jej czarną zasłonę, i posadził na worku z popiołem i kazał zaprzeć się wesela i światła i rozkoszy... Zmilkły fletnie, rozbrzmiewające chwalą piękna i miłości i uwiędły róże. Nie w cienistych gajach, kędy chadzali mędrce, ale w zatęchłych wilgocią podziemiach katakumb krzewić się odtąd miała myśl ludzka, krwi ofiarnej żądną, rzucając anatemy wszystkiemu, co chciało żyć i czuć.
Ziemia stała się odtąd łez padołem. Godła męki i śmierci utworzyły podstawę i oś środkową nowej, smutnej wiary, a szubienica starożytnych, krzyż, najwyższym jej symbolem. Świat zastygł i zamarł w tem pieszczeniu się ze śmiercią i zagasły sterujące mu światła.
Ale samobójczy obłęd wiecznie trwać nie może. Zmęczona długo ciążącą jej zmorą ludzkość ocknęła się wreszcie. Krzyż przestał pociągać ku sobie narody, duch ludzki rwać począł narzucone pęta, ujarzmione zmysły wielkim głosem wołać jęły o swe prawa. Ludzkość odwróciła się od fałszywego Proroka z Nazaretu, odrzucając od siebie ze wstrętem tak długo cierpiany zabobon. A na zegarze Przeznaczenia wskazówka stanęła już na wyrocznej godzinie, w której Zwyciężony ma zerwać swe pęta, uwalniając siebie i wszechświat!
I oto dobra nowina, z którą przychodzę do was! Czekały na nią mnogie pokolenia, tęskniły ku niej wszystkie duchy szlachetne i wolne: wam dane zostało dożyć tej szczęsnej chwili. Uwierzyliście mi i poszliście za mną: jesteście więc godni stać się zawiązkiem tego wojska, które godło zwyciężonego boga weźmie sobie za sztandar i pójdzie w bój zwycięski dla przywrócenia królestwa jego na ziemi!
Tyle na dziś, wierni moi! Odsłoniłem wam rąbek zasłony, niedługo już może odkryję przed wami całą tajemnicę, wskażę posłannictwo, jakie wybranym przypadło w udziale, wyjawię imię, którego znak wypisany wam będzie na czołach i wypalony w sercach, jako cudowny szibolet, który zapewni wam nieomylne zwycięstwo.
Tymczasem idźcie przetrawić w myślach waszych, coście tu słyszeli i wydrzeć z ducha waszego wszystko, co jest resztką zabobonu, nicią ostatnią, wiążącą was z tym światem, który musi zginąć bez śladu. Hasło moje na dziś: Bądźcie gotowi i wierni! Precz z więzami kapitalizmu, precz ze wszystkiem, co krępuje waszą wolność, ale nadewszystko precz z ohydnym zabobonem, który więzi wasze serca i panu waszemu zamyka powrót do dziedzictwa jego!

V.

Przemowa Rabbiego wywarta na rodzeństwie wrażenie zgoła odmienne. Straffordowi przyniosła jedynie zawód i niesmak. Edytą wstrząsnęła do głębi, wypisując się w jej umyśle płomiennemi zgłoskami.
— Spodziewałem się czegoś oryginalnego, a przynajmniej subjektywnie przemyślanego — mówił niechętnie profesor — tymczasem Rabbi okazuje się najzwyczajniejszym manichejczykiem z przymieszką tak modnego w końcu XIX wieku lucyferjanizmu, o którym dziś świat zapomniał już gruntownie. I może dlatego, że o głupstwie tem zapomniano, wskrzesza je ten żyd wraz z rozwichrzonemi majaczeniami o dwu bogach gnozy żydowskiej i kacerzy średniowiecza. Nie, doprawdy zawiodłem się na nim! Lepszy z niego hipnotyzer niż myśliciel!
Ale Edyta patrzała na to inaczej. I cóż stąd, że jakieś twierdzenie, powiedzmy wyraźnie: jakaś prawda wpleciona została w wyznanie wiary, odrzucone i zapomniane przez ludzkość? Czy dlatego stała się ona fałszem? Ależ w wiekach średnich bunty wolnego ducha przeciw skuwającemu jego skrzydła dogmatowi, to złota nić nieśmiertelnej prawdy, torującej sobie drogę do światła przez rumowisko zabobonu i wstecznictwa. Cóż stąd, że ogólna ciemnota spowiła prawdę ową w dziwaczne lub dziecinnie naiwne osłony? A gdy z osłon tych wyzwala je genjusz, innych czasów i stawia na ołtarzu — mamyż mu czynić zarzut, że bezcenny diament wydobył z odwiecznego śmietniska?
— A cóż się stanie z Chrystusem? — spytał z uśmiechem Strafford. — Bo przecie podług Rabbiego Chrystus jest wcieleniem zła, jako wcielenie czarnego boga, jest gasicielem światła i szczęścia i największym wrogiem ludzkości. A ty tegoż samego Chrystusa ukochałaś mistyczną miłością! Jakże to pogodzić?
— Ten Chrystus, którego ja kocham, jest kimś innym, niż ten zły bóg, o którym mówił Prorok.
Strafford zaśmiał się.
— O logiko kobieca! W takim razie łatwo ci pójdzie odprzysiąc się?
Ona poruszyła energicznie głową.
— Tego nie uczynię! Musiałabym oszukiwać jego lub siebie, a tem brzydzę się.
Szli czas jakiś w milczeniu, rozglądając się po tłumie, falującym jak morze.
— Wiesz, Henryku — rzekła Edyta przyciszonym głosem i jakby wstydząc się tego, co mówi. — Ja mam dobrą otuchę, że on mnie uzdrowi!
Strafford ścisnął jej rękę.
— To dobrze, droga! Trzeba wierzyć: to pomaga!
— Tak! Ja wierzę! — rzekła z mocą.
Po południu Poldi ustawił ich na miejscu, przez które miał niechybnie podług jego obrachowań przechodzić Rabbi. Przewidywania nie zawiodły. Mistrz zwrócił się istotnie w tym kierunku. Idąc ogarniał przenikliwym wzrokiem oczekujących na niego. Zdaleka już zauważył rodzeństwo, odróżniające się wydatnie powierzchownością od sąsiednich tłumów. Podszedłszy dał Straffordom znak, przywołując ich ku sobie.
Wysunęli się z szeregu, a Edyta zbladła tak, że brat musiał ją podtrzymywać i nieledwie unosić na ręku. Wzrok Rabbiego spoczął na obojgu płomienny.
— Jesteście z poza gór, z północy, więc z Polski! — rzekł stanowczym głosem. — Czy z Krakowa?
Strafford zauważył już wczoraj, że Prorok czyta w myśli, jak w księdze. Zdziwiła go jednak ta zdolność odgadywania, której dowód miał przed sobą.
— Z Krakowa — odparł.
— Nie przychodzisz tu jako adept, widzę to. Towarzyszysz tej kobiecie, która nie jest twą żoną, ale podobne ma rysy i wyraz, jest więc siostrą. Przywiodłeś ją do mnie, bym jej wrócił zdrowie, wszak prawda? A zdrowia ona potrzebuje, trawi ją bowiem wewnętrzne cierpienie jak czerw, i cierpienie to jest nieuleczalne! Ale ja wszystko mogę! Ja ją uzdrowię!
Wzrok jego położył się na niej, palący, groźny, a pieszczotliwy zarazem.
— Słyszysz, siostro moja? Odleci od ciebie śmierć i staniesz się znów jako kwiat wiosny! Chciej jeno!
I postąpiwszy krok naprzód, oparł dłoń na jej białem czole.
— Wierzysz li we mnie?
— Wierzę, panie, o, wierzę!
— I we mnie jednego tylko?
Zawahała się.
— Co przez to rozumiesz, panie?
— Rozumiem, że nie wierzysz w nikogo, prócz we mnie!
Zastanowiła się przez chwilę, poczem odrzekła wolno z namysłem:
— Ja, panie, nie wierzę w nikogo, prócz w ciebie, ale miłuję i nie przestanę miłować!
Wpatrzył się w nią uporczywie, starając się przeniknąć do głębi jej istoty.
— To nie przywiązanie do brata, i nie miłość dla żywego człowieka! — rzekł powoli, ujmując jej rękę. — Puls uderzyłby ci silniej, na licu rozkwitłyby róże!
Puścił rękę i cofnął się o krok, nie spuszczając z niej oczu.
— Ty tamtego miłujesz i nie chcesz go wyrzec się dla mnie! — wybuchnął wreszcie. — Zaprzecz, jeśli możesz!
Kobieta wyprostowała się, usuwając podtrzymujące ją ramię brata i śmiało w oczy spojrzała Prorokowi.
— Nie zaprzeczę! — rzekła. — W ciebie, panie, wierzę, bo mądrość i prawda z ust ci płyną, ale tamtego nie zaprę się, bo zaparli Go się wszyscy prawie, i ja miłuję Go, bo opuszczony jest i cierpiący!
Nastało milczenie. Ludzie stali bez oddechu, nieme świadki tej dziwnej sceny. Rabbi i Edyta patrzyli na siebie jak szermierze, gotujący się do rozstrzygających zapasów.
Czy wiesz — zaczął — że to, czem myśl zaprzątasz, to cień złudny, to oszukaństwo, którem zgraja przewrotnych tumani od wieków naiwne, obałamucone rzesze? Czy wiesz, że prawdą istotną, jedyną ja jestem, a on to wytwór fantazji, zupełnie sprzeczny z tem, co istniało? Ten, ku któremu zwraca się chora myśl twoja i troska?
Ona głową potrząsła.
— Nie wiem nic o Nim, prócz tego, com przeczytała w księdze, opisującej Jego żywot. Ale tego mi dość, by Go miłować i pamięć Jego zachować we czci.
— Ależ, kobieto, czyż nie wiesz, że ja jestem Jego przeciwieństwem i zaprzeczeniem? Jakże możesz zarazem wierzyć we mnie i w Niego?!
— Wiem, panie, że z twego punktu widzenia masz słuszność, i że należałoby spełnić twe żądanie. Ale ja go nie spełnię. I choć wierzę mocno w ciebie, i pewną jestem, że będąc posłuszną, odzyskałabym zdrowie, ja ci posłuszną nie będę. Nie sprzeniewierzę się tamtemu! Wolę śmierć!
On patrzał na nią posępnie, poruszając cicho wargami.
— Winnaś umrzeć za karę niewierności twojej! — wyrzekł głucho.
— Wiem, że umrę! — rzekła z prostotą.
— A jesteś najcudniejszym z kwiatów ziemi, perłą, nieśmiertelne szczęście przynoszącą i godną władcy świata!
Ona cofnęła się i chciała wcisnąć się w tłum. Wyciągnął rękę, powstrzymując ją.
— Czekaj jeszcze! — zawołał. — Nie będzie powiedziano, że oczom moim zaświecił najcenniejszy ze skarbów tej ziemi, a jam dał go rozgnieść w prochu. Nie chcesz mi oddać duszy twojej? Uzdrowię cię i tak!
Ale ona znów uczyniła gest przeczący.
— Wiem, panie, coś wczoraj uczynił z dziewczyną, nie chcącą odrzec się krzyża. Ja nie pójdę za jej przykładem. Pamiętaj o tem!
Gniew bladym wichrem przeleciał mu po twarzy, zaświecając posępne błyski w oczach. Wnet jednak zapanował nad sobą i stał jak przedtem pogodny i pełen powagi.
— Krzywdzisz mnie! — rzekł łagodnie. — Nie przewidywałem tego, co stanie się z ową uleczoną i nie zależało mi na tem. Patrz! — dodał, ogarniając przestrzeń szerokim ruchem ręki. — To wszystko moje dziś, a jutro moim będzie świat! I ty mniemasz, że mogłoby mi zależeć na jednej nikczemnej duszy z gminu, że mógłbym spekulować na zmianach w nastroju pierwszej lepszej dziewczyny, zjedzonej gruźlicą? Powtarzam ci: krzywdzisz mnie! A krzywdzisz dlatego, że mnie nie rozumiesz...
Zbliżył się do niej i nachylił nad jej głową tak, że czuła parzący jego oddech na twarzy.
— Słuchaj! Samotny jestem wśród tego tłumu niedorastającego mi do kolan. Mam miljony dusz ludzkich, posiądę ich miljard, tyle ile mieszkańców liczy ziemia. I cóż stąd? Z tych dusz maluczkich, powszednich żadna nie jest warta trudu zdobywania! Ale gdy napotkam na mej drodze jedną, wybraną, podnoszącą się ku mnie i dlatego właśnie nie chcącą czołgać się u stóp moich, wówczas jam gotów ze światem całym podjąć o nią bój i z samym wrogiem odwiecznym wejść w zapasy byle ją zdobyć. Ale wobec niej samej moc moja musi ustać i ściele się u jej nóg. I musi ona sama, od wszelkich wpływów wolna, przechylić się ku mnie i oddać się bez zastrzeżeń. A wtedy wyniosę ją ponad gwiazdy i uwieńczę własną mą koroną...
Mówił to, tak cicho, że nawet najbliżej stojący Stafford nie mógł słów jego dosłyszeć. Edytę przejmowały one nieznanem dotychczas wzruszeniem. Zdawało się, że czar jakiś słodki płynie ku niej, i że ją ogarnia płomień, przepalający całe jej jestestwo, a jednak rozkoszny nad wszelką miarę. Nie mogła oderwać wzroku od tych dwojga oczu, płonących jak gwiazdy; czuła, że staje się jego i że niech on da znak, a nie potrafi mu się oprzeć w niczem, w niczem...
Ale on odstąpił od niej, odrywając z wysiłkiem spojrzenie od jej oblicza, i zwrócił się do Strafforda.
— Przywiedź mi wieczorem siostrę swoją. W samotności łacniej mi będzie rozmówić się z wami i dojść z nią do porozumienia.
Oddalił się, przechodząc do innych, czekających na jego wejrzenie i słowo. Wzrok tłumu pobiegł za nim, wiele oczu jednak zatrzymało się na bladej, przedziwnie pięknej kobiecie, która tak długo przykuła do siebie uwagę Rabbiego, śmiała mu oprzeć się i mimo to pozostała w promieniu jego łaski. Edyta odczuła boleśnie to zainteresowanie się nią.
— Chodźmy stąd! — szepnęła do brata.
— Chodźmy! — odrzekł Strafford, opanowany tem samem uczuciem.
Przedzierali się przez zbite masy ludzi, gdy nagle młoda kobieta poczuła znaczące dotknięcie czyjejś ręki.
Odwróciła głowę. Obok niej, przytykając palec do ust, stał jej krakowski znajomy, ojciec Wincenty.
— Ani słowa tu! — szepnął, pochylając się do jej ucha. Gdzie pani mieszkasz?
Wymieniła adres.
— Mogę pójść za wami? Ale jakbyśmy się nie znali!
— Proszę!
Gdy wydostali się z tłumu, Edyta pocichu objaśniła brata, a równocześnie rzuciła ukradkiem spojrzenie na ojca Wincentego. Był w przebraniu, co jej nie zdziwiło, bo od czasu wielkich prześladowań duchowni mieli zwyczaj przebierać się dla uniknięcia denuncjacji i schwytania. Zdziwiło ją jednak, że ksiądz miał na sobie uniform sternika granicznego aeroplanu, taki sam, jaki widziała u załogi krążownika koło Gaensendorfu. Znalazłszy się w ich mieszkaniu, ks. Wincenty wyjaśnił im całą sprawę.
Znał on ze słyszenia Strafforda i wiedział, że może mu bezwzględnie zaufać. Opowiedział więc, co go tu sprowadziło. Były to rzeczy wielkiej wagi, a dla obojga Straffordów nowe i zdumiewające.
Papieżem był podówczas Paweł VI, starzec już zgrzybiały i sterany chorobą, ale niespożytego ducha. Przy boku jego stał, podtrzymując słabnące jego siły, „śpiżowy kardynał“, jak zwano powszechnie ostatniego potomka zlanych w jedno największych rodów rzymskich, Romola Colonna Orsini, który twórczym genjuszem i darem organizacji potrafił w latach ostatnich wyprowadzić Kościół katolicki z mroków zapomnienia i w pewnych przynajmniej krajach, przedewszystkiem zaś w Stanach Italskich, wytworzyć zeń na nowo potęgę, której świat przyglądał się z coraz rosnącem zdumieniem.
Istotnie od szeregu lat chrystjanizm zdawał się starty z oblicza ziemi. Wielu ludzi, nie wykluczając i takich, którzy stali u steru, miało przekonanie, że papiestwo przestało zupełnie istnieć. Stało się tak zwłaszcza od czasu, gdy krwawe prześladowanie zmusiło papieża Wiatora I do opuszczenia Rzymu. Papież ten, oznaczony w Malachjaszowej przepowiedni mianem „Pastor et nauta“, przebył istotnie morze Śródziemne w rybackiej łodzi z jednym tylko towarzyszem i schronił się do Jerozolimy, gdzie w przebraniu i ukryciu dożył kresu apostolskich trudów, pracą ręczną zarabiając na życie. Tak o nim jak o jego następcach nie wiedziała większość nielicznej garstki wiernych, kryjących się przed uciskiem jak w pierwszych wiekach chrześcijaństwa: rządy Kościołem jednak trwały nieprzerwane przy pomocy kilkunastu kardynałów, mieszkających jak papież w Jerozolimie.
Ale i tu nie danem było papiestwu zaznać trwałego schronienia. Utworzenie państwa palestyńskiego rozpętało stary fanatyzm, zwłaszcza u chassydów do tego stopnia, że pod ich naciskiem okres zwolnionego ucisku na całym świecie przyniósł chrześcijaństwu w ziemi świętej sroższe niż kiedykolwiek dawniej prześladowania. Były już za komuny światowej dekrety, grożące śmiercią przekonanym o zbrodnię antyspołecznego zabobonu, ale nie wykonywano ich zbyt ściśle, bo groziły wyludnieniem. Giełdowa oligarchia w Palestynie wydobyła je z pomiędzy starych rupieci i zaczęła wykonywać z gorliwością, jaką daje fanatyzm i wiekowa nienawiść. Rozwinęło się na wielką skalę szpiegostwo i tropienie chrześcijan. Paweł VI wraz z kardynałami musiał uciekać od Chrystusowego Grobu. Szczęściem okoliczności zmieniły się tymczasem na półwyspie Apenińskim. Komuna tameczna popełniła tyle czynów gwałtu i dzikości, że wywołała przeciw sobie powszechną reakcję, i reakcja ta poczęła skłaniać się, jeśli nie do katolicyzmu, to do szerokiej tolerancji względem chrześcijan i względem papiestwa, którego usunięcie z Włoch poczęto uważać powszechnie za ujmę krajowi i pozbawienie go znacznego czynnika wpływów. Zwrot ten jeszcze przed powrotem Pawła VI do Rzymu przygotował i podniecił potężnie kardynał Colonna Orsini, wikarjusz papieski w Rzymie. Niezmordowanym jego zabiegom udało się stworzyć w Rzymie silne ognisko organizacji katolików i stopniowo podobnemi organizacjami zasiać cały obszar ziem italskich. Co więcej, zdołał wyrobić u sprzyjających mu władz zwrot pewnej ilości kościołów i najcenniejszych dla katolików bazylik Lateranu i św. Piotra z pewną, niewielką zresztą częścią Watykanu. Watykan wysadzony został w powietrze wskutek dekretu rzymskiej komuny wraz z kolumnadą Berniniego i frontonem bazyliki; resztę świątyni i część pałacu przytykającego do niej oszczędziły cudem jakimś wybuchy dynamitowe: przypuszczano, że wykonawcy, którym powierzono dzieło zniszczenia, starali się w części przynajmniej je udaremnić. Ze składek katolików całego świata odbudowano ściśle według pierwowzoru zniszczoną część bazyliki z masy papierowej, i najwspanialszy z gmachów, wzniesionych przez kulturę chrześcijańską, górował dalej nad Wiecznem Miastem, choć z królewskich ram wyzuty.
Działo się to wszystko jeszcze przed powrotem papieża do Rzymu.
Powrót ten, choć był ucieczką przed uciskiem palestyńskich magnatów, przybrał nad Tybrem charakter triumfu. Papież zamieszkał znów na Watykanie, a powaga jego przybrała rychło w całych Włoszech charakter, daleki wprawdzie od kultu, jakim otaczano niegdyś „światło w niebiesiech“, wielkiego Leona, i papieża rozjemcę ludów, Benedykta XV, ale przecie odbijała żywo od indyferentyzmu innych krajów. Ale ruch powrotny ku chrześcijanizmowi poczynał już kiełkować i za Alpami. Szereg reform, przedsięwziętych przez kardynała Colonna Orsini, uprościł i praktycznie zmodernizował główne arterie kościelnego życia, nadając ich funkcjonowaniu niebywałą od wieków sprawność. Z drugiej strony dawała się widzieć zewsząd gorącość serc i gotowość do poświęceń, przypominająca najświetniejsze czasy Kościoła.
W takich to względnie pomyślnych warunkach zastał papiestwo pojawiający się Prorok. Początek jego działalności na Wschodzie nie zetknął go z wyznawcami Chrystusa, wszyscy oni bowiem padli już ofiarą ostatniego prześladowania, albo jak papież uszli przed niem z granic Palestyny. Jeszcze przed Dardanelami jednak skutki nienawiści szerzonej przez Rabbiego, dały się odczuć gminom chrześcijańskim w Syrji i w Małej Azji, które przeważnie uległy zniszczeniu przez sfanatyzowanych zwolenników mistrza. W szerszych rozmiarach powtórzyło się to w krajach bałkańskich i węgierskich. Chrześcijanie ginęli tysiącami; tych, którzy uchodzili z życiem, dziesiątkowały zakaźne choroby, morzył głód. Chrystjanizm stawał wobec nowego kryzysu nieustępującego krwawemu prześladowaniu komuny. A Prorok szedł naprzód, zmiatając z oblicza ziemi to wszystko, co mu stawało na drodze, i było już zupełnie jasne, że dąży do władzy nad światem i że władzę tę zdobędzie, jeśli nie powstrzyma go coś nieprzewidzianego.
W Watykanie śledzono od pierwszych chwil działalność Rabbiego z niepokojem i uwagą. Ale wieści o nim przychodziły ogólnikowe i bezładne. Pisali biskupi Wschodu, ale pisali z kryjówek, do których schronili się przed zbliżającym się zaklętym wrogiem. Nie było nikogo, ktoby oko w oko mu się przyjrzał i zdał o jego działaniach sprawę jako świadek. Śpiżowy kardynał postanowił wysłać pewnych ludzi, którzyby przypatrzyli się Prorokowi zbliska i pośpieszyli do Rzymu dla zdania mu bezpośrednich wyjaśnień. Kilku wybitnych duchownych z różnych miejsc otrzymało rozkaz udania się do Budapesztu niezależnie jeden od drugiego w tej myśli, że jeden przynajmniej wyjdzie cało z tak trudnej przeprawy i pożądane wieści zawiezie do Rzymu. Jednym z tych mężów był ojciec Wincenty.
— I oto dlaczego spotykacie mnie tutaj! — skończył swe tłumaczenie ksiądz.
— Ależ pan narażasz się poprostu na śmierć! — zawołał ze współczuciem Strafford.
Ksiądz uśmiechnął się.
— Życie tyle ma wartości, ile z niego można poświęcić — zauważył spokojnie.
Ale Edytę dotknęły przykro słowa brata.
— Sądzę, że tu mniej niż gdziekolwiek grozi księdzu niebezpieczeństwo. Mordy i zbrodnie, popełniane przez motłoch, zdarzać się muszą tam tylko, gdzie wpływ Rabbiego nie sięga!
Ksiądz spojrzał na nią uważnie.
— Pani widziałaś go już?
— Tak. Mówił z nami.
— Za chwilę mamy przyjść do niego — dodał Strafford.
— Do jego mieszkania? — zdziwił się ksiądz, który bawił tu od dni kilku i obeznany był z panującemi zwyczajami. To bardzo wyjątkowe wyróżnienie!
— Tak! Okazał się wyjątkowo uprzejmym dla mojej siostry — wyjaśniał Strafford.
Ojciec Wincenty zwrócił się do Edyty.
— Tem bardziej powtarzam pani, com jej już mówił w Krakowie: strzeż się!
Strafford, który w gruncie niedaleko odbiegał od niechęci, jaką dla Rabbiego zdawał się czuć ksiądz, począł go rozpytywać, na czem opierała się ta niechęć. Zastrzegał jednak, żeby mu nie mówił o fałszywych prorokach bo to w końcu XX wieku trąci nadto myszką. Ksiądz skłonił głowę uśmiechając się.
— Nie będę mówił o prorokach fałszywych czy innych, choć ten człowiek sam mianuje się Prorokiem. Powiem tylko to, co dzieje się wkoło nas, w mieście — obozie Rabbiego, za jego wiedzą i wolą. Nie wiecież o tem, że codzień stąd rozchodzą się patrole po bliższych wsiach i miastach, a oddziały śledcze po dalszych okolicach kraju, by śledzić, więzić i śmiercią karać podejrzanych o chrystjanizm? Nie wiecie, że w ten sposób zginęło już wiele tysięcy naszych nieszczęsnych współwyznawców, a reszcie grozi zagłada?
Edyta próbowała opierać się, tłumaczyć. Myśl jej, przepełniona wrażeniem, jakie na niej uczynił mistrz, nie chciała widzieć nic z tego, co mogło rzucić cień na tę świetlaną postać. Pospieszyła też zwrócić rozmowę w inną stronę i nie dopuściła księdza do zrobienia uwagi co do zamierzonej audjencji. Pożegnali się chłodno, nie wspominając o ponownem spotkaniu. W oczach ojca Wincentego, utkwionych w młodą kobietę, malował się smutek.
Ale Edyta nie chciała myśleć o ojcu Wincentym ani o tem, co odeń słyszała. Dusza jej była przy mistrzu, pełna trwożnego oczekiwania. Bo nadeszła wyznaczona przezeń godzina.
Kazano im wejść do poczekalni. Była to obszerna izba, prawie pusta. Kilka bardzo prostych niewyściełanych sprzętów stało pod ścianami. Ściany pokrywał szary pokost, nie przepuszczający powietrza. Izba przypominała rozmównice klasztorne. Jedyną jej ozdobą była bronzowa płaskorzeźba, zawieszona naprzeciw wejścia. Przedstawiała ona postać ludzką o niezmiernie szlachetnych linjach ciała i o przejmującym wyrazie bólu i rozpaczy w obliczu. Postać ta przykuwała do siebie uwagę wchodzącego i niesposób było oderwać od niej oczu.
Strafford wpatrzył się w rzeźbę ciekawie.
— Pyszna rzecz! — zauważył. — Zapewne to postać owego zwyciężonego tytana, o którym tyle wczoraj prawił Rabbi.
Ale Edyta nie miała oczu dla dzieł sztuki, a wielki Odtrącony nie przedstawiał dla niej żadnego interesu. Cała jej dusza skupiona była w jednym wyrazie: On! I on stanął przed nią, nie każąc ani chwili na siebie czekać. Okrywał go jak zawsze biały płaszcz arabski, w miękkich fałdach opuszczający się ku ziemi dokoła jego wyniosłej i potężnej postaci. Skinął im ręką łaskawie, dając Edycie znak, by podeszła bliżej.
— Nie chciałem dłużej narażać cię na drażniącą ciekawość tłumu, — rzekł niskim swym melodyjnym głosem. Nie chciałem też, by obcy świadkami byli wyjątku, który chcę uczynić dla ciebie, pani. Posłany jestem na ten świat, by go wyzwolić z niewoli i zabobonu. Posłannictwo takie, to walka na życie i śmierć, walka, w której litość musi umrzeć, bo inaczej ginie ten, komu zmiękło serce. I dlatego muszę od mas wymagać, by wybierały między wolnością a niewolą, między mną a Nim! Wyjątek, jaki czynię winna osłonić tajemnica.
Zatrzymał się i patrzył na nią, jakby oczekując od niej potwierdzenia. Ona skinęła głową, dając znak, że go rozumie i że z nim się zgadza.
— Chciałem też, pani, mieć czasem kogoś przy sobie, z kim mógłbym zamienić myśl swobodnie. Otacza mnie moc wielbicieli: nie mam między nimi ani jednego przyjaciela. Czy pozostając tu na czas, chcielibyście być przyjaciółmi mymi, przystępując do mnie nie jak do władcy, ale jak do brata? chcielibyście przynieść mi nieoceniony skarb, jakim jest wolna myśl i dłoń podana szczerze?
Mówił do obojga, ale patrzał w nią jedną, ogarniając pieszczotą i słodkim jak pieszczota rozkazem jej oczy, wpatrzone weń, jakby je czar niewidzialny wiązał.
Oczy te wymownie przytakiwały słowom Rabbiego. Strafford odpowiedział na nie chłodnym, choć uprzejmym ogólnikiem.
— Więc umowa zawarta! — uśmiechnął się mistrz. — Przychodźcie do mnie codziennie o tej godzinie i mówcie ze mną jak z bratem. Poza temi drzwiami pozostanie Prorok i władca ludów: tu zdejmę ze skroni ciernisty diadem, jakim uwieńczyło mnie przeznaczenie, tu przy was stanę się tem, czem byłem dotąd tak krótko — człowiekiem!
— O tak! Tak! — mówiły oczy Edyty, świecące jak gwiazdy.
— Jeszcze jedno słowo! Czy pani nie odczuwasz zmiany w swoim stanie?
Młoda kobieta spojrzała na Rabbiego zdziwiona i zastanowiła się.
— To prawda, — rzekła powoli. — Doświadczam codzień po południu bólów, których dziś nie czuję.
— Czy czujesz pani rzeźwość i siłę, jakich ci przedtem brakło?
— Tak... O, tak!
— Bądź więc pani spokojną! Ból już nie wróci! Zarazek twej choroby zniknął. Jesteś zdrowa!
I z dumnym uśmiechem spojrzał kolejno na nią i na Strafforda. Profesor zbladł i rzucił się ku siostrze z twarzą drgającą wzruszeniem, ona jednak stała nieporuszona, nie odrywając oczu od mistrza.
— Wielki jesteś, panie, wielki i dobry! Wielbię cię!
On ręce przed siebie wyciągnął.
— Nie! — zawołał. — Nie tak! Bądź mi jeno siostrą dobrą i niech duch mój spocznie czasem w ożywczym cieniu twej przyjaźni!

VI.

Przez kilka dni następnych Straffordowie odwiedzali Rabbiego, a rozmowy z nim przeciągały się do późna. Profesor słuchał z najwyższem zaciekawieniem tego niepospolitego człowieka. Edyta zaś poddawała się czarowi jego bez zastrzeżeń. W czasie tym spotkała raz jeden jeszcze ojca Wincentego. Zatrzymał ją, chcąc skłonić do opuszczenia miasta — obozu i powrotu do Krakowa. Nie dała mu skończyć.
— Dlaczego chcesz przede mną zohydzić tego człowieka? — rzekła z wyrzutem. — On lepszy od was! Przyjął mnie, uzdrowił, stał mi się przyjacielem i bratem, choć nie chciałam zaprzeć się Chrystusa!
— Nie zaparłaś się usty, ale zapierasz się czynami! — odrzekł smutnie.
— Nie, bo jeśli Chrystus jest tym, jakim Go maluje Pismo, oni dwaj nie różnią się niczem od siebie i niesposób przeciwstawiać ich sobie. Jezus z Nazaretu i Juda Gesnareh — to jedna dusza w dwóch ciałach!
Ksiądz oczy podniósł w górę i zmilczał przez chwilę.
— Nie przekonam pani — rzekł wreszcie — On cię zahipnotyzował! Ale będę się za panią modlił: potrzebujesz tego!
Ona już nie słyszała. Pożegnała go skinieniem głowy i odeszła pośpiesznie. Nie mogła mu darować, że szkaluje mistrza. Ale on ją dopędził i rzucił jej szeptem, choć nie odwróciła się ku niemu:
— Zrób pani jedno! Bywałaś w Krakowie na naszych zebraniach, modliłaś się z nami: przybądź i tutaj na nabożeństwo! Jeden raz! A potem uczynisz, co zechcesz!
Odwróciła się ku niemu, zaciekawiona.
— Nabożeństwo? Tutaj? Pod bokiem Rabbiego?
— Odprawiano je przecie pod bokiem Nerona!
— Ale jak dostać się?
— Sam będę przewodnikiem. Jutro rano przyjdę po panią.
Ona chciała coś odpowiedzieć, uczynić jakąś objekcję, ale już księdza nie było. Pomyślała chwilę i ruszyła ramionami.
— Ostatecznie co mi to szkodzi? — szepnęła. — Mnie te rzeczy pociągały zawsze, a w tem miejscu — to będzie istotnie coś niezwyczajnego!
Ksiądz zjawił się nazajutrz bardzo rano, kiedy wszystko spało prócz czyścicieli ulic i oficjalistów aprowizacji. Rozjaśniły mu się oczy, gdy ujrzał ją wychodzącą na jego spotkanie. Nie zamieniwszy słowa udali się na najbliższą stację samolotów i sami na statku pustym z powodu wczesnej pory udali się w stronę Budapesztu. Nie dojeżdżając miasta, zatrzymali się w pobliżu opustoszałego gmachu, zbudowanego na koszary, a obecnie zamieszkałego w części przez najbiedniejsze pospólstwo. W bramie czeladnik bednarski nabijał beczkę.
— Spokój! — szepnął ksiądz, przechodząc koło niego.
— Wiara — odrzucił równie cicho robotnik.
Minęli dziedziniec, w którym dawniej żołnierze odbywali musztrę, i weszli do długiego krętego korytarza, w którym było prawie zupełnie ciemno. Na zakręcie posłyszeli znów ciche pytanie.
— Wiara?
— Spokój! — odpowiedział ksiądz i otworzył drzwi, wiodące do salki zupełnie opustoszałej i okrytej pewnie od lat całych nieścieranemi kurzami. W salce było dwóch młodzieńców, zdających się stać na straży. Raz jeszcze powtórzono znów w odwrotnym porządku wyrazy, będące widocznie hasłem, poczem przez wąskie przejście i podwójne drzwi w murze dostali się do obszernej izby pełniej ludzi.
Była to dawniej zwykła koszarowa sypialnia, której okna pozabijano z zewnątrz deskami, by nie zniszczyło się wnętrze. Ale wnętrze dalekie było od zniszczenia. Edyta dostrzegła ze zdziwieniem, że sala urządzona była jako kaplica nie tylko schludnie i poważnie, ale nawet z pewnym przepychem. Znać wprawdzie było pośpiech i tymczasowość w dekoracji, ale zarazem smak i bogactwo. Ściany okrywała polichromja, ołtarz upinały ciężkie aksamitne draperje, bronzowe i srebrne świeczniki i pałąki były dziełami sztuki, a obraz nad tabernaculum był pierwszorzędnego pędzla. Więcej jeszcze zdziwiła ją publiczność. Był to przedewszystkiem tłum tak liczny, z jakim nigdy nie zdarzyło się jej spotkać w Krakowie, a co więcej, wbrew temu, do czego w Krakowie przywykła, tłum ten składał się przynajmniej w połowie z mężczyzn, w znacznej zaś ilości z młodzieży. Inny też tu panował zgoła nastrój. Tam przywykła spotykać garść znużonych, stojących jak ostatnia honorowa straż na pogorzelisku wiary bez wyznawców: tu miała niewątpliwie przed sobą zastęp ludzi silnych. gotowych złożyć ofiarę z życia dla uczynienia zadość przekonaniu.
To, co obaczyła, stwierdziło słuszność pierwszego wrażenia.
Nie było to bowiem spokojne, podług starego programu odbywające się nabożeństwo, ale raczej katakumbowa ofiara, gromadząca dla wzajemnego krzepienia się jutrzejszych męczenników. Młoda kobieta dowiedziała się ze zdumieniem, że znaczna większość uczestników spędziła tu noc całą na modlitwie, spowiedzi i gotowaniu się na śmierć. Obecnie widziała długi orszak katechumenów, nad którymi kapłan dokonywał obrzędu chrztu. Wśród tych katechumenów kilkoro tylko było nieletnich: większość składała się z ludzi dojrzałych, nieraz przygniecionych wiekiem. Błogosławiono też liczne małżeństwa, nieraz mające za sobą daleko wiosnę życia. Wszystko dowodziło, że ci, co zebrali się tutaj, to nie byli zwyczajni parafjanie, ale grono szermierzy, które w ostatecznej godzinie stanęło pod sztandarem krzyża, by wierze swej, której może nie służyli w ciągu całego dotychczasowego życia, dać świadectwo śmiercią.
Msze wychodziły jedna po drugiej, ale nie było śpiewu: odzywał się czasem tylko przytłumiony dźwięk harmonjum. Potem przy pulpicie stanął kapłan.
Nakreślił on wielkiemi rysami dzieje ostatnich miesięcy. Przewrót oligarchiczny znalazł chrystjanizm na Węgrzech w zupełnym zaniku. Pozostało wprawdzie niemało ochrzczonych, ci jednak przeważnie nie zachowali nic z Chrystusowej nauki. Prześladowanie w kraju tym nie było tak krwawe, jak w innych, nie wywołało też reakcji. Wywołało ją pojawienie się Antychrysta i obranie przezeń siedziby pod stolicą.
— Pamiętamy wszyscy te chwile tak wspaniałe, tak krzepiące ducha! choć tak bolesne. Powołano chrześcijan do wyznawstwa z dnia na dzień. Tłum rzucił się na bardziej znanych, rozszarpując ich na strzępy. Ukazały się pierwsze ekspedycje śledcze. Poczęły funkcjonować pierwsze sądy doraźne przeciw zabobonowi. Zdawało się — wnet ostatniego przeszyje piorun elektryczny! Okazało się inaczej i jak inaczej! Im więcej padało ofiar, tem bardziej rosła liczba wyznawców. Ludzie, którym dawniej ani w głowie postało pamiętać o tem, że ich niemowlętami ochrzczono, albo i tacy, których nie chrzczono zgoła, wywiadywali się o kryjówki kapłanów i biegli do nich wołając: „Czyńcie z nas prawych chrześcijan, gdyż chcemy krwią naszą dać świadectwo wierze!“ Kilka kaplic, jakieśmy mieli, nie były w stanie pomieścić tych zastępów nowych braci: trzeba było pomyśleć o nowych, obszerniejszych świątyniach. I powstały!
W oczach mi stoi ten entuzjazm, ta bezgraniczna ofiarność, z jaką pokrywano koszta i brano udział w pracy około ozdoby świątyń. W ten sposób ta oto, tak bliska lwiej jamy, powstała w całej swej piękności i ozdobie w ciągu paru tygodni; nie więcej czasu zajęło urządzenie innych. I wszystkie codzień pełne wiernego ludu i chwały bożej, i ze wszystkich wychodzą codzień rano ci, którym wieczorem przypada w udziale chwalebny los — towarzyszy Baranka.
— I dlatego zbliżający się ostatni dzień świata nie zastaje nas w trwodze i przygnębieniu: owszem, czekamy go w rozradowaniu serc naszych i spokoju.
Już to wszystkim jasne, że przebywanie nasze na tym padole dobiega kresu; już zzuliśmy ze siebie więzy, któremi niedawno jeszcze tak silnie krępowało nas przy sobie życie doczesne. Odwróciliśmy od jego trosk i rozkoszy dusze nasze i jako niegdyś mężowie izraelscy, śledzący wzrokiem wstępującego do niebios Chrystusa, stoimy i my, patrząc w niebo, czekając, rychłoli ukaże się na niem znak, oznajmiający powtórne przyjście Zbawiciela, aby świat ten sądził.
Kaznodzieja skończył, a odpowiedziała mu wielka cisza, zrzadka jeno przerywana westchnieniem lub szeptem modlitwy. Gdzieś z kąta rozległo się krótkie, szybko stłumione szlochanie. Znać było po tych ludziach, że są zgromadzeniem mężów, że jest w nich moc i że moc tę przynieśli tu ze sobą, żądni czynu, a nie podniecających na chwilę wrażeń.
— A co? Czy to nie przemówiło pani do duszy — szepnął Edycie ojciec Wincenty. — I czy nie chciałabyś pozostać z nami?
Edyta spojrzała na niego jakby przez mgłę.
— Ach, tak! — odrzekła głosem przyciszonym i jakby sennym. — Chciałabym, wie Bóg, że chciałabym! Jakże mogłabym nie chcieć?
— Chwała Panu! — zawołał ksiądz, a twarz mu rozpromieniała.
Ona jednak nie zważała i mówiła dalej, wpatrzona w przestrzeń, raczej do siebie, niż do niego.
— Wszak wszystko tu tak piękne, tak wzniosłe!
Któżby nie chciał być w orszaku Baranka i krwi swej nie oddał dla okupu własnych i cudzych win, gdy On oddał!
Ksiądz za rękę ją pochwycił.
— Więc spełni się, o co modliliśmy się tak długo, i staniesz się nam siostrą!
Edyta poruszyła głową pół przyświadczając, pół przecząc, a na twarzy przeleciał jej wyraz jakby bezradności czy zakłopotania.
— Tak jest! — poczęła mówić łamiącym się głosem. Ja wiem, że mi trzeba iść z wami. I chciałabym, ach, jak chciałabym! Ale jakże to uczynić bez niego? I co on powie? Oddzielić się od niego? Nigdy! Więc jakże?
Ksiądz ręce załamał.
— Ten człowiek opętał ją i oddał w moc temu, który go przysłał! — szepnął. — Ale jest na to rada! Sama Opatrzność ją zsyła.
I zwrócił się szybko do Edyty, która przez ten czas stała bez ruchu, nie zdając się nic widzieć wkoło siebie.
— Poczekaj jeszcze chwilę! — prosił. — Posłyszysz inne słowa, silniejsze od tych, któreś słyszała. Może one staną się gromem, który obudzi cię z bezwładu i błyskawicą, która oświeci otchłań i da ci siłę cofnięcia się!
Usiadła posłuszna i bierna, a tymczasem do sali napłynęła nowa fala ludzi i zrobiło się ciasno i duszno.
Panowała cisza. Czekano czegoś. Chwilami podnosił się w głębi głuchy szept i ucichał wnet jak poświst wichru, gdy zatkają szczelinę, którą wpadał. Edycie wracała powoli świadomość tego co ją otaczało i mijała senność. Spojrzała dokoła zdziwionemi oczyma.
— Co to będzie? — pomyślała głośno.
Sąsiadka jej, starsza już kobieta, nachyliła się do niej, objaśniając.
— Powiadają, że przekradł tu się jeden wielki święty, który dotąd żył na pustyni, i że zaraz tu przybędzie, by nas pouczyć i zagrzać do świadczenia prawdzie!
Edytę przejęło zdumienie. Święty? Pustelnik? To były pojęcia tak obce czasom, w których żyła, że żadną miarą nie była w stanie przenieść ich w świat rzeczywisty! Ale przyszło jej na myśl, że od pewnego czasu rzeczywistość urągała najbujniejszej fantazji. Czemże był rabbi Gesnareh ze swemi nadludzkiemi zwycięstwami, z cudami, jakich dokonywał, z umiejętnością czytania w duszach, i władania niemi?!
Czekała niecierpliwie.
I oto wreszcie uczynił się ruch koło drzwi wchodowych.
Wszedł naprzód starszy kapłan, widocznie przełożony nad innymi. Za nim krokiem wolnym, wspierając się na zakrzywionej łasce, szedł mąż ogromnej postawy i całkiem niepospolitego oblicza, do którego przylgnęły oczy wszystkich.
Przewyższał on więcej niż o głowę najwyższych w zgromadzeniu i wogóle najwyższych wzrostem ze współczesnych. Siwe włosy spadały mu na ramiona i plecy jak wielkie płachty śniegu, a mleczna broda spływała poniżej pasa i niemal do kolan. Rysy regularne i szlachetne powleczone były skórą tak ciemną, że w pierwszej chwili wziąść go można było za Etjopa; przytem skóra ta tak była wyschła i stężała, jakby rzeźba w starem drzewie. Z pod nawisłych brwi wyglądały bardzo głębokie i zapadłe oczodoły, ale w oczodołach tych paliły się dwie pochodnie, rzucając przed siebie ogniste płomyki lub też świecąc spokojnie, jak złote gwoździe, któremi nabił Stwórca strop niebieski.
Olbrzym ten, wyglądający tak szczególnie, musiał być Arabem, strój jego bowiem przypominał beduinów. Okrywał go rodzaj burnusa białej barwy z opuszczonym w dół kapturem. Nogi miał bose w drewnianych, rzemykami owiązanych sandałach, głowę jednak wbrew wschodniemu obyczajowi odkrytą.
Obaj przybyli podeszli pod sam ołtarz i uklękli na jego stopniach, następnie olbrzym upadł twarzą na ziemię i znieruchomiał, pogrążając się w modlitwie. Stary kapłan zaś powstał i obrócił się do ludu.
— Na czas wielkich prób zsyła Pan wielkie pomoce — mówił. — Oto mąż Boży, który przez wiek swój cały zdala żył od świata, a teraz posłan jest, by światu w ostatnich czasach przynieść ratunek. Słuchajcie go, bo wielkie rzeczy obwieszcza, i wielkich rzeczy przezeń dokonać chce Pan!
Ksiądz cofnął się, a starzec dźwignął z ziemi swą ogromną postać i stanął, górując nad zebranym tłumem. I jął mówić.
— Wiedzcie przedewszystkiem, żem nie kapłan i że z siebie nic nie mam, jeno moją nikczemność i jestem jako źdźbło słomy, które wicher podnosi i miota niem, kędy chce, a ono oprzeć się nie może, choćby i chciało. Ale ja nie chcę opierać się głosowi, który mnie wiedzie, bo wiem, że Panu memu winienem być posłuszny. I oto posłał mnie Pan na ziemię, bym świadczył, że nadszedł już koniec czasów, i czynił wezwanie do pokuty i żeby słowu świadectwo dała krew!
Głos zdawał się wychodzić z głębi jakiejś pieczary, tak był stłumiony i głuchy. Słuchacze doznawali wrażenia, że rozwarł się przed nimi grób dawno zamknięty i że z jego głębi przemawia umarły. Strach wionął białą chustą i dreszczem zdjął serca. A on mówił dalej.
— A oto znamię końca wieków. Podniósł się syn nieprawości i złe czyni przeciw światłu, i znak zbawienia wydrzeć chce z dusz waszych. I przybrał na siebie postać syna światłości, i śladem stóp jego idzie miłosierdzie i łaska, i słowa jego, jako miód, a sieci złote w rękach jego. Uwiódł już wielu i widzę go, uwodzącego świat cały, widzę, jak pławi się we krwi wiernych i tępi znak wybranych ogniem i żelazem, i chwali się, że go wygniótł z oblicza ziemi. Ale to kłamstwo i ułuda! i nie zagubią one Prawdy! Oto bowiem gdy władza Bestji dojdzie szczytu i świat ogarnie, i kiedy wszelka moc doczesna w proch padnie, wówczas podniesie się mąż sprawiedliwy i zgromadzi przy sobie rzeszę tych, co nie zechcą kłaniać się Bestji, i odbędzie się bój wielki, ostatni bój świata. A wówczas strącony zostanie z wysokości prorok fałszywy, i rozbije się w prochu. A dokona tego nie ludzka moc, jeno siła Boża. A wtedy biada będzie tym, co dali się uwieść Nieprawemu, a błogoslawieństwo otrzymają, którzy dotrwają wiernie aż do końca.
A koniec przyjdzie wnet potem, i będzie chwała Panu i pokój tym, którzy dotrwają!
Starzec umilkł, a zgromadzeni słuchali wciąż, czy ust raz jeszcze nie otworzy. Ale on znów padł na twarz i trwał w modlitwie. Zaczęto się więc rozchodzić.
Wyszła i Edyta. Za nią szedł ojciec Wincenty.
— I cóż? — spytał, gdy znaleźli się w dziedzińcu.
Wyciągnęła do niego rękę.
— Wspomóż mnie! — szepnęła błagalnym głosem. — Nie wiem, kto jest ten człowiek, który tu przybył z pustyni: czuję, że z Boga jest i pragnę iść za nim! Ale potrzeba mi oparcia, bom słaba i boję się, boję...
— Chrystus z tobą, siostro!
— Tak! Chciałabym trwać przy Chrystusie... Ale siła wielka ciągnie mnie w inną stronę... I ja nie potrafię oprzeć się jej! Otchłań ciągnie mnie, ojcze!
— Nie damy cię! Chceszli bez zwłoki pojednać się z Chrystusem i pokrzepić Jego Ciałem?
Zastanowiła się.
— Nie dziś... Wszak to po raz pierwszy... Muszę myśli zebrać, podnieść ducha....
— Strzeż się zwłoki! Wróg mocny!
— Więc jutro!
— Nie dziś?
— Godzina spóźniona. I tak boję się zwrócić uwagę...
— Więc do jutra!
Strafford zdziwił się niepomału, gdy mu siostra powiedziała tego dnia, że nie pójdzie wieczorem do Rabbiego i że pragnęłaby dziś jeszcze lub jutro opuścić miasto-obóz.
— Kobiety lubią niespodzianki — zauważył z uśmiechem; — wyznaję jednak, że takiej nie spodziewałem się. Wczoraj jeszcze odmienialiśmy na wszystkie tony słowo „Prorok“, dziś mamy uciekać bez pożegnania!
Co to znaczy?
Edyta zarumieniła się i wnet zbladła.
— Myślałam nad tem długo i doszłam do wniosku, że, że...
— Że Rabbi nie jest wcieleniem dobra i prawdy?
Skinęła głową w milczeniu.
— Powinienem się z tego cieszyć, żeś przeszła na moją wiarę, ale moja wygrana zdaje mi się zbyt gwałtowną. Wolałbym ją rozłożyć na kilka dań. Jak chcesz jednak droga! Twoja wola! Nie wiem tylko, czy uda się spełnić ją tak łatwo.
— Dlaczego?
— Nikt stąd wydostać się nie może bez zezwolenia władz, a władze te, to Rabbi. On zaś smakuje w twem towarzystwie i nie wiem, czy zechce go się pozbawić. W każdym razie mógłby wziąć za złe, gdybyśmy starali się o wizę za jego plecami.
Na bladej twarzy Edyty odmalowały się sprzeczne uczucia. Był wśród nich lęk, był cień przykrości, ale był i błysk wesela.
— Myślisz więc, że bez widzenia z Rabbim nie możemy stąd odjechać?
— Sądzę, że nie możemy!
— To dobrze... To jest nie! To źle, bardzo źle! Ale skoro nie może być inaczej...
Westchnienie jakby ulgi wydobyło się jej z piersi. Opuściła się na krzesło.
Strafford patrzył na nią uważnie.
— Zdajesz się tem jednak raczej cieszyć niż smucić! A tak ci pilno było jechać.
Podniosła oczy i spuściła je zaraz.
— Sądzę, że powinieneś poczynić kroki potrzebne do wyjazdu — rzekła z wysiłkiem.
— Czy tak? — odrzucił, nie spuszczając z niej oczu.
Ona zdawała się zmagać sama z sobą przez chwilę.
— Tak być musi, — szepnęła wreszcie.
Stało się jednak, jak przewidywał Strafford. Żądanie zezwolenia na wyjazd spotkało się z wymijającą odpowiedzią, papiery zostały zatrzymane z poleceniem zgłoszenia się przed wieczorem, gdy zaś Strafford zgłosił się o oznaczonej godzinie, powiedziano mu, że Rabbi da mu osobiście odpowiedź u siebie.
— Tobie i siostrze twojej! — dodał urzędnik.
— Może nie chcesz iść do niego? — spytał Strafford siostrę.
— Sądzę, że muszę, skoro o mnie idzie! — odrzekła ociągając się.
— I ja tak myślę, ale gdybyś wołała inaczej, postarałbym się wytłumaczyć...
— Nie! Pójdę z tobą!
Mistrz przyjął ich z twarzą spokojną, ale jakby przysłoniętą.
— Chcecie odjeżdżać? — rzekł smutno. — Cięży wam już ta odrobina przyjaźni, o którą was prosiłem? I gdyby od was zależało, odeszlibyście, nie podawszy mi na pożegnanie dłoni?
Profesor próbował tłumaczyć. Jego prace uniwersyteckie, nauka, dom... Mistrz przerwał mu.
— Czyż nie rozumiesz, w jakich czasach żyjemy i z kim mówisz? Świat odmienia swą postać. Bóg stary ustąpić ma przed nowym bogiem, a ty mi prawisz o interesach i wykładach! Ależ jam władny dać ci królestwo zamiast szkolnej izby! A tobie, pani, — dodał, zwracając się do Edyty, wszystkich królestw świata za mało na podnóże tronu, któregoś warta!
Przybliżył się do niej, paląc swym oddechem.
— Słuchaj — mówił nakazującym głosem, którego wzburzenie opanowywał wysiłkiem woli. — Ja wszystko wiem! Czytam w duszy twej jak w księdze! I księga ta mówi mi, że wróg mój chce mi wydrzeć przyjaźń twoją, jak mi już wydarł twą wiarę. Jesteś jako łódź, dwoma sprzecznemi prądami miotana naprzód i nazad. Ale ja ci rozkazuję: oderwij od tamtych ducha twego i pójdź za mną! Słyszysz mnie?
Wpatrzyła się w niego z cichem uwielbieniem. Zrozumiał, że znów była w jego mocy.
— Słucham cię, panie — rzekła pokornie.
— Będziesz mi w mem samotnem życiu ostoją i ożywczą rosą — mówił. — Pana zaś, profesorze, postawię na czele akcji oświatowej. Potrzeba mi właśnie takiego człowieka. Oddam ci władzę nad krociami tysięcy młodzieży; narazie będzie to tylko skrawek Azji i parę krajów europejskich, ale rychło podda się twej władzy cała Europa i reszta świata. Czem wobec tego jest twe stanowisko w Krakowie! Cóż, zgoda?
Ale Strafforda wcale nie pociągały propozycje mistrza. Próżnym nie był, a dla szlachetnej ambicji nie widział pola w ofiarowanych sobie zaszczytach. Byłby też odmówił bez wahania, gdyby nie wzgląd na siostrę. Z niepokojem patrzał na jej zachowanie się dzisiaj. Przedtem widoczna chęć ucieczki przed nim, teraz to poddanie się niewolnicze... To była niewątpliwie sugestja, ale było i coś więcej.
— Ona kocha tego człowieka! — pomyślał z przerażeniem. — A on podnieca w niej miłość tę i niewoli ją jak wąż ptaka!
I postanowił zostać, by strzec siostry przed Rabbim i przed nią samą. Dla ułatwienia zaś sobie tego zadania przyjął czasowo powierzoną mu funkcję.
Ale dzień nie upłynął, a młody człowiek miał już sposobność przekonać się. że niełatwo jest robić jakiekolwiek plany odnośnie do rabbiego Gesnareh, tem mniej zaś mu przeszkadzać. Kiedy nazajutrz o zwykłej porze wybierali się do niego na wieczorną rozmowę, Strafford uczuł się naraz zupełnie niezdolnym do wyjścia za próg domu.
Było to tak, jakby mu ktoś podciął żyły w nogach i rękach.
Opadł na krzesło jak kłoda.
— Nie rozumiem, co dzieje się ze mną — zawołał do siostry. Jestem bezwładny.
Edyta rzuciła się ku niemu przerażona, dopytując się i krzątając koło niego.
— Trzebaby lekarza! — zauważyła.
— I poszlij do Rabbiego kogoś z przeproszeniem, że nie możemy przyjść! — dodał Strafford.
Edyta wezwała Poldiego, by spełnił oba polecenia. Ku największemu zdziwieniu obojga rodzeństwa chłopak odrzekł, że lekarz już jest i że go sam Prorok przysłał na wypadek, gdyby go profesor potrzebował.
— Jakże to? — pytali się nawzajem. — Wszak Strafford wczoraj był zdrów, a niemoc jego rozpoczęła się przed chwilą dopiero?
Ale lekarz objaśnił, jak to się stało. Rabbi widzi, jak przez przezroczyste szkło to wszystko, co dzieje się w ludzkimi organizmie, jak wogóle ziemia i niebo nie mają dla niego tajemnic. Cóż dziwnego, że wczoraj już dostrzegł początki złego, które dziś wybuchło, i przewidział też porę wybuchu. Dlatego przysłał lekarza, który zastąpi pannę Strafford i otoczy chorego wszelką opieką, dopóki będzie potrzeba.
Strafford głowę znużoną opuścił na piersi.
— To bardzo dziwne! — szepnął. — Ale ty, Edyto, chyba nie pójdziesz do niego beze mnie?
Ona przecząco potrząsnęła głową.
— Naturalnie, że nie pójdę — rzekła. — Tu moje miejsce i obcy, choćby i lekarz, nie może mnie zastąpić.
I poczęła dalej się krzątać, nie zważając na lekarza, który narzucał jej swe usługi. Zrzuciła przytem okrycie i kapelusz. Wtem zatrzymała się w środku pokoju jakby w zamyśleniu czy w rozterce.
— Co ci, droga? — spytał Strafford, mimo niemocy nie spuszczający z niej oczu.
Nie odpowiedziała. Kręciła się dokoła pokoju jak nieprzytomna, chwytając toaletowe przybory i gotując się do wyjścia. Usta poruszały się jej, wymawiając bezładne wyrazy. Z wyrazów tych profesor dosłyszał jeden, powtarzany kilkakrotnie:
— Muszę! Muszę!
Strafford zrozumiał. Rabbi aż tu wyciągał władne dłonie po ujarzmioną duszę. Rozkazywał zbliska i zdaleka. Musiała mu być posłuszną.
— Idziesz? — spytał drżącym głosem.
Nie zdawała się go słyszeć. Z ust jej padały wciąż te same bezdźwięczne wyrazy, podobne do uderzeń drewnianej pałeczki o metal:
— Muszę! Muszę! Muszę!
Odeszła. Henryk Strafford poczuł, że oderwała się odeń połowa duszy i że pozostał bardzo opuszczony i smutny na pustynnej ziemi. Tak człowiek, który był w posiadaniu skarbu bez ceny, gdy spostrzeże, że złodziej podstępnie skarb ten wydarł, rwie na sobie szaty i z rozpaczy głową o mur uderza, i śmierci wzywa, by mu przyniosła zapomnienie, ale daremne żale! Skarbu nie zwróci przywłaszczyciel, a wczorajszy bogacz pozostanie nędzarzem...
Stanąwszy w obliczu mistrza, Edyta odzyskała świadomość tego, co się stało. Ze świadomością przyszedł żal.
— Panie! Jak mogłeś to uczynić? — spytała z wyrzutem.
Ale on podszedł do niej i dłonie oparł na jej ramionach.
— Czyż nigdy nie zrozumiesz, czem jesteś dla mnie, a przeze mnie dla ludzkości całej? — zawołał drżącym z uniesienia głosem. I zawszeż rzucać będziesz między mnie a siebie drobiazgowe względy i małoduszne uczucia?
Zdumiała się i patrzyła nań z lękiem, on zaś mówił dalej, nie hamując wzburzenia.
— Dość mi świadków pomiędzy mną a tobą! Dość przeszkód na stopniach tronu, na który chcę cię wynieść! Nikomu nic do wybranej władcy, do oblubienicy, którą przed wiekami przeznaczyły dla mnie losy! Ja i ty — pod nami świat, u naszych stóp w proch rozpostarta ludzkość!
Podniósł w górę oczy, jakby nasycając je jakimś niewidzialnym a pełnym czaru widokiem, potem opuścił je na Edytę z gorzkim wyrazem.
— A ty stawiasz między sobą a mną brata, by straż trzymał twej dziewiczej cnoty!
Odwrócił się z szyderstwem na ustach, a ją przejęła trwoga. Do czego on zmierzał? Czego od niej zażąda? I przypomniała sobie teraz, jak w porywie wdzięczności i podziwu wołała raz do niego, że gotowa poświęcić dlań wszystko. Ale nie! Nie wszystko! cofnęła się o krok zasłaniając się skrzyżowanemi rękami i błagalnym wzrokiem. Nie! Nigdy! Raczej śmierć!
On patrzał na nią przenikliwie, a uśmiech szyderczy na jego ustach stawał się coraz bardziej piekącym i urągliwym.
— O ludzie! — zawołał. — Jakże niskim jest bieg waszych myśli i poziom waszych pożądań, jakże kala wszystko, czego się dotknie wasza namiętność, skoro i tę oto wybraną z pomiędzy miljonów zatruwa nikczemna troska, i sądzi, żem dostępny nędznym pokuszeniem ciała!
Przeszedł się kilkakroć po obszernej izbie, potem zatrzymał się przed Edytą.
— Słuchaj! — rzekł. — Chcę ci zwierzyć jedną z tajemnic nie tylko moich, ale tego ducha wszechmocy i wszechpiękna, który mnie posłał. Zmusza mnie do tego twoja niewiara i małoduszny lęk, a osądź sama, jak cię miłuję i jak bardzo ci ufam, jeśli zamiast odtrącić cię od siebie, rozwieram przed tobą tajniki przeznaczeń...
Ujął jej rękę i podprowadził do stojącego w pobliżu krzesła, sam zaś zasiadł obok na wzniesionem o stopień siedzeniu.
— Wiesz już, z czem jestem posłań, ale nie wiesz, kim jestem i w jakich warunkach zszedłem na tę ziemię. Teraz będziesz wiedzieć wszystko. Słuchaj więc, bo Otchłań zwierzy ci swą tajemnicę!
Oczy jego wbiły się w przestrzeń, jakby szukając jakichś niedostępnych dla ludzkiego oka obrazów.
— Słuchaj! Bóg, władający wszechświatem, opanował go nie tylko mocą: opanował go także ofiarą! Oni ją nazwali życiodajną i była nią! Niedarmo krew mieszano niegdyś z cementem nowych gmachów i miast, by im zapewnić trwałość...
Więc i w tym rozstrzygającym boju, do którego gotuje się od wieków, Pan nasz chciał pójść śladem odwiecznego wroga. Zbiera na nią moc i gotuje ofiarę. Kto ma być tą ofiarą? Wróg stał się nią sam. Pan mój nie jest wolnym, jako tamten był: przykuty do otchłani, pozbawiony przysługującej wrogowi mocy, nie może krótką męką zapewnić sobie jak On długotrwałego zwycięstwa. I dlatego wybrał najwspanialszego ze swych cherubów i stawił go przed oczy Zwycięzcy, i zażądał odeń, by daną mu była moc czynienia tego, co uczynione było niegdyś w Jeruzalem. I Zwycięzca zgodził się. I cherub zwlókł swą nieśmiertelną piękność i zaparł się blasków Otchłani, i przyodział nędzną szatę człowieczeństwa i przyszedł na ziemię. Przyszedł, by utorować drogę Panu swemu i z nim po zwycięstwie zasiąść na majestacie niebios.
— I na cheruba tego, wcielonego w człowieka, patrzy teraz dziwując mu się świat cały. A cherubem tym — ja jestem!
Triumfującym wzrokiem ogarnął młodą kobietę i promieniał przed nią pychą i chwałą.
— I oto rozpocząłem podbój świata, jako On go podbił, jeno że On podbił cząstkę, ja podbiję wszystko. Ale czemże jest podbój ciała bez ujarzmienia ducha? Świat podbić, to dopiero połowa zadania; drugą połowę — zwyciężyć siebie! On to zrozumiał: był bez skazy! I ja muszę być tak bez skazy jako On, jeśli chcę tam dojść, kędy On doszedł! I dlatego choć wziąłem na siebie postać ludzką, niemasz we mnie miejsca na nic wspólnego z upadkiem pierwszego człowieka. Człowiekiem jestem, ale i duchem wielkim i czystym jestem także. Przyjaźni pożądam, bom samotny na wyżynach moich: nie pożądam miłości! Zbądź więc troski i lęku, niewiasto! Siostrą mi być możesz, gdy zechcesz: niczem więcej!
Ona zsunęła się do jego kolan.
— Będę Ci siostrą dobrą, duchu szlachetny i nieskalany! — szepnęła, składając dłonie, jak do modlitwy. Czystość twą umiłowała dusza moja! Rządź mną, jako chcesz!
On powstał i dłoń położył jej na głowie.
— Przyjmuję ofiarę twą i poświęcam cię na moją służbę! — rzekł uroczyście. — Niech serce twe miłuje, co ja mu każę miłować, niech stopy twe kroczą memi drogami, a słodycz twa niech będzie ukojeniem dni znoju!
I cofając się, dał jej znak pożegnania.
— Odejdź w pokoju, siostro! W moim pokoju.

VII.

Ojcu Wincentemu nie udało się dotrzeć do Edyty, choć kilkakrotnie o to zabiegał. Nie dziwił się temu, rozumiał bowiem położenie lepiej od niej samej, ale serce mu się zakrwawiło, gdy w parę dni po owem nabożeństwie, na które mu towarzyszyła, otrzymał od niej suchy i prawie nieprzyjazny bilecik, w którym łatwo było między wierszami wyczytać zarzut z powodu niesprawiedliwych sądów o Rabbim wraz z całkiem niedwuznacznem wypowiedzeniem dalszych z nim stosunków. Ksiądz westchnął, czytając te słowa, tak odmienne od tego, co przywykł spotykać u słodkiej dziewczyny.
— Stracona na zawsze! — szepnął. — Opętał ją i znak Bestji na nią położył! Cud chyba mógłby ją ocalić.
Wnet jednak dodał, poprawiając poprzednie słowa:
— Kiedyż jednak, jeśli nie teraz godzi się oczekiwać cudów?
Nie miał jednak czasu myśleć więcej o Edycie, pobyt jego bowiem w obozie Rabbiego dobiegał końca i zajęcia mnożyły się. Miał rozkaz przekonać się dokładnie o wszystkiem, co tam się działo, doczekać przybycia owego pustelnika, który kazał w przedmiejskiej kaplicy, a potem zaraz przybywać ze sprawozdaniem do Rzymu. Dopełniwszy też co do niego należało, puścił się w drogę.
Odbywał ją w przebraniu, gdyż duchowieństwo nie podlegało już wprawdzie proskrypcji, ale było zawsze celem nienawiści i szykan zarówno ze strony władz jak i przeciętnej publiczności.
Z południowej strony Alp nastrój ten się zmienił. Ojciec Wincenty był we Włoszech przed dziesiątkami lat i zdumiał się, spostrzegając dokonany w tym czasie zwrot w pojęciach. Zrozumiał skargi, jakiemi od pewnego czasu rozbrzmiewały radjoagencje i dziennikarskie fonografy. Istotnie republika italska okazywała się mocno podatną klerykalnym wpływom. Czuł to na każdym kroku, ilekroć dotknął ziemi. Tłumy ludu przepełniały świątynie, coraz gromadniej wracające do pierwotnego przeznaczenia. Na błoniach pod miastami kształciły się w mustrze pułki skautów i strzelców pod sztandarami z Konstantynowem godłem „In hoc signo vinces!“ Zastępy młodzieży szkolnej maszerowały na wycieczki i gimnastyczne ćwiczenia pod przewodnictwem nauczycieli i pod tem samem godłem, które stało się znamieniem, odróżniającem czynnych chrześcijan od innych. Znamię to spotykało się wszędzie: na sklepach, na towarach, na lokalach związków, na drzwiach domów i mieszkań. Niedawno cel szyderstwa i prześladowania znamię to wyzyskiwała dziś spekulacja i próżność, bo pociągało za sobą szerokie koła i zapewniało powodzenie. Ksiądz miał wrażenie, że oprócz środowisk urzędowych całe Włochy stanęły już lub staną niedługo pod znakiem krzyża, i pochylał głowę z niemem dziękczynieniem.
— Co tu było przed dziesiątkiem lat, a co jest dziś! — mówił sobie zdumiony i pełen otuchy.
Rzym przewyższył jego oczekiwania.
Połowa świątyń pozostała wprawdzie w rękach rządu lub prywatnych nabywców, resztę jednak rozsadzał tłum. Mimo rządowych zakazów procesje pokutne przebiegały we wszystkich kierunkach miasto, na rogach ulic, jak niegdyś za papieskich rządów stawali na prowizorycznych wzniesieniach kaznodzieje, w gorących słowach wołając do ludu, by się nawracał; oba brzegi Tybru brzmiały wciąż pieśnią pobożną i modlitwą, zagłuszającą wszystkie inne odgłosy starej stolicy świata. I wszędy słychać było jedno:
— Koniec świata! Antychryst! Do pokuty! Do Chrystusa!
Ojciec Wincenty pytał ze zdumieniem, jak to się stać mogło, że wieści o Rabbim wstrząsnęły krajem tym tak głęboko, podczas gdy reszta świata pozostała obojętną lub wyciągała ręce do zastępów płynących od wschodu, wyglądając od nich wyzwolenia. Jedni odpowiadali mu, wznosząc ręce do góry, „Bóg to sprawił!“; inni mówili o dwóch cudownych mężach, którzy niewiadomo skąd zjawili się opowiadając Chrystusa, i pociągali za sobą krocie, jak Bernard lub Kapistran; inni jeszcze wskazywali w stronę Zatybrza, szepcąc:
— Kardynał!
Z imieniem kardynała Colonna Orsini spotykał się ksiądz Wincenty od chwili, gdy samolot jego wylądował z południowego boku Apeninów, tak często prawie jak w mieście-obozie pod Budapesztem z imieniem Rabbiego. Tylko że imię to wymawiano nie z lękiem, ale z miłością. Tu jak tam imię samo oznaczało początek i moc wszystkiego, co się widziało. I organizacja chrześcijan i rządy Kościoła, i nadzieja przyszłości — wszystko to spoczywało na jednych barkach, wszystkiego sterem był ten sam człowiek.
Działo się to zaś tem bardziej, że papież był już cieniem tylko, rozpościerającym się nad Wiecznem Miastem jak kir żałoby. Paweł VI leżał w agonji. Dokoła jego łoża czuwali duchowni dygnitarze i kardynałowie: inni przybywali wciąż ze wszystkich stron świata wzywani naglącemi telegramami. W kościołach rzymskich wystawiono Najśw. Sakrament, a plac św. Piotra napełniała gęstwa ludzka, cisnąc się u śpiżowych wrót i pytając niespokojnie wychodzących z pałacu:
— A co? Czy jeszcze żyje?
A jakkolwiek odpowiedź brzmiała twierdząco, niektórzy zapominali o niej, rzucając niecierpliwe pytanie:
— A Romolo? Cóż Romolo? Czy już przywdział białą sutannę? Czy go już ubrali?
I zdarzało się słyszeć okrzyki.
— Czasy ostateczne idą! Romola na tron!
— On jeden uratuje łódź Piotrową i nas!
Ojciec Wincenty przeszedł z bijącem sercem drzwi bronzowe, za któremi, zamiast dawnej gwardji szwajcarskiej trzymała straż młodzież strzelecka z Konstantynowem godłem na piersiach. Na Scala Regia płynął cichy tłum ludzki. Na dziedzińcu św. Damazego. z którego pożar pozostawił jedną tylko połać, tłoczyły się tysiące. Wszystkie oczy zwracały się ku rozwartemu szeroko oknu galerji drugiego piętra.
— To tam! — szepnął księdzu jakiś stary człowiek, którego nie znał, wskazując mu okno poufałym gestem.
— Mówią, że już skończył! — zauważyła kobieta z ludu, obcierając oczy.
— Oznajmiliby! — sprzeciwił się czeladnik ślusarski ze skrzynką naoliwionych narzędzi pod pachą.
— Tak odrazu nie oznajmią. Trzeba poczekać!
W tej chwili jednak w galerji poza otwartem oknem zrobił się ruch. Tłum na dole zakołysał się i runął w tę stronę, poszturchując się i wydając okrzyki. Potem uciszyło się tak, że można było słyszeć przelatującą muchę. A wówczas przy oknie pokazała się wyniosła postać w purpurowym płaszczu, z wyciągniętą ku tłumowi dłonią.
Po gęstwie ludzkiej poszedł cichy pomruk.
— To on!
— Kardynał!
— Zbawca nasz!
Ów zaś, na którym zawisły wszystkie oczy, opuścił głowę i głos jego rozebrzmiał potężny, przenikając do ostatnich zakątków szerokiego placu.
— Na kolana! — zawołał. — Módlcie się za spokój duszy papieża Pawła VI, którego w tej godzinie powołał do siebie Pan!
Wielkie westchnienie, z tysiąca piersi wychodzące, odpowiedziało. Czoła pochyliły się ku ziemi, szept modlitwy przebiegł w przestrzeń, poruszając to mrowisko ludzkie jak fala powietrza, kołysząca łan dojrzałego zboża.
Ojciec Wincenty podniósł oczy na otwarte okno, z którego wyszło wezwanie do modlitwy. Kardynał stał w niem jeszcze z pochyloną głową i złożonemi dłońmi. Ksiądz, który nie widział go dotąd, wpatrzył się ciekawie w tę postać.
Był to mężczyzna zaledwo czterdziestoletni, wspaniałej postaci i pańskiego układu. Klasyczny rzymski typ uderzał w jego regularnym profilu, w wielkim orlim nosie i twardym rysunku mocno zaciśniętych ust. Z pod sobolowych brwi wielkie czarne oczy spoglądały śmiało i nakazująco, a wąska biała dłoń zdawała się stworzona do powściągania tłumu i narzucania mu władnej woli.
Widząc go tak nad klęczącym tłumem w królewskim iście majestacie ksiądz przypomniał sobie, co opowiadano o nim. Dziesięć lat temu nikt jeszcze nie słyszał o nim. W niebywale krótkim czasie przebiegł wyższe szczeble hierarchji. Od lat czterech dopiero był kardynałem i delegatem papieskim dla Włoch i całego zachodu Europy. Te cztery lata właśnie dokonały niesłychanego przewrotu, którego polski ksiądz był świadkiem. Teraz całe Włochy miały wzrok utkwiony w tego człowieka, który coraz bardziej ciążył potężną swą indywidualnością na ich losach.
Ojciec Wincenty porównywał w myśli spiżowego kardynała w jego purpurowym płaszczu z białą postacią Rabbiego, jaką przed kilku tygodniami ujrzał po raz pierwszy w ramach jedynego na świecie obrazu: słuchających go miljonów. Jedno uderzało w obu: była to wielka moc i twórczość czynu. Poza tem w Rabbim było jeszcze miłosierdzie wraz z orszakiem towarzyszących mu cnót, które jednak wszystkie duchowny porównywał z jego białym płaszczem wschodnim, narzuconym dla efektu na zwykły strój Europejczyka. Jakim był kardynał?
Ojciec Wincenty znał go z czynów, a przeczuwał jego duszę, postanowił jednak uważać pilnie i z tego co obaczy wysnuwać zdanie.
Tegoż dnia jeszcze dopuszczony został przed jego oblicze.
Romolo Colonna Orsini mieszkał w dwóch salach Watykanu, szalówkami rozdzielonych na kilka izb mniejszych. W trzeciej sali, jeszcze ciaśniej przepierzonej, mieściły się kancelarje. Spalenie większej części pałacu zmuszało do wielkich oszczędności miejsca, z któremi łączyły się z konieczności oszczędności pieniężne. Wprawdzie środki, jakiemi rozporządzała w ostatnich latach Stolica Piotra, były bardzo znaczne: pochłaniały je jednak prawie w całości koszty organizacji katolików, zwłaszcza utrzymanie kół strzeleckich na stopie pogotowia wojskowego. Dwór papieski utrzymywany był prócz uroczystości kościelnych prawie tak skromnie, jak w latach przymusowego ukrycia w Jerozolimie. Tak samo prostota cechowała dygnitarzy kościelnych. Żaden z nich jednak nie żył tak ubogo i po zakonnemu jak kardynał wikarjusz, choć był posiadaczem wielomiljonowej fortuny i spadkobiercą imienia dwóch najznakomitszych rzymskich rodów.
Polskiego duchownego wpuścił kleryk do antykamery, w której czekało już kilkanaście osób, mimo, że nie było dziś urzędowego przyjęcia z powodu zgonu papieża. Chwilę później przywołano go do gabinetu. Był to niewielki pokoik, którego ściany zakryte były półkami bibljotecznemi. Przy prostem biurku stały dwa słomiane stołki, z których jeden zajmował kardynał: kilka innych rozrzucono pod ścianami.
Usiadłszy na znak gospodarza, ojciec Wincenty zdał w krótkich wyrazach sprawę z tego co widział i słyszał w Budapeszcie. Kardynał słuchał go uważnie, uzupełniając relację szeregiem jasnych i zwięzłych pytań. Potem zamyślił się.
— Co sądzisz o tym człowieku, księże? — spytał wreszcie, nie podnosząc oczu. — Jestli to sam Antychryst, jakiego każe nam oczekiwać Kościół, czy inny z fałszywych proroków?
— Mniemam, że sam Antychryst. Zbyt wielką jest jego moc i zbyt wielkie czyni dziwy!
— A cóż myśli ów pobożny pokutnik, któremu pozwoliliśmy udać się do jaskini Bestji? Zali nie mówiłeś z nim o tem?
— Owszem, mówiłem! Myśli on to, co ja.
Kardynał zmilczał chwilę.
— To mąż Boży jest i słowo jego waży. Toż samo mniema i jego towarzysz, choć ten nie widział dotąd Gesnareha. Tak! Wszystkie znamiona Bestji widzę w nim, a przedewszystkiem owo naśladownictwo Pana naszego! I sądzisz, że on zawładnie istotnie światem?
— Sądzę, że plutokratyczne rządy nie potrafią mu się oprzeć.
— I ja tak myślę! Próchno to, które w zetknięciu ze świeżą siłą w proch się rozsypie.
— Widziałem to w Krakowie przed wyjazdem, a teraz w Wiedniu. Tu i tam panuje dziki popłoch i chaos. Jedni wszystkiemu przeczą i biesiadują, jakby nic nie groziło, drudzy ogarnięci paniką, uciekają gromadami do Anglji, do Ameryki, gdzie oczy poniosą. O obronie nie myśli nikt na serjo, choć gada się o niej od rana do wieczora.
— Wiem jednak, że Stany Zachodu gotują wielką armję koalicyjną, dla obrony Wiednia. Inne ogromne siły ściągają nad Ren, którego chcą bronić.
Ksiądz głową poruszył.
— Wątpię, czy im to się uda! Wiary im brak, która ożywia adeptów Rabbiego.
— Nieinaczej! Jakiż interes ma lud bronić kapitalistów, dręczycieli swoich, przed tym, który przychodzi z hasłem wyzwolenia?
— Więc Gesnareh osiągnie cel swój i podbije świat?
Kardynał uśmiechnął się poważnie. — Jak Bóg zechce! Czy nie zauważyłeś ksiądz w punktach, w których zatrzymywałeś się we Włoszech, oddziałów młodzieży pod godłem Konstantynowego Labarum?
— Widziałem i podziwiałem. To przyszłość Włoch i świata!
— I to gwarancja przeciw przemocy Antychrysta! Jesteśmy sługami Książęcia pokoju, ale i On sam powiedział, że przyszedł na świat, by przynieść mu wojnę, co znaczy odpór złemu. I my jesteśmy gotowi odeprzeć nacisk złego, i gdy nadejdzie rozstrzygająca chwila, zastanie nas z bronią przy nodze.
Mówiąc te słowa kardynał Romolo, jak go powszechnie zwał Rzym cały, podniósł głowę i brwi mu się ściągnęły, a w zaciśniętych ustach odmalował się wyraz nieugiętej woli.
Po chwili jednak twarz mu złagodniała i zwrócił się z uśmiechem do swego gościa.
— Gorszysz się tem może, słysząc mnie rozprawiającego jak generał czynnej armji, ale zrozum to, że iść na rzeź, to nie jest miłość i rezygnacja, ale niedołęstwo i głupota, a wydawać na rzeź tych, nad którymi mai się powierzoną pieczę, to zdrada i zbrodnia!
Ale ojca Wincentego nie trzeba było przekonywać. Patrzał on z podziwem na władną postać kardynała i myślał sobie, że w czasach szczególnie trudnych zesłany został dla sterowania Chrystusowej owczarni jeden z tych ludzi, na których czekają wieki.
Od kilkudziesięciu lat srogość prześladowania osłaniała ścisłą tajemnicą żywot papieży i ich pogrzeby. Już Klemens XV, poprzednik Wiatora, złożony został o północnej godzinie wobec niewielu wtajemniczonych w piwnicy probostwa św. Bartłomieja na Zatybrzu, kędy schronił się po pożarze Watykanu. W Jerozolimie ciała zmarłych tam papieży spoczywały na górze Oliwnej w ogrodzie, należącym niegdyś do klasztoru karmelitanek, w którego zwaliskach kryła się uboga siedziba wygnanych z Rzymu następców Apostoła. Obecnie postanowione zostało, że obaj papieże, Klemens i Paweł, wspólnie złożeni zostaną do grobu w bazylice Piotrowej.
Przeniesienie zwłok papieża Klemensa do św. Piotra odbyło się ze starodawną uroczystością wobec parękroć stotysięcznych tłumów. W bazylice watykańskiej odprawiono trzydniowe egzekwje: wreszcie podziemia bazyliki przyjęty dwu nowych mieszkańców, a kolegium kardynalskie zgromadziło się w sali Konstantyna dla powzięcia uchwały co do wyboru nowego papieża.
Rzecz dziwna jednak: nie uczyniono żadnych przygotowań, poprzedzających konklawe. Kardynał biskup z Ostji, dziekan św. Kolegjum, wydał wprawdzie rozkazy odpowiednie, wykonaniu ich jednak przeszkodziły nieznaczne napozór okoliczności. Gdy kardynał Colonna Orsini załatwiwszy szereg spraw naglących, zwrócił się do ostyjskiego kardynała z zapytaniem, czy wszystko gotowe, okazało się, że nie zaczęto jeszcze robót przedwstępnych około urządzenia w rafaelowskich loggiach przedziałów z desek i płótna na izdebki dla kardynałów i konklawistów. Kardynał kamerling wezwał przeto purpuratów dla powzięcia decyzji co do odłożenia konklawe na dni parę dla ukończenia przygotowań.
Gdy zebrało się dwudziestu czterech rzymskich lub przyjezdnych kardynałów, zagaił posiedzenie kardynał dziekan. Był to staruszek dziewięćdziesięcioletni, pełen jeszcze życia i bystrości umysłu. Przedłożył on niespodzianą trudność i prosił o zwłokę, na którą przystano jednomyślnie. Wówczas kardynał kamerling, jako kierownik spraw Kościoła podczas interregnum, powstał, prosząc o pozwolenie zakomunikowania zebranym pilnej sprawy. Był to kard. Blackhurst, Amerykanin, zażywający największej po kard. Colonna Orsini wziętości.
— Wiadomo wam wszystkim, czcigodni ojcowie, — mówił, — że przed trzema miesiącami zjawili się w Rzymie dwaj starcy w nieznanym od szeregu pokoleń ubiorze pustelników i z tajnem posłannictwem dla następcy Piotra. Wiecie, jako papież Paweł ich przyjął na długotrwałem tajemnem posłuchaniu, jako uznał ich obu za mężów Bożych, przysłanych dla utwierdzenia Kościoła w dniach próby, jako ich posłał między rzesze ludu, by im opowiadali, z czem przyszli, i jako tajemnice ich zwierzeń powierzył jednemu tylko z naszego grona...
Wszystkie oczy zwróciły się na kardynała Romola, on zaś opuścił głowę, jakby czyniąc gest potakiwania.
— Mężów onych, ciągnął dalej amerykański purpurat, widzieliśmy prawie wszyscy. Duch Boży wieje od nich. O jednym słyszymy, że wtargnął do najbliższego otoczenia fałszywego proroka i zagrzewa tam wiernych do wytrwania i męczeństwa. Drugi przeszedł w tym czasie Italję całą, ewangelizując i podnosząc ducha ludu, i teraz oto przynoszą mi wieść, że wrócił i że znajduje się na modlitwie przy grobie Apostołów.
Poruszenie ogólne przebiegło dostojne zgromadzenie, dając dowód, jak żywo przejęła je podana przez kamerlinga wiadomość.
— Czy nie sądzicie, dostojni ojcowie, że obecność tego świątobliwego męża dodałaby nam otuchy i uświęciłaby nasze obrady?
Poruszenie powtórzyło się, przybierając tym razem charakter żywego przytwierdzenia.
— Pozwólcie więc go wezwać! — zakonkludował kamerling.
Nastała cisza oczekiwania. Siedząc na swych poręczowych krzesłach eminencje niemniej jak i towarzyszący im prałaci mieli oczy zwrócone na drzwi, wiodące do stanzy Heljodora, tamtędy bowiem miał wejść pustelnik.
Człowiek, który stanął przed nimi, nie był podobny do towarzysza swego, każącego pod bokiem rabbiego Gesnareh. Był przedewszystkiem znacznie odeń niższy, ale atletycznej budowy i tak szerokich ramion, że czynił wrażenie garbuska, podczas gdy nieproporcjonalna długość rąk, okrągła do ogromnego harbuza podobna głowa, łysa całkiem i okolona rzadkiemi kosmykami rudawych włosów, nadawała mu podobieństwo do niezwykle rozrosłego karła. Rysy twarzy nieregularne i brzydkie, a ostro akcentowane nosiły na sobie wydatne piętno semickiego szczepu nie w szlachetniejszym jego wyrazie, jak u Arabów, ale w tym karykaturalnym typie, jaki przybiera twarz, widziana we wklęsłem zwierciadle. W całej tej postaci, tak dziwacznie i niemiło wyglądającej, uderzały jedynie nadzwyczajnym blaskiem i pięknością oczy. Niezbyt wielkie, wyraziste, głębokie, miały, w sobie jakąś nadludzką siłę i urok, któremu niełatwo było się oprzeć. Siła ta była wielką, skoro z chwilą pojawienia się starca w podwojach sali dostojne zgromadzenie, będące rządem Kościoła na ziemi, mimowolnym ruchem powstało i pochyliło głowy.
— Siądźcie, ojcowie! — zawołał kamerling. — Ty zaś świątobliwy starcze, wejdź na mównicę, przeznaczoną dla kaznodziei i objaw nam, z czem ciebie przysłał do nas Pan!
Ale starzec nie ruszył się z miejsca, do którego zdawało się, że przyrósł, i stał przechylony w bok z wystającą nieco jak u ułomnych łopatką i z głową zwisającą w tę samą stronę, jakby nie był w stanie utrzymać jej ciężaru. Dziwne zaiste zachodziło przeciwieństwo pomiędzy tem dostojnem gronem, przedstawiającem mimo ciężkich dla Kościoła czasów majestat jego najwyższego senatu, a tym człowiekiem o odpychającej niemal twarzy z bosemi nogami i brunatną włosiennicą na niekształtnym tułowiu, z białym płaszczem, zwisającym do nóg w ciężkich fałdach. Ale było coś w tym niepozornym człowieku, co przeginało najmocniejszych do jego stóp. I teraz zamarło wszystko, gdy począł mówić. A słowa jego uderzały o przestrzeń, równe i głębokie, niby dzwon.
— Rzekł mi Pan: Opuścisz przybytek, w którym danem ci było gościć, i pójdziesz między ludzi żyjących, i będziesz im opowiadał ostatni dzień świata.
Albowiem oto podniósł głowę Baal, i powstały z martwych jego kapłany, i nieprawość owładła światem. I daną jest ciemności moc i pozór światła, i uwodzić będzie rzesze mnogie, i skąpie się we krwi sprawiedliwych. Ale kto wytrwa przy światłości, ten zwycięży!
I rzekł mi jeszcze Pan: Pójdziesz do tych, którzy stoją u steru spraw moich i pokłonisz się im, jakoś kłaniał się słudze memu Pawłowi, który teraz odwołan jest z pomiędzy synów ziemi. Bo dana im ode mnie władza, a przez ciebie słowo moje do nich.
Mówiąc te słowa, starzec upadł na twarz i uderzył czołem o marmur posadzki.
— A powstawszy rzeczesz im słowo, z którem cię posyłam. Nadszedł czas! Miecz wyciągnięty już z pochwy, a ognie zapalone. Wróg zebrał siłę wielką i wojsko jego jako gwiazdy na firmamencie. Synowie światła niech będą gotowi! I niech nie tracą czasu na słowa i na czcze obrzędy, bo wybiła godzina czynu! Niech wezwą Ducha Prawdy, by myśli ich oświecił, i niech jednym głosem zawołają: — „Ten ma być następcą Pawła!“ A Duch wam go wskaże. I zwan ma być Piotrem, jako ten, który tu przyszedł pierwszy, i danem mu będzie zdeptać łeb węża, i strącić śmiałka, który wdzierać się będzie w niebiosa.
A wtedy przyjdzie Syn Człowieczy w mocy i majestacie i będzie koniec...
Szczęśliwi, którzy aż do onego końca dotrwają i staną po prawicy Baranka. Tamtym wszystkim biada! I światu temu biada, bo już zapalone jest zarzewie, przy którem spłonie, i z głębi niebios zbliża się pożar, i śmierć, i kres temu, co było wspaniałością ziemi!
Starzec umilkł. Wzrok jego, utkwiony w przestrzeń, zdawał się szukać gdzieś w dali owych strasznych obrazów zniszczenia, które przepowiadały usta.
A głos unosił się nad dostojnem zgromadzeniem jak wicher. Słuchacze siedzieli bez ruchu, zdjęci trwogą.
Po długiej chwili milczenia podniósł się z krzesła kardynał ostyjski.
— Wezwijmy Ducha Prawdy, by oświecił nasze serca! — rzekł.
— Veni sancte Spiritus! — podniosło się z kilkudziesięciu piersi.
Hymn przebrzmiał. Wówczas podniósł się z klęczek senjor Św. Kolegjum i rękę wyciągnął ku stojącej naprzeciw wspaniałej postaci kardynała wikariusza.
— Kardynał Colonna Orsini papieżem! — rzekł donośnym głosem.
Ręce wszystkich purpuratów podmioty się w górę.
— Colonna Orsini papieżem! — powtórzyli za nim wszyscy.
I cały ten dostojny tłum rzucił się na kolana. Pustelnik uderzył znów czołem o ziemię. Jeden stał jak posąg i zdawał się czerwonym swym płaszczem przykrywać innych opiekuńczo, czy może nad ich głowami zapalać krwawą łunę.
— Przyjmujesz? — zagadnął kamerling. — Wola Boża w tem jest!
— Przyjmuję! — rozległ się głos wybranego, poważny i spokojny, choć przytłumiony wrażeniem wielkiego momentu. — Przyjmuję i obieram sobie imię Piotra drugiego!

VIII.

Pod czarno-purpurową flagą kołysał się statek na przystani willi Roztockich. W przyzwoitem oddaleniu stało na kotwicy kilka innych samolotów. Kupki przechodniów z podniesionemi głowami, gapiły się na dwupłatowiec, którego obecność przynosiła tak wielki zaszczyt pałacowi eks-senatora. Bo flaga wskazywała, że na tem miejscu znajdował się wszechpotężny komisarz Proroka dla Polskich Stanów, Henryk Strafford.
Wypadki szły szybkim biegiem. Na morawskich równiach między Przyrowem a Boguminem nastąpił rozstrzygający bój. Zjednoczone Stany Europejskie skupiły tam niezmierne siły, powierzając gen. komisarzowi przy wojskach, księciu Rotszyldowi, dyktatorską władzę. Z początku szanse wahały się, a flota Stanów zyskała nawet znaczną przewagę, było to jednak tak długo, póki nie pojawił się Rabbi. Z tą chwilą nieopisany popłoch padł na wojsko i na wodzów. Wszystko rzuciło się do ucieczki, choć sytuacja strategiczna nie dawała do tego żadnych powodów. Cały obóz, tren, sztab generalny i starszyzna wraz z dyktatorem wpadły w ręce zwycięzcy. Jeńców wzięto przeszło miljon. Zaproponowano im ocalenie życia, jeśli przejdą pod chorągwie Proroka. Znaczna większość uczyniła to bez wahania. Kilkadziesiąt tysięcy jednak odmówiło i to z pobudek niepolitycznych. Byli to chrześcijanie. Wszystkich uśmiercono bezzwłocznie przy pomocy elektrycznego prądu. Ten sam los spotkał całą generalicję, choć wszyscy jeńcy tej kategorji z dyktatorem na czele oddawali się w nieograniczone poddaństwo Prorokowi.
— Nie potraficie być prostymi żołnierzami, a na wyższych stanowiskach możecie mi bruździć, jeśli nawet nie spróbujecie zdradzać! — rozstrzygnął Rabbi.
Darmo przyrzekali mu wierność i błagali o najpodlejsze funkcje, popierając słowa gradem przysiąg i odwołując się do wspólności szczepowej, większa bowiem część tych dygnitarzy składała się z Żydów. Dyktator ofiarował się na kuchtę, słynął bowiem z wytwornego stołu. Ale Rabbi był nieubłagany. Ciała wodzów plutokracji spoczęły obok pomordowanych chrześcijan.
Rabbi wysłał do Wiednia, Berlina i Krakowa komisarzy z nieograniczoną władzą i ze słowami łaski. Towarzyszyły im mocne eskadry powietrzne. Nie były potrzebne. Co żyło, słało się do stóp władcy. A władca udał się do Wiednia, dla objęcia w posiadanie krajów podalpejskich. W niedługim czasie zapowiedział przyjazd do Krakowa.
Pamiętny przysług, świadczonych przez Roztockiego, Strafford wezwał go do uczestnictwa w utworzonym przez siebie rządzie tymczasowym, którego pierwszem zadaniem było przygotowanie stolicy i kraju do rychłego przybycia Rabbiego.
Parę najzaufańszych osób zebrało się u miljardera dla omówienia naglących spraw. Śniadanie, poprzedzające naradę, tylko co się skończyło, ale Roztocki nie miał wcale błogiego wyrazu, jaki opromieniał go zazwyczaj w takiej chwili. Śmierć Rotszylda, którego był wiernym przyjacielem i admiratorem, zadała mu cios straszny: przygniatała go przytem troska o własne bezpieczeństwo i przyszłość Kaliny. Któżby w nim poznał wesołego sybarytę z przed paru miesięcy! Nadrabiał jednak miną i okrywał się gorliwością w kulcie dla Proroka niby pancerzem.
— Cóż słychać nowego? — spytał ekssenator Finkelbaum, który wcisnął się do rządu śladem Roztockiego bez udziału Strafforda. — Wśród robotników kipi, podobno?
— Nie chciałem o tem wspominać przy kobietach, — odparł gospodarz. — Wieści są złe. Hasło: „Do Proroka!“ w tłumaczeniu na język proletarjatu brzmi: „Hajże na kapitalistów!“
— To źle! — zauważył Kwaśniewski. — Ale jest przy tem i drugie hasło: „Hajże na zabobon!“ I to jest dobrze!
— Mniemam, że każde „hajże!“ jest złem i niebezpiecznem, — ozwał się Strafford.
— Masz rację, jak zawsze, dostojny! — skłonił się z uniżonością Finkelbaum. — Nikt nas nie ubiegnie w gorliwej służbie i czci dla Proroka!
— Od czasu, gdy nasze wojska zostały przez Proroka rozbite, a nasi przyjaciele polityczni rozstrzelani! — ozwał się ostry i syczący głos z kąta.
Wszyscy zwrócili głowy ze zdziwieniem w stronę, z której zrobiono powyższą uwagę. Ukryty w wolterowskim fotelu poza etażerką z książkami mały garbusek o żółciowej cerze i kolących oczkach spoglądał na nich z wyrazem nietajonej radości i triumfu.
Był to Zdzisław Poratyński, postrach królów przemysłu i senatorów, który wkręcił się niepostrzeżenie do gabinetu, zanim goście przeszli tu z jadalni i cieszył się możnością dokuczenia zebranym potentatom jak dzieciak, płatający nauczycielowi figla. Wszyscy przyzwyczajeni byli do wybryków jego złośliwego języka i znosili je, by gorszych uniknąć, tym razem jednak miara się przebrała. To był przecie cynizm i brak wszelkich ludzkich uczuć pluć na powalonych, czekających śmiertelnego ciosu. Ale garbus nie dał się zmiękczyć.
— Bydełko pokazało rogi! — przycinał dalej. — Szkoda! Tak było dobrze żyć na świecie! Robotnik odrabiał pańszczyznę jak dawniej chłop, trzymano go zaś zdaleka od delikatnych oczu, by widok jego nędzy nie psuł miłych wrażeń poobiednich. Dla was było słońce, dla nich stęchlizna piwnic; dla was estetyka kuchni i życia, dla nich brud i głód! I teraz koniec! Przychodzi słowo wyzwolenia, a oni, niewdzięczni, idą ku niemu, zamiast z piersi swych zrobić puklerz żelazny dla ochrony przedstawicieli ładu społecznego i władzy! Niewdzięczni! Za tyle dobrodziejstw! Zamiast ochraniać wasze bogactwo, wolą wziąć je dla siebie!
Tu już burza wybuchła na dobre. Mało brakowało, a garbuska wyrzuconoby za drzwi, jeżeli nie za okno z drugiego piętra. Ale ekssenator Finkelbaum, zręczny a zrównoważony jak zawsze, pośpieszył zwrócić rozmowę na inne tory, uspakajając ogólne podniecenie.
— Z tego co wiemy o jednolitej organizacji i sprężystem funkcjonowaniu machiny państwowej najświątobliwszego Proroka, wynika jasno, że nasze zadanie ogranicza się do niewielu dni! — podjął na nowo przerwaną materję. — Nim przybędzie do nas Najświętszy, winniśmy utrzymać lud w karbach, nie dopuszczając do konfliktu i nie dając do skarg powodu.
— Rada praktyczna, a wykonanie jej pójdzie jak po maśle! — szydził dalej niepoprawny garbus. — Radiofonografy przestały, zdaje się, u panów pełnić swą powinność! Mój działa i wiem, że w Warszawie i Łodzi wybuchły bunty, że w Dąbrowie robotnicy pozabijali swych dozorców, a z Oświęcimia idą ławą na Kraków i przed wieczorem tu będą! Oczywiście jednak wszystko idzie jak z płatka!
Zebrani popatrzyli na siebie, blednąc z przerażenia.
— Czy... czy to prawda? — zagadnął Roztockiego Kwaśniewski, który wzruszonym będąc, zwykł się jąkać.
Gospodarz domu zamienił spojrzenie z Finkelbaumem, potem zaś rozwiódł bezradnie rękami.
— Istotnie położenie jest trudne, żeby nie powiedzieć groźne! — zaczął. — Ale mamy dostateczną ilość milicji...
— Która zasłania dostęp do miasta od strony Oświęcimia, — podchwycił Finkelbaum.
— I jedno z dwojga: albo przejdzie na stronę robotników, gdy się zbliżą, albo wystrzela ich z karabinów maszynowych. W pierwszym wypadku nie potrzebujemy o nic się troszczyć, bo los nasz rozstrzygnie się w godzinę później; w drugim będzie z nami to samo, tylko w poprawniejszych formach: elektryczność zamiast rozszarpania żywcem! Bo przecie nie wyobrażacie sobie, mili przyjaciele, żeby Rabbi pomyślał o zasłonięciu nas przed pomstą ludu?
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
— Poco zresztą bawić się w kombinacje i przewidywania? — ciągnął dalej nielitościwy szyderca. Czy nie prościej wyciągać konsekwencję z faktów? A toż przecie fakty: we wszystkich państwach bałkańskich i w Budapeszcie, a teraz i w Wiedniu lud zaczął od tego, że zmiótł kapitalistów i po ich trupach poszedł na spotkanie władcy. Gdzie zaś próbowano obrony, tam represje przybrały charakter dzikości, jakiego nie miały najgorsze czasy komuny. Przypomnijcie sobie tylko, co działo się w Belgradzie! Brońcie się tedy, brońcie, patres conscripti! I owszem! Mnie tam wszystko jedno! Profesor Kwaśniewski nie zdążył zrobić ze mnie chrześcijańskiego męczennika, choć miał na to apetyt, teraz wraz z kochanym szwagierkiem sam spróbuje, jak to może smakować męczeństwo! Miło ginąć w dobranem towarzystwie! mówili markizowie za teroru, gdy ich ładowano na wozy dla gilotyny!
— Mamy przecie najdostojniejszego komisarza między nami! — zakrzyknął rozpaczliwie Roztocki. Przy nim moc! On Najświętszego przedstawia!
— Tak, tak! — krzyknęli wszyscy, przechodząc odrazu z rozpaczy do ufności. — Najdostojniejszy przedstawia osobę Najświętszego! Przeciw niemu nikt powstać nie może, boby powstał przeciw władcy!
— Stare dzieci! — wzruszył pogardliwie ramionami garbus. — Bardzo dbać będzie o swego komisarza Rabbi! Niemasz to ludzi dokoła niego? A są tacy, których ubytek rozwiązuje ręce!
Ostatni pocisk wymierzony był przeciw Straffordowi, który dotychczas przysłuchiwał się dyskusji, nie biorąc w niej udziału. Słów przeznaczonych dla niego nie dosłyszał, powstał bowiem w gabinecie ogólny rozgwar: interpelowano go ze wszystkich stron.
Kobiety nadbiegły z sąsiedniego salonu, obstępując go i modląc się o słowo uspokojenia i pociechy.
Strafford dodawał otuchy.
— Informacje radjofonografu są w każdym razie przesadzone. Wysłałem rozkazy. Robotników węglowych z Sierszy i Oświęcimia powstrzymano. W Dąbrowie przywrócono porządek. Lada chwila czekam wieści podobnej z Warszawy i Łodzi.
Słuchano go z zapartym oddechem. Gdy skończył, podniosły się entuzjastyczne okrzyki na jego cześć.
— Oto mąż, godny swego posłannictwa!
— Wiedział Najświętszy, kogo wybrać!
— Pod jego opieką możemy zbyć trwogi!
— On nas tłuszczy nie odda!
— Ufajmy Najświętszemu, skoro takich ma zastępców!
Rozgwar doszedł do kulminacyjnego punktu, poczem zaczął ucichać. Wtedy Strafford wyłuszczył pokrótce znaczenie zarządzeń, które w ciągu kilku dni od swego przybycia poczynił dla uspokojenia ludności, dla zapewnienia dowozu żywności na czas pobytu Proroka, oraz dla przygotowania na czas ten miasta z baraków, jakie powstawać musiało wszędy, gdzie pojawiał się Rabbi.
W tem miejscu przerwano mu.
— Czy wolno zapytać, — mówił archiwarjusz byłego senatu swym drewnianym głosem, — czy powzięte zostały zarządzenia władz dla przygotowania dusz na przyjęcie Najświętszego i usunięcie tego, co wielki duch jego ma w obrzydzeniu? Wyraźniej mówiąc, czy obywatele podejrzani o uparte trwanie przy wstrętnym zabobonie chrześcijan, będą pociągani przed sądy dla złożenia oczyszczających wyjaśnień i odprzysiężenia się, wymaganego przez władcę?
Stary uczony wpatrywał się uporczywie w twarz komisarza, wiercąc mu do głębi mózgu oczyma, jak parą sztyletów. Strafford zmilczał przez chwilę, jakby namyślając się nad odpowiedzią.
— Jakiem prawem zadajesz mi pan pytania? — odparł wreszcie.
— Tem samem, jakiem stawiane ci zostały, najdostojniejszy, te wszystkie pytania, na które odpowiadałeś przed chwilą.
Cios był trafny. Strafford przygryzł wargi, nie składając jednak broni.
— Pytali mnie członkowie rządu i przyjaciele. Pan nie należysz ani do jednych, ani do drugich, nie mam więc zamiaru dać się interwiewować przez ciebie!
— I dom mój bardzo nieodpowiednio jest wybrany przez pana Kwaśniewskiego na interwiewy, dla których trzeba pozyskać naprzód zezwolenie osoby tak dostojnej, — zauważył ostrym tonem Roztocki. — Proszę pana archiwarjusza, by raczył w przyszłości pamiętać, z kim ma zaszczyt obcować.
Tym razem przyszła na Kwaśniewskiego kolej zacięcia ust. Miał on we zwyczaju zacietrzewiać się, gdy mowa była o nienawistnych mu chrześcijanach, zrozumiał jednak, że zapędził się zbyt daleko. Spuścił więc głowę i pod nosem tylko mruczał, żółci swej folgując.
— Coś mi się jego dostojność zanadto wykręca i dyplomatyzuje! Siostra z księżmi się kumała, teraz przyjaciółka z niej i doradczyni Proroka... może to oni sami ją tam pchnęli w swoich widokach! Od tych czarnych wszystkiego można się spodziewać... Tak, tak! Trzeba mieć oczy otwarte... A jeśli mi coś wpadnie w oczy... O, bądź wówczas pewien, dostojny, że nie zachowam tego dla siebie i przystawię ci stołka, przystawię!
Zgrzybiały archiwarjusz senatu mruczał często w towarzystwie, gdy nikt nie chciał go słuchać, i na mruczenie to nikt nie zwracał uwagi. Wogóle zapomnieli o nim wszyscy. Jego obcesowe czepianie się wszechpotężnego w Krakowie namiestnika Rabbiego wywarło jak najgorsze wrażenie. Od Strafforda oczekiwano wszystkiego, protekcji i obrony życia i klucza do łask władcy. Wszyscy też zwracali się ku wschodzącemu słońcu, chwytając każdy jego promyk, każdy uśmiech, spojrzenie i słowo. Od starego mantyki odwracano się z urazą. Nie szło nikomu o chrześcijan, ale ten ich wróg stawał się kompromitujący.
Był jednak ktoś, który przypomniał sobie o nim. Jedyny człowiek w tem gronie, przyznający się do uczestnictwa w tej sekcie: Poratyński.
Garbusek podszedł do osamotnionego profesora.
— No i cóż, chrystofobie? — zagadnął, kładąc mu rękę na ramieniu. — Myślisz pewnie o tem, jak najlepiej zaskarżyć Strafforda przed Prorokiem o popieranie zabobonu? Czy zgadłem?
Stary popatrzył nań nienawistnym wzrokiem.
— A gdyby i tak? Dziwiłbyś się może?
— Nie, bo wiem, że nie zrobiłbyś tego w tedy jedynie, gdybyś nie mógł! Przy sposobności dodałbyś słówko i o mnie. Może mylę się?
Stary wstrząsnął się nerwowo.
— Nie mylisz się, panie Poratyński, nie mylisz się zgoła! — syknął, zaciskając pięście. — Myślę ja o tobie oddawna i czekam, aż wybije moja godzina. A ona niedaleka już! I gdy będzie pora, ja ci się przypomnę, gruntownie przypomnę, wierny czcicielu Mistrza z Nazaretu!
Garbus spoważniał, a z oczu jego, utkwionych w pergaminowem obliczu starego fanatyka, znikło szyderstwo.
— Nie pamiętałem dotąd, że do Niego należę, ale teraz chcę o tem pamiętać, — rzekł stłumionym głosem. — Tak mi dopomóż. Chryste!

IX.

W Wiedniu zaszły poważne zmiany w sposobie życia Rabbiego. Miasto-obóz wzrosło wprawdzie, jak w Budapeszcie, rozścielając baraki swe i namioty na szerokich przestrzeniach Prateru i Brigittenau, ale sam on zamieszkał w Burgu cesarskim, niegdyś ostatnio rezydencji rady najwyższej Południowo-Niemieckich Stanów. Wesoła naddunajska stolica pozostała prawie nietkniętą przez rewolucyjny przewrót, który tyle niepowrotnych strat przyniósł innym stołecznym miastom Europy, niszcząc większą część kulturalnego dorobku ludzkości. I teraz Wiedeń przeszedł pod nową władzę bez wystrzału. Zarówno dawna, wspaniale rozbudowana siedziba cesarska, jak pyszne gmachy muzeów, olbrzymi posąg Marji Teresy, ratusz i parlament pozostały nietknięte, tak samo jak opera i tum Św. Szczepana, zamieniony na historyczne muzeum. Ryngi jaśniały też w całej krasie, pełne ruchu i wytworności, kipiące życiem swych kawiarni i hotelów, ozłocone promieniami słonecznej jesieni. Tylko fale ludzkie płynęły gęściej, bo znaczna cześć tłumów, idących za Prorokiem, znalazła w murach stolicy siedzibę, a nad bramą Burgu powiewała zamiast złotej chorągwi Stanów Zjednoczonych Europy, czarno-czerwona flaga Rabbiego.
Edyta towarzyszyła Rabbiemu do Wiednia. Uczyniła to mimo żywego oporu brata, który z największą boleścią widział ją rzuconą na pastwę złośliwych plotek i obmowy. Wiedział on dobrze, że stosunek jej do Rabbiego był jedynie braterską przyjaźnią, ale wiedział i to, że świat nie wierzy w podobną przyjaźń między dwojgiem młodych, a dobra sława Edyty zdawała mu się zbyt drogą ceną za jej uzdrowienie. Nie mógł jej jednak przeciwić się, a nawet na żądanie Gesnareha, poparte przez nią, zgodził się na kilkotygodniowe rozstanie, obiecując sobie, że w Krakowie stosunek z Rabbim ulegnie upragnionej przezeń zmianie. Prorok miał zamiar przebyć w Polsce do wiosny, rozmieszczając wojska swe na zimowych leżach po obu stronach Karpat. Tymczasem cieszył się wspaniałością Wiednia, któremu królował, jak bajeczny samodzierżca Wschodu, a prędzej jeszcze, jak bóg jakiś, Mitra czy Baal, pod którego stopy słały się tłumy.
Edyta widziała z okien swego mieszkania, wychodzącego na wielki dziedziniec Burgu, jak boską czcią otoczony przechodził zwolna wpośród tego mrowia ludzi, chwałą okrywając się jak słońcem. Widziała sine dymy kadzielnic, podnoszące się do góry na jego spotkanie, i wielkie elektryczne słońca, zapalające się po obu jego stronach, kędykolwiek szedł, i ołtarze, wznoszone na placach i na skrzyżowaniu się ulic, a w tych ołtarzach podobizny jego, naprędce kute z marmuru lub lane w bronzie, uwieńczone świeżemi kwiatami, oświetlone różnobarwnemi lampami, otoczone rozpływającym się w ekstazie tłumem adeptów. Była tak dalece pod wpływem tego człowieka, że podnoszenie się jego do wyżyn bóstwa, schodzącego na ziemię, by odbierać cześć, należną stwórcy od stworzenia, nie oburzały jej i nie raziły. Sama w ciszy swych komnat podnosiła ku niemu modlitewnie złożone dłonie, ufając mocno, że choć oddalony usłyszy ją i uczyni prośbom zadość. Sama jednak nie chciała nigdy towarzyszyć „Najświętszemu“ w jego triumfalnych obchodach, choć żądał tego od niej i chciał ją mieć przy sobie w chwilach, gdy mu składano hołdy publiczne, z dniem każdym bardziej przybierające charakter boskiego kultu. Nie chciała na to się zgodzić nie przez religijny skrupuł, bo tego oddawna przestała doświadczać, ani nawet przez wrodzony wstręt do wysuwania osoby swej na publiczną widownię, ale raczej, by nie uszczuplić ani jednego promienia z jego aureoli. Wszystka cześć i wszystek majestat, jakiemi otaczano tego mesjasza, zbawcę ludzkości i boga na ziemi, zdawały się jej niedorastającemi do jego nadludzkich rozmiarów.
A tymczasem cześć ta rosła z każdą chwilą wspanialsza i bardziej ogólna, z każdą chwilą wynosząca boga ziemskiego wyżej. Codziennie na dziedzińce Burgu przychodziły niezliczone deputacje, biło czołem to wszystko, co przodowało ludzkości mocą, talentem, stanowiskiem. A on nie stał już między idącą jego śladem rzeszą, ale wstępował na złocisty ołtarz, lśniący od diamentów i pereł, a wzniesiony w tak pysznej ozdobie przez wierne jego kultowi niewiasty. Tam w niszy tak urządzonej, jak dawniej po kościołach dla świętych posągów, stawał z nogami opartemi na złotej skrzyni, w której, jak mówiono, mieściło się naczynie z hostjami, konsekrowanemi przez chrześcijańskiego kapłana. Wkoło niego paliły się niezliczone światła, szeleściały wiatrem poruszane chorągwie i kadzielnice, podnoszone miarowo przez setki rąk, tworzyły jakoby wonną zasłonę, otulającą go przed oczyma widzów. I wówczas z poza tych dymów, z wysoka odzywał się głos, potężny jak grom, a słodki jak srebrnych harf dźwięki. Mistrz. Prorok, bóg przemawiał do swoich wiernych.
Edyta nie opuszczała nigdy scen tych, z których każda napełniała serce jej niebiańską słodyczą. Ukryta za firanką w kącie otwartego okna wprost ołtarza łowiła uchem dźwięki srebrnych trąb i hymnów, któremi na cześć boskiego wysłannika rozbrzmiewało powietrze. Przed oczyma jej roztaczał się obraz przedziwnej piękności... Na dziedzińcach pałacowych i na Ringach, daleko, jak oko mogło sięgnąć, klęczał tłum bez porównania liczniejszy niż niedawno pod Budapesztem. Tysiące barwnych sztandarów rozwiewało się na tle niebios, żywością barw bawiąc oko. Wysoko ponad tem morzem ludzkiem świecił blaskiem złota i diamentów ogromny ołtarz; w niszy, ku której podnosił go w mgnieniu oka mechaniczny aparat w obłoku kadzielnych dymów, stał on, umiłowany, cudny, boski! I oto widziała, jak czołgały się przed nim wszystkie wielkości świata, jak hołd mu składali przedstawiciele wszystkich krajów i wszystkich rządów, jak padali przed nim na twarz rabini żydowscy, obwieszczając, jako jest oczekiwanym przez nich Mesjaszem i rzucając mu pod nogi święte swoje księgi, jak chrześcijańscy świętokradzcy, kapłani i biskupi, przybrani w liturgiczne szaty, wyrzekali się głośno u jego stóp Chrystusa, Judę Gesnareh ślubując mieć odtąd za jedynego pana i boga. Niezbyt dawno jeszcze widok taki przejąłby ją może dreszczem i odrzucił od człowieka, dającego się czcić jak bóstwo: teraz podniecał on ogień, rozgrzewający jej duszę.
— Chcesz? Wprowadzę ciebie na majestat, postawię obok siebie na tym złotym ołtarzu i podam na cześć miljonów? — pytał ją Rabbi. — Chcesz? Owioną cię dymy kadzielne, chorały śpiewać będą pieśni pochwalne dla ciebie! Ja, bóg, uczynię z ciebie boginię!
Ale ona nie chciała przyćmiewać swą nędzą ludzką jego boskiej sławy. Nie chciała, choć nieraz nalegał i przedkładał jej racje potężne, dla których pragnął tego hołdu dla niej. Ale jej dość było modlić się do niego, gdy go nie miała przed oczyma, i padać na kolana, całując jego święte stopy, gdy do niej się zbliżał.
On jednak powracał do swej myśli.
— Słuchaj, — rzekł jej raz, gdy siedzieli obok siebie, zdjęty bowiem czułością podjął ją z klęczek i posadził obok siebie na niskiem, miękko usłanem siedzeniu. Słuchaj uważnie! Podwójnym jest pierwiastek życia: zespolenie jego dwu połów staje się źródłem mocy. Gromowładny Zeus, i wojowniczy Odyn i Moloch krwi chciwy i wszystkie bogi, którym kiedykolwiek kłaniała się ludzkość — oni wszyscy mieli przy sobie lub obok siebie niewiastę, czyli to była lubieżna Afrodyta, czy kąpiąca się w srebrze wstydliwa Diana, czy matka wszelkiego życia Tanit, wszystko jedno! Zawsze z męską siłą kojarzyła się niewieścia piękność, w słabości swej czerpiąca czar i siłę. Rozumieszli mnie?
Ona pochyliła głowę i znów wpatrzyła się w jego oblicze, w którem widziała rozwarte przed sobą niebo.
— A On czy uczynił inaczej? — mówił dalej mistrz. — On podniósł ku swym wyżynom dziecko ziemi, dziewicę, która stała mu się matką, postawił ją pomiędzy swoją wielkością a padołem łez, jakim z Jego winy stała się ziemia. Sam zbyt był wielki, by majestat Jego znieść mogły oczy, stworzone z nicości, ta kobieta przysłoniła jego blask, pozwalając stworzeniu patrzeć w Stwórcę. Tak zaciemnione szkło pozwala nam spojrzeć w słońce, którego blasku nie było w stanie znieść oko!
Edytę przebiegł dreszcz. Na jakichże zawrotnych wysokościach ulatywała, unoszona władną dłonią boskiego męża! Ale mogłaż się dziwić? Nie byłże wszechmocnym, nie byłyż mu posłuszne żywioły, słońce, i ziemia, i niebiosy? A skoro podniósł ją ku sobie, nie stałaż się tem samem wielką, a świętą i ona?
Mistrz zaś mówił dalej, głosem nabrzmiałym pychą.
— Mnie nie zmuszono do poddania się próbie pokory i znikczemnienia, przed którą nie cofnął się tamten. Nie nosiła mnie w żywocie swym niewiasta. Ciało, które noszę, wypożyczył mi jeden z wiernych sług, niegdyś ziemski wędrowiec, dziś mieszkaniec chwalebnej pana mego otchłani i jest to szata jeno złudna jak wszystko, co danem mi jest czynić na tem spodlonem grzęzawisku ziemi, mnie, duchowi nieśmiertelnej i nadziemskiej piękności i mocy. W tej odmowie poniżenia była wielkość, ale było w niej i źródło słabości. Sam jestem na ziemi, jako pan mój sam jest w otchłani i w bezmiarach wszechświata. I lud mój nie ma pośrednika między wielkością mą a swoją nędzą! A tamten ma oną niewiastę, której dawał przez chwilę imię matki... Więc dla mnie potrzeba, by związała się ze mną dziewica niepokalana, którą uczynię mistyczną oblubienicą moją i na majestat mój podniosę, i uczynię orędowniczką ludzi przed tym majestatem. Przede mną niosą kadzidło, tobie nieść będą róże i słodką pieśń, i ciche westchnienie serc znużonych walkami życia. I staniesz się promiennem ogniwem, które połączy ziemię z niebem!
Edyta słuchała milcząca, pogrążona w słodkiej, napół sennej ekstazie. Tęcze przesuwały się przed nią, światy chyliły się do jej stóp... A tam w górze wyżej, niż myśl dolecieć mogła, stał on, władny, drogi, a przy jego sercu ona, z dłońmi wyciągniętemi ku niemu, z orędownictwem i miłością...
Miłością. Dla kogo? Dla ludzi?! Nie! Nie! Dla niego! Dla niego jednego tylko...
Tego samego dnia znalazła na biurku kartkę, nakreśloną nieznanem pismem.
„Powiadają, że możesz wszystko u władcy. Prawdali to? Bo jeśli tak, czemuż nie widzimy tego? Miałaś dawniej litość dla cierpiących i życzliwość dla wyznawców dawnej wiary. Czy nie wiesz, że tysiące ich giną codzień? Czy nie wiesz, że zamiast elektryczności, której nawet komuna trzymała się przy swych mordach, używają przy śledztwach tortur, a przy egzekucjach powolnego zabijania? Jeśli wiesz, dlaczego milczysz? A jeśli nie wiesz, dlaczego nie zapytasz tych, co cię potrafią objaśnić?
„Słowa te piszą matki, których synowie mają miecz katowski nad głową. Jeśli chcesz więcej wiedzieć i gotową jesteś otworzyć przed potrzebującymi ratunku, dłoń pomocną, połóż na tej kartce przycisk malachitowy, którego używasz przy pisaniu. Wtedy zgłosi się do ciebie ktoś, kto ci powie więcej“.
Edyta przeczytała kartkę dwukrotnie. Zaniepokoiła ją, potem rozdrażniła. Znów zarzut przeciw umiłowanemu i znów oszczerstwo! Rozmawiała o tem przecie z Prorokiem jeszcze w Budapeszcie, rozmawiała i w Wiedniu, choć język przylepiał się do podniebienia i głos zamierał w piersiach. Rozumiała przecie, że kto tak wysoko stoi, ma względem stojących niżej obowiązki, i obowiązkom tym czyniła zadość, choć czynić to musiała kosztem własnego serca. Ale on był dobrym i nie zamykał jej ust rozkazem milczenia. Owszem, tłumaczył jej wszystko tak szczerze! Mówił jej, że państwo, które utworzył dla ratowania ludzkości i zdobycia dla niej szczęścia, podminowane jest ze wszech stron i otoczone siecią intryg i spisków. Z knowań tych żadne nie przedostało się na jaw i żaden ze spisków nie wybuchł, bo czuwa nad niemi oko władcy i mądrość jego zapobiega zawczasu złemu, podcinając je w korzeniu, ale cóż stąd, że jeden chwast zostaje wypleniony, kiedy wnet na jego miejsce wyrasta drugi, i trzeba nowych winowajców obezwładniać i karać.
Bo cofać się przed karą znaczyłoby nie odrąbywać dachu, zajętego pożarem. Kto ma powierzone sobie rządy, na tym ciąży powinność tępienia tego, co zatruwa dusze i podkopuje dobro ogólne. Tę powinność on, Gesnareh, spełnia i spełniać będzie, niech to boli, jak chce i niech wrogowie kłamliwie przypisują tej samoobronie charakter prześladowania religijnego.
Tak odpowiadał Rabbi na stawione mu pytania. Edyta wiedziała dobrze, że słuszność po jego stronie, wiedziała nim począł się tłumaczyć. Ale wiedziała i to, że żadne tłumaczenie nie przekona uprzedzonych. I serce jej ściskało się boleśnie wobec krzywdy, jaką wyrządzano temu człowiekowi. Cóż stąd że padano przed nim na twarz, gdy stóp jego czepiało się równocześnie oszczerstwo?
Wszystko to stanęło raz jeszcze w myśli młodej kobiety, gdy odczytywała bezimienną kartkę. Co miała na nią odpowiedzieć? Musiała tych ludzi wysłuchać. Mylili się, ale byli nieszczęśliwi. Trzeba będzie powtórzyć raz jeszcze tylekroć powtarzane racje i rzucić, ile się da, nieco balsamu na te rany. To była jej rola i czuła się szczęśliwą, że ją może spełnić. Wszak on sam ją nazwał orędowniczką i ogniwem między sobą a światem! I słodka twarz Dziewicy Matki zajaśniała przed nią w wieńcu gwiazd, jak ją widywała na starych włoskich płótnach. Przypomniała sobie, jak do tej Niepokalanej cisnęła się garść pobożnych w kaplicy na Wolskiej i z jakiem przejęciem wzbijał się chorał na Jej cześć ze wszystkich ust. Czemuż nie miała ona także stać się podobną przystanią dla dusz, starganych burzą? W każdym razie nie mogła im umknąć pomocnej dłoni.
Położyła malachitowy przycisk na kartce i odeszła. Wieczorem zbliżyła się do niej jedna z kobiet, przydanych jej do usług.
— Dzięki ci, pani! — szepnęła. — Syn mój czeka na sąd i na śmierć. Czekają wraz z nim synowie, mężowie, bracia rodzin mi bliskich, o, bardzo, bardzo wielu! W tobie ufność nas wszystkich, w tobie jednej!
Była to kobieta starsza już i, zdawało się, całkowicie oddana Rabbiemu. Nikt nie posądziłby ją o ukryte wyznawstwo Chrystusa. Edyta wdała się z nią w rozmowę. Tłumaczyła jej, że syna wciągnęła w niebezpieczeństwo nie wiara, ale spiskowanie przeciw władzy. Za wiarę nie zabijają nikogo. Jeżeli wyznawcy Chrystusa znoszą pewne przeciwieństwa, dzieje się to jedynie dlatego, że z przekonań swych czynią sobie polityczny sztandar i opierają się zarządzeniom władzy. Oczywiście, trzeba ich ratować i ona, Edyta, uczyni to bezzwłocznie, choćby się miała narazić na wymówki Najświętszego. Syn proszącej i jego towarzysze będą musieli odprzysiąc się od wszelkich wrogich zamysłów i przyrzec bezwzględną wierność władcy, a wtedy ich puszczą.
Mówiła to słodko, pełna współczucia dla matki, łzami zalanej i modlącej się o litość. Pewna była, że pomyślna obietnica uspokoi ją i napełni radością. Ku niemałemu jej zdziwieniu pokojówka, wysłuchawszy słów tak pocieszających, poczęła jeszcze rzewniej płakać. Młoda kobieta pochyliła się nad nią, dopytując się o przyczynę rozżalenia.
— To już widzę, że dla mojego Hansa niema ratunku, — łkała.
— Dlaczego, skoro ci go przynoszę?
— Bo on przysięgi tej nie złoży!
Edytą ruszyła ramionami.
— Ha! Skoro chce trwać w buncie...
— On nie w buncie trwa, jeno Boga swego wyrzec się nie chce.
— Bajki! — odparła Edyta z pewnem zniecierpliwieniem. — Nie za chrystjanizm ludzie dają życie, ale za spiski przeciw władzy i za opór prawu!
Staruszka znów potrząsnęła głową. Była to prosta kobieta, której wiek cały zszedł na pełnieniu posług w Burgu. Nie miała w niczem zdania i gdyby je miała, nie śmiałaby się z niem odezwać. Ale teraz szło o jej dziecko i to napełniało ją śmiałością.
— Przepraszam waszą dostojność, ale mój syn nie należał do żadnego sprzysiężenia i w niczem przeciw prawu nie wykroczył, a o jego towarzyszach to samo godzi się powiedzieć. Wszyscy oni za wiarę zostali uwięzieni i za wiarę umrą, jeśli Bóg nam tego krzyża nie oszczędzi!
— O moja słodka dziecino! O, jedyna podporo i nadziejo mojej starości!
I łzy popłynęły jej jeszcze gęściej niż dotąd.
Edytę zastanowił upór, z jakim ci ludzie odrzucali od siebie udział w antypaństwowych knowaniach, przywłaszczając sobie natomiast palmę męczeńską, której im przecie Najświętszy nie myślał przeznaczać.
— Jakże dziwnie ciemny jest ten lud i jak łatwo przyswaja sobie najdziksze brednie! Ale cóż mu się dziwić, jeśli umysły wykształcone wpadają w takie same błędy, jeśli ludzie notorycznie zacni plamią się oskarżeniami, o których muszą chyba wiedzieć, że są fałszywe!
I westchnąwszy, skinęła głową starej pokojówce i chciała odejść. Ale stara kobieta rzuciła się, zatrzymując ją.
— Posłuchaj mnie, dostojna panienko! Wszyscy mówią o tobie, żeś dobra, jak anieli w niebie: okażże mi tę dobroć!
— Skoro powiadasz, że syn łaski nie przyjmie...
Kobieta podniosła ręce do góry.
— On odmawiałby! Ależ on ma dwadzieścia lat i chce żyć! Tylko wiary, której go uczyłam, nie chce się zapierać, a tego mu chyba wasza dostojność nie może brać za złe!
Edyta przypomniała sobie w tej chwili, co od początku słyszała o wymaganem przez Proroka odprzysiężeniu i to czego sama była świadkiem i pomyślała, że w tem, co utrzymuje stara pokojówka, może jednak coś być, a wtedy... Tak, ona wierzyła w Rabbiego, ona uznawała za słuszne, że kult ten wykluczał każde odmienne wierzenie, mając je za obrazę jedynej prawdy, ale przekonaną była dotąd, że odmowa przysięgi mogła wykluczać od dobrodziejstw Gesnareha, nigdy zaś ściągać karę. Gdyby jednak ta stara mówiła prawdę...
Namyślała się przez chwilę. W umyśle jej dojrzewało postanowienie.
— Słuchaj, — rzekła. — Gdzie jest więzienie twego syna?
— W dawnych koszarach Franciszka-Józefa.
— I inni też?
— Tak! Mówią o kilku tysiącach. Inne więzienia są również pełne chrześcijan.
— Będę sama u twego syna i jego towarzyszy dziś jeszcze!
Kobieta upadła jej do nóg.
Ona zaś w godzinę później powiedziała Prorokowi, że chce zejść do więzień, by skruszyć serca opornych i nawracać ich do Najświętszego. Zamiar ten miała istotnie: od żywej wiary nieodłączne jest apostolstwo. „Najświętszy“ wysłuchał jej żądania, wpatrując się w nią uważnie, potem skłonił głową, przyzwalając.
— Niech będzie, jak chcesz, królowo moja! rzekł. — Słodko mi będzie powitać nowych wyznawców, których mi przywiedzie gorliwa miłość twoja!
— Późną nocą Edyta w towarzystwie naczelnego dyrektora więzień znalazła się w dawnych koszarach w pobliżu Aspernbrücke. Pojawienie jej wywołało wrażenie nadzwyczajne. Cała administracja czekała na nią, drżąc z trwogi. To pierwsze zetknięcie się z maszynerią państwową, kierowaną przez Gesnareha, było dla niej przykre. Starała się tym pobladłym dostojnikom wlać uprzejmością nieco otuchy. Spytano ją o rozkazy, zginając się we dwoje. Odpowiedziała, że chce iść między więźniów.
Naczelny dyrektor protestował. Każe przywieść wskazanych przez nią do gabinetu... Ale ona stała przy swojem.
— Muszę być między nimi i nikt mi nic będzie towarzyszył.
Dostojnicy patrzyli na siebie zakłopotani. Ale rozkaz był wyraźny. Poprowadzono ją do skrzydła, zajmowanego przez więźniów.
— Znajdzie się wasza dostojność wśród ludzi, nie zasługujących na jej względy ani na zaufanie, — zauważył naczelnik więzienia. Nie wiem nawet, czy bezpiecznie będzie zostawiać ją z tymi straceńcami sam na sam!
— Nie obawiam się! Czy mógłbyś pan mi powiedzieć, za co właściwie ich uwięziono?
— O, tak! Wszyscy oni przekonani są o uporczywe trwanie przy zabobonie.
— Chrześcijańskim?
— Tak!
— Ale zapewne także winni są buntu przeciw Najświętszemu?
— Oczywiście! Każdy przecie, kto nie odprzysięże się Nazarejczyka, popełnia zdradę przeciw władcy i godzi w jego świętość!
— Ale oni tworzyli spisek przeciw niemu, czy tak?
— Każdy, kto zaprzecza jego bóstwu, spiskuje przeciw Najświętszemu!
Edyta nie była zadowolona z odpowiedzi. Tak samo odpowiadała sobie tylekroć i wystarczało to jej do uspokojenia: w cudzych ustach tłumaczenie wydało jej się wykrętem. Umilkła, rozumiejąc, że nie zdoła przeniknąć do dna sprawy za pośrednictwem tych ludzi, i weszła do kaźni.
Na jej skinienie towarzyszący urzędnicy cofnęli się, zamykając za sobą drzwi. Została sama z więźniami w obszernej izbie, o kilku zakratowanych i zabitych od dołu deskami oknach. Pod ścianami ustawione były drewniane prycze bez pościeli, między niemi wąskie tylko przejście pozostawało wolne. Mimo otwartych w górze okien zaduch panował przykry. Nie można było temu się dziwić: w izbie cisnęło się dwa razy tyle ludzi, ile ich mogła pomieścić.
Edyta przywołała do siebie przedewszystkiem Hansa Steinbacha, i opowiedziała mu o matce, następnie poczęła rozpytywać się o jego towarzyszy, o powody uwięzienia i o warunki wyzwolenia.
Odpowiedź była jedna, choć wypowiadały ją liczne usta; nie było sposobu o prawdzie jej wątpić. Wszystkich ich przywiodła do więzienia ich wiara, wszystkim postawiono za warunek uwolnienia zaparcie się jej, wszystkich czekała śmierć, bo warunku tego żaden nie chciał spełnić.
— Jak długo tu byli? Niektórzy od dziś, inni od zajęcia Wiednia przez wojska Proroka. Dlaczego kazano im czekać na wyrok? Bo chciano ich zmóc cierpieniami więzienia. O cierpieniach tych dawało pojęcie zgniłe powietrze kaźni, o więcej młoda kobieta nie śmiała pytać, oni jednak pospieszyli ją objaśnić ze skwapliwością właściwą chorym i uciśnionym. Karmiono ich zepsutą strawą, poddawano torturze. Specjalnie wynaleziony przyrząd elektryczny zadawał im okrutną chłostę obok całego szeregu wymyślnych cierpień cielesnych, poza tem używano sugestji dla poddawania ich nieznośnym cierpieniom duszy. Męczono ich codziennie: słabsi ulegali, silniejsi trwali. Gdy próby przełamania oporu zawodziły, odbierano im życie, przedłużając torturę elektrycznego aparatu, dopóki pacjent nie wyzionął ducha.
Edycie kręciło się w głowie od tych potworności, które opowiadano jej z najdrobniejszemi szczegółami. Nie! Ci ludzie nie mogli mówić prawdy! Cóżby stało się z wiarą jej, co z jej umiłowaniem, gdyby to, co twierdzili, nie było kłamstwem?! Ale nie! To była potwarz! Z oburzeniem cisnęła im słowo to jak cios sztyletu.
Stojący najbliżej przy niej porozumieli się oczyma, a Hans skinął na nią, by podeszła do jednego z rogów izby.
— Tu leży człowiek, którego przyniesiono tu dziś rano z przesłuchania. Nie dożyje on jutra i o udawanie niesposób go posądzać. Popatrz pani!
Mówiąc to, uniósł koc, okrywający chorego, którego twarz wychudła i pożółkła robiła wrażenie trupiej. Był to młodzieniaszek jeszcze o pięknych rysach i wyrazistych oczach, które teraz zasnuwała mgła. Plecy i uda okryte miał czarnemi plamami. Nieprzytomny był i choć Hans odwracał go, by pokazać poranione ciało, nie obudził się.
— To gangrena! — rzekł jeden z więźniów, podchodząc. — Jestem lekarzem i znam się na tem. To niezbędny skutek nadużywania tej piekielnej machiny.
— Ależ on winien być w szpitalu! — zawołała Edyta z przerażeniem.
Lekarz uśmiechnął się.
— Żaden szpital mu nie pomoże. Zresztą przynoszą do nas konających, zdjętych z tortur celowo. Ma to być środek na przełamanie naszej stałości!
Edyta zakryła sobie oczy.
— Ależ to straszne, straszne! — wyjękła.
Hansowi oczy zaświeciły.
Mniej straszne od tłumów, czczących tego człowieka jak boga! — krzyknął.
Młoda kobieta chciała coś odrzec, ale słowa uwięzły jej w gardle. Lekarz patrzył na nią uważnie. W spojrzeniu tem był wstręt, mieszało się jednak do niego współczucie.
— Czy pani nie wiedziałaś o tem? — zagadnął, ruchem ręki ogarniając prycze towarzyszy i konającego.
Ona ręce wyciągnęła przed siebie przerażona.
— Nie! Nie! Nigdy! Jakże możecie przypuszczać?
I pospieszyła dodać, zasłaniając drogiego człowieka:
— Nie tylko ja! On także! Gdyby wiedział, nie stałoby się to nigdy!
Lekarz ruszył ramionami.
— On wszystko wie! Nic tu nie dzieje się bez jego wiedzy i woli!
— Niemożliwe! Tu jesteśmy niedawno, ale w Budapeszcie byłam dość długo i wiem, że nic podobnego...
Przerwał jej z gorzkim uśmiechem.
— W Budapeszcie było to samo, co w Wiedniu. Są tu zresztą i tacy, których śladem Gesnareha stamtąd przywieziono.
— Tutaj?
— Nie w tej kazamacie, ale w tem samem więzieniu. Musi on mieć swoje plany względem nich, bo torturują ich, oszczędzając życie. Wiemy o tem od kolegów z sąsiednich kaźni. Jeśli pani chcesz się przekonać, zapytaj o Arpada Szeglenyi. Jest to przywódca katolickiej młodzieży węgierskiej. Dziś w południe zawiadomiono nas, że żyje jeszcze!
— Dobrze! — rzekła Edyta ze stanowczą decyzją. — Każę się zawieźć do niego. A o was jutro on będzie wiedział! I ufam, że chwila, w której dowie się o waszych cierpieniach, będzie ich kresem.
Obrzuciła ich wzrokiem niepewnym, pragnąc usłyszeć słowo lub gest potakiwania. Ale oni stali wszyscy w milczeniu posępnem, patrząc na nią tępo i beznadziejnie.
— On jest dobry! — spróbowała jeszcze jak rozbitek czepiający się ostatniej deski z potrzaskanego czółna. On zjedna was dla siebie, gdy go ujrzycie w słońcu!
Pomiędzy więźniami przebiegł cichy szmer. Nie dosłyszała słów, zrozumiała jednak, że jest to zaprzeczenie. Lekarz, który zdawał się przewodzić innym, odpowiedział za wszystkich.
— Słońce nasze świeci nam i w tej kaźni. A słońcem tem — Jezus Chrystus, który nas krzepi w naszej nędzy!
— I któregoś ty, pani, zaparła się dla miłości Rabbiego! — ozwał się z głębi sali jakiś głos rozdrażniony.
— Cicho tam! — krzyknął lekarz. — Wstydź się, kolego, odpłacać niewdzięcznością litość!
— Nic nam nie przyjdzie z tej litości! rzekł znów niepoprawny pesymista z najdalszej pryczy. — Piękna pani powróci do „Najświętszego“, a nas powiodą skoro świt na męki.
— Nie! — zawołała Edyta z uniesieniem. Nie powiodą! Stanę pomiędzy wami, a katownią! Mnie niech raczej zamęcza!
Pesymista zaśmiał się ironicznie.
— Tobie nic się nie stanie i nie rzucisz się między nas a naszych oprawców, bo okłamią ciebie znów, jak okłamywali dotychczas.
Edyta chciała coś odpowiedzieć, ale w tej chwili drzwi rozwarły się z trzaskiem i dyrektor więzień pojawił się na progu. Był tak zmieniony i blady, że młoda kobieta przeraziła się, przypuszczając nieszczęście.
— Co z Najświętszym? — zawołała, chwytając się za piersi.
— Najświętszy w dobrem zdrowiu, ale jam człowiek zgubiony, dostojna! Jeśli łaska twa mnie nie uratuje...
— Cóż się stało?
— To, że spełniłem twój nakaz, otwierając ci więzienie, a oto w tej chwili odbieram od władcy napomnienie, byś z więźniami porozumiewała się jedynie w mojej obecności i w gabinecie dyrekcji.
Edyty nie wzruszyły kłopoty dyrektora, którego miała za winowajcę popełnianych tu okrucieństw.
— Cóż ja na to poradzę? — odparła obojętnie.
Dyrektor pochylił się nad nią, zniżając głos.
— Poradzisz, jeśli zechcesz, dostojna! Dla mnie to będzie ratunkiem, dla ciebie samej korzyścią. Najświętszy nie lubi najbliższym nawet odkrywać swych tajemnic. Szalony byłem przypuszczając, że dla ciebie czyni wyjątek.
— Czego więc pan żądasz ode mnie?
— Zachowania ścisłej tajemnicy o bytności w kaźni.
— I o okropnościach, na jakie patrzałam? — zagadnęła, wskazując ręką na umierającego.
— Oczywiście.
— Nigdy! Prorok musi dowiedzieć się o strasznych nadużyciach, jakie dzieją się w jego imieniu!
— Z jego rozkazu! — poprawił dyrektor.
— Nie może być!
Dyrektor poruszył się z tajoną niecierpliwością.
— Każdy to wie, a stwierdzić łatwo, choćby bezpośrednio od Najświętszego.
— Właśnie tego chcę.
— Ale oszczędzając mnie! Powiedz, dostojna, że uszu twych doszły skargi i że chciałaś przekonać się o ich słuszności.
I dodał błagalnie:
— Los nas wszystkich w twoich rękach! A pamiętaj pani, że ja i moi podwładni, myśmy ręką, on — mózgiem i wolą.
Edyta chciała zaprzeczyć, wstrzymało ją jednak coś silniejszego od woli. W myśli jej kołowało wciąż jedno słowo: „Dowód!“ Dyrektor, wpatrzony w jej pobladłą twarz, przenikał tę myśl i szukał sposobu wypełnienia tego żądania. W tej chwili ozwał się w szczególny sposób sygnał telefonu. Znała ten sygnał. Znaczył on, że rozmawiać będzie Prorok.
Poruszyła się żywo. Ale dyrektor położył palec na ustach i pociągnął ją do słuchawki.
— Czy dostojna bawi jeszcze w gabinecie dyrekcji? — brzmiało pytanie, zadane tym dźwięcznym, nakazującym głosem, który znała tak dobrze.
— Tak, boski! Ale nie w tym, w którym jestem!
— Pozwoliłeś jej być z więźniami bez świadka?
— Niema przy niej nikogo! Czuła się znużoną i chciała pozostać samą.
— Skarżyli się?
— Nie dopuściłem. Ale ją doszły słuchy z miasta i serce jej krwawi się.
— Upewnij, że to fałsz!
— Uczyniłem to!
— Wszystkich, których widziała, w oczach sprowadzonych tu rodzin ułaskawić i wsadzić na sterowiec z zapowiedzią, że mają być internowani w Wiener Neustadt. W drodze zdarzy się wypadek!
— Rozumiem!
— Pilnować, by nikt z załogi statku nie poniósł szkody.
— Głowa moja w tem. Najświętszy!
Edycie mąciło się w myślach. Ściskała sobie ręce, chcąc bólem spędzić dręczącą ją zmorę. Bo to była zmora, to była potworna ułuda! Nie! On tych rzeczy nie mówił, ona nie mogła ich słyszeć! Miotały nią naprzemian rozpacz, wstręt i gorączkowe, pragnienie, żeby jej ktoś zaprzeczył. A tymczasem miodowy głos dyrektora zapytywał ją, czy dowód dostateczny i czy zgadza się spełnić jego prośbę.
— Tak! — odrzekła po namyśle. — Nie kłamałam nigdy: skłamię! Pod jednym warunkiem jednak. Chcę widzieć Arpada Szeglenyi!
Dyrektor podniósł obie ręce do góry.
— Ależ to zaklęty wróg Najświętszego! Naiprzewrotniejszy z opornych!
— Właśnie dlatego!
— Niepodobna!
— Więc nic z umowy!
Dyrektor przychylił się ku niej pokornie, a natarczywie zarazem.
— Czy nie możnaby kogoś innego zamiast niego?
Potrząsnęła głową.
— Czy mam odejść? — spytała nerwowo.
— Nie! O, nie! Sprowadzę go!
Chwilę później stał przed nią dwudziestokilkoletni młodzieniec, o wybitnym madziarskim typie, śniadej cerze i płomieniejących oczach. Wiedział, kogo ma przed sobą. Z początku spoglądał na Edytę podejrzliwie i odpowiadał jej półgębkiem, powoli jednak ożywił się i rozjaśnił.
Wkońcu uwierzył zupełnie jej szczerości i począł z nią mówić jak z siostrą.
Opowiadał jej o początkach działalności, która miała zatoczyć tak szerokie kręgi i przeciwstawić się bezpośrednio Rabbiemu. Było to kółko młodzieży pod godłem labarum. Parę lat pracowało grono to w cichości, prześladowanie wywołane przez Gesnareha zmieniło słabo tlejącą iskierkę w pożar. Było coś nadludzkiego w tym porywie, który naraz ogarnął stolicę, prowincję, miasteczka i wioski.
Kwiat młodzieży garnął się do tego zastępu, który przemożnego wroga zwyciężał nie orężem, ale ofiarą. Od młodzieży ogień przeszedł na ludzi dojrzałych, na ogół. Prorok chciał powrotną falę chrystjanizmu zatopić we krwi: gdy to zawiodło, próbował łamać opór ducha, poddając mękom ciało. Ale jak w pierwszych wiekach, męka ugięła niewielu, krzepiąc ducha innym. Wówczas Rabbi postanowił urwać łeb hydrze i nakazał obławę po całym kraju za naczelnikiem spisku, jak podobało mu się ruch nazywać.
— Więc ścigał was, jako spiskowców przeciw swej władzy, — przerwała pospiesznie Edyta.
Ścigał nas jako wyznawców Chrystusa. Wydał mu przecie wojnę stokroć zaciętszą, od tej, którą wiedzie z mocarzami kapitalizmu! — odparł z mocą Szeglenyi. — Ale pościg długo nie udawał się. Byłem na oczach Gesnarehowych siepaczy, a nie widzieli mnie, albo wyślizgiwałem się z ich rąk, gdy mnie już mieli chwytać. W ten sposób byłem w nowej kaplicy, wtedy gdyś tam pani była i gdy przemawiał prorok, ten prawdziwy.
— Byłeś pan?
— Mówiono mi o pani i wielu modliło się o połączenie twe z nami. Znam kapłana, który cię do nas przywiódł, czemuż, niestety, nie wróciłaś?
— Nie mogłabym w takim razie tu przybyć i przynieść wam ocalenia, którego spodziewam się!
Młodzieniec machnął ręką.
— Ocalenie nie od nas zależy i nie od mocy fałszywego proroka. A mnie nie strach męki i nie żal życia.
— Dawno jesteś pan w więzieniu?
— Schwytano mnie w dziesiątek dni po widzeniu pani. Byłem dla organizacji nowego koła młodzieży w Debreczynie. Byłbym się wymknął, ale zdradził mnie apostata.
— Widziałeś Najświętszego?
— Najnikczemniejszego? Tak! Stawiono mnie przed nim bezzwłocznie. Nęcił mnie i łudził. Obiecywał królestwa rzucić mi pod stopy, i tron własny ze mną podzielić, jeśli stanę przy nim, ale w skarbach jego niemasz nic dla mnie!
— Oparłeś się?
— Pozostałem wierny.
— A wtedy?
— Gdy nie mógł zmóc ducha, próbował złamać męką ciało, oszczędzając życie.
— Było to w Budapeszcie?
— I w Budapeszcie i tu. Kilka dni temu jeszcze powtórzyło się łudzenie i tortura. Ale teraz już pewnie umrę niedługo.
— Skąd wiesz?
— On przekonał się już, że duszy mu nie oddam i że moich braci nie zastraszy memi cierpieniami, więc mnie zgładzi w wymyślnych torturach. Zapowiedziano mi to!
Ona wpatrzyła się w młodzieńca, jakby go chciała wzrokiem przeniknąć do głębi.
— Prawdali to wszystko? — szepnęła zduszonym głosem.
Uśmiechnął się łagodnie.
— Nie skłamałbym za cenę życia. Miałżebym mącić sobie spokój ducha w chwili, gdy stąd odchodzę?
Nie! Ten człowiek nie kłamał! Jego oczy dawały świadectwo prawdzie jego słów. A skoro słowa jego były prawdą, czemże był Gesnareh, czem jej wiara w Proroka?
On zdawał się czytać w jej myśli, na twarzy jego bowiem odmalowało się współczucie.
— Tyś weń wierzyła? — szepnął, ujmując jej rękę.
Skinęła w milczeniu głową.
— I słowa me zachwiały tę wiarę?
Odpowiedziała mu jedynie spojrzeniem, w którem uczuł morze całe bólu.
— W takim razie podwójnie raduję się ofierze, jaka mnie czeka! Modlitwy braci w owym dniu zostały wysłuchane!
Przycisnął rękę jej do ust.
— Żegnaj, siostro! Dla mnie walka dobiega kresu, przed tobą początek jej dopiero. Niech cię wspomaga Pan!
Odszedł. Ona pozostała bez sił, bez myśli. Obaliło się przed nią wszystko. I zdała się sama sobie zniszczonym szczątkiem czegoś, co żyło dawniej, a teraz martwe, bezużyteczne unosi się, miotane falą i wiatrem, ku dalekim, nieznanym brzegom, na których ni życia mu odnaleźć, ni spokoju i zapomnienia.


X.

Wychowany przez ojca teozofa Strafford młodym jeszcze poznał płytkość wpajanych przezeń pojęć. Panteizm indyjski nie rozwiązywał żadnego z zagadnień, narzucających się umysłowi młodego uczonego. Umysł to był syntetyczny, pragnący docierać do podstaw i rozmiłowany w szukaniu prawdy. Prawdy tej szukał Strafford kolejno w różnych systemach religijno-etycznych, studjując Ojców Kościoła i pisma nowatorów, Biblję, Koran i Zendawestę. Stosując do swych badań metodę wykluczającą, doszedł wkońcu do przeświadczenia, że żaden z badanych przezeń prądów nie zawiera w sobie prawdy. Jeden chrystjanizm zatrzymywał go. Nie pociągała go wprawdzie jak siostry nieprzepartym swym czarem promienna postać Zbawiciela: imponowała mu zato tem mocniej żelazna konsekwencja Chrystusowej nauki, jej jednolitość i niezłomność. Miewał nieraz chwile, w których gotów był zawołać: „To jest prawda!“ i przed tak znalezioną prawdą uchylić czoło, potem jednak przychodziły objekcje i wahania. Strafford miał wysoce rozwinięty instynkt aryjski: pierwiastek semicki odpychał go.
Gotów był przyjąć Ewangelję jako prawdę i normę życia, pod warunkiem jednak oderwania jej od Starego Testamentu, którego mistycznej łączności z Chrystusem nie był w stanie zrozumieć.
Były to czasy, w których chrystjanizm, wytępiony niemal doszczętnie wśród mas, stał się poniekąd powrotną falą dla warstw wyższych. Wyparty przez długie lata ze świata myśli i z życia, pojawiał się naraz jako rzecz nowa, zaciekawiająca, modna. Zajęła się nim sztuka i literatura. Afisz teatralny pełen był klerykalnych tematów i zagadnień, wystawy obrazów roiły się od sutan i ornatów, zawsze prawie odbiegających od kościelnego kroju, tak o tych rzeczach zaginęła pamięć, a powieść, dotykająca księżego życia lub religijnych problematów, miała zapewnione powodzenie.
Problematy owe pociągały i poważnych pisarzy, zajmowały myślicieli. Chrystjanizm, Kościół, życie nadprzyrodzone, tajemnicze związki doczesności z zaświatem — to były przedmioty, do których ze szczególnem zamiłowaniem biegły dociekania filozofów i studja dziejopisarzy. Po epoce politycznego i społecznego rozwichrzenia, w pełni panowania interesów materialnych i materjalistycznego światopoglądu owładnął bardzo wielu mistycyzm. Wiara w cuda stała się powszechną, legenda usuwała w kąt historję, ogólna szarzyzna życia, pozbawionego wszelkich niespodzianek i wszelkiego pokarmu dla wyobraźni, szukała gorączkowo tego, co było barwą, co wstrząsało nerwy i pobudzało tętno serca. W społeczeństwie doskonale zorganizowanem przez ujarzmiający je oświecony despotyzm plutokratyczny, myśl znużona nieubłaganą szachownicą stosunków życiowych, wyrywała się jak ptak z klatki, szukając szerszych przestworzy i dalekich błękitów. Proza codziennego życia nie wystarczała, mierziła dusze. Światem wstrząsały wieści jakieś dziwne, a groźne, takie, jakiemi niańki straszą dzieci, i które ciemny lud powtarza sobie szeptem, przy ognisku w zimowe wieczory. Obiegały straszne przepowiednie. Mówiono o końcu świata, o fałszywych i prawdziwych prorokach, o Antychryście, o Szatanie, mającym stoczyć ostatni swój bój o wszechwładzę, o Chrystusie, mającym niedługo zstąpić w majestacie na sąd. I nie mówiono tego jedynie po zakrystjach i w gronach wierzących chrześcijan: pełno było takich wieści i wśród niechrzczonych albo przynajmniej chrystjanizmowi zupełnie obcych. Blady strach padł na narody, hamując inicjatywę, podcinając śmiałe loty twórczości ludzkiej, obezwładniając pracę rąk, więżąc ducha. Sprawozdania statystyczne zaznaczały z pożałowaniem i niepokojem obniżenie wytwórczości i apatję, ogarniające szczyty społeczne, a z nich przenoszące się na ludowe niziny. Ludzie, spotykając się, mówili nie o interesach i osobistych rozterkach, ale o znakach, jakie widziano na niebie i o dziwach, jakie zdarzyły się na ziemi. Słuchaczom bladły twarze i ręce opadały, niemocne. Cały obszar ziemi posiadł lęk i napełniło oczekiwanie.
Takim był nastrój ogólny w chwili, gdy pojawił się w Palestynie rabbi Gesnareh.
Pojawienie się tego niezwykłego człowieka wywołało z początku znaczną reakcję. Świat, odrywający się od realnych interesów życia, wrócił do nich przejęty nagłą trwogą lub nadzieją. Zapomniano narazie o przepowiedniach, bo rzeczywistość stawała przed wszystkimi potężna i nagląca, przynosząc jednym raj na ziemi, drugim — grozę wywłaszczenia i śmierci. Wnet jednak słowa i czyny Proroka związały mistyczne nastroje wczorajszej doby z tem, co on przynosił i czem się mienił, stawiając zamiast fantastycznych widziadeł realny obraz, wspaniały i straszny: dokonywające się wolą i mocą jednego wypełnienie czasów i przeznaczeń, odwrócenie się ostatniej karty dziejów ludzkości. Tylko że jedni utrzymywali, że to, co się dzieje, jest próbą, a po niej nastąpi kres wszystkiego, kiedy drudzy zapowiadali po próbie tej odrodzenie ziemi do nowego życia i szczęśliwość bez końca.
Strafford śledził bieg wypadków z zajęciem i bez uprzedzeń. W ruchu wywołanym przez Gesnareha, interesował go moment religijny, sympatyczny oddźwięk zaś budziło hasło społecznego wyzwolenia. Od pierwszej chwili jednak dostrzegł w postępowaniu rzekomego proroka egoizm, pychę i obłudę. Zrozumiał, że jako reformator i oswobodziciel Gesnareh szedł śladem Napoleona, okazując równy jemu genjusz i większą jeszcze bezwzględność. W uroku, jaki wywierał, młody uczony widział niezwykle silną sugestję: w podobny też sposób tłumaczył jego cuda. Wrażenie to wzmocniło się przy zetknięciu osobistem i przybrało cechy szczególnego niesmaku, gdy charakter Proroka począł odsłaniać się coraz to bardziej. Już w pierwszych dniach pobytu w Budapeszcie sąd Strafforda o wielkim uwodzicielu był ustalony, a po uzdrowieniu Edyty całe jego pragnienie skupiało się w jednem słowie: w ucieczce od Gesnareha. Ale wówczas stanęło na przeszkodzie uczucie młodej kobiety dla człowieka, który ją ocalił i podbił. Czy to była sugestja, czy miłość — w każdym razie to było oczywiste, że Edyta nie zależała od siebie. Strafford byt wobec tego faktu bezsilny. Z krwawiącem się sercem musiał rozstać się z siostrą i zostawić ją w mocy człowieka, którego miał za nikczemnika. Co więcej zamiast cisnąć mu w oczy całą swą nienawiść i pogardę, zmuszony był pozornie przynajmniej poddawać się jego władzy, owszem, wziąć we władzy tej wydatny udział. Czynił to zaś, chcąc w ten sposób ochronić kraj własny od strasznych następstw zwycięstwa Rabbiego. Postawił bowiem za warunek przyjęcia zarządu oświatą i komisarjatu w Polsce nieograniczoną dla siebie władzę. Władza ta chroniła Polskę przed zawartością puszki Pandory, którą we wszystkich innych krajach, zdobytych przez Gesnareha, otwierali skwapliwie jego adepci, popierani przez fanatyków wolnomularskich w rodzaju Kwaśniewskiego.
Parę miesięcy zeszło mu w ciężkiej organizacyjnej pracy i w cięższej trosce o los siostry.
Czekał z upragnieniem jej powrotu, choć powrót ten wiązał się z przybyciem Gesnareha, a przybycie to przejmować musiało zgrozą i lękiem. Ale „Najświętszy“ przedłużał swój pobyt w naddunajskiej stolicy, lubując się w składanych mu tam hołdach i udoskonalając utworzoną na jego cześć liturgję. Przypuszczano, że nie zjedzie do Krakowa przed miesiącem.
Z tem większem zdumieniem zastał Stratford pewnego wieczora wracając do domu Edytę, otwierającą mu drzwi.
— A on? — było pierwsze jego słowo.
Uczyniła znak przeczenia.
— On pozostał! — szepnęła.
— Pozwolił ci tu przybyć?
— Nic nie wie o tem! Uciekłam! Ty mnie ukryj!
Stratford uczuł w pierwszej chwili, że mu spadł głaz, tłoczący piersi. Wnet jednak zdjął go strach i ból nowy. Gdzież ją ukryje, nieszczęsny, przed straszliwym wrogiem, czytającym w duszach i przenikającym tajniki ziemi? Gdzież kąt, w którym wolnym byłby od jego przemożnego wpływu? Nie mówiąc nic przycisnął ją gorąco do serca, ślubując sobie, że życie własne złoży w ofierze, byle jej nie oddać napowrót w szpony fałszywego proroka. Ale co czynić? Co czynić! Ona wpatrywała się weń, odgadując jego myśli.
— Ty nie oddasz mnie temu człowiekowi, Harry, — modliła się. — Życie mi odbierzesz raczej, prawda?
Skłonił poważnie głowę i odprowadził ją do sofy. Teraz dopiero spostrzegł, że był to cień tylko z tej pięknej i zdrowej kobiety, jaką porzucił po uzdrowieniu. Policzki jej zapadły, oczy paliły się gorączką. Złożył ją, jak dziecko na posłaniu i przykląkł przy niej, otaczając pieszczotliwie ramieniem, jak dawniej, przed laty, gdy sam był wyrostkiem, a ona maleńką dzieweczką, nad którą roztaczał opiekę. Teraz ona rozpoczęła mu opowiadać historję duszy swej od ich rozstania. Była nie nazbyt długa, ale nad wszelką miarę bolesna. On słuchał, zakrywając twarz dłońmi lub zaciskając pięści.
Edyta zaś mówiła o pierwszych podejrzeniach, zaraz po przybyciu do Budapesztu. Oskarżenia chrześcijan, niedomówienia adeptów, strach, otaczający Proroka i jego czyny. Ale on jednem słowem rozpraszał wątpliwości i rozwiązywał zagadnienia. Opętał ją czarem swoim. Kazał wierzyć i ona wierzyła, kazał ufać sobie — ufała ślepo. I doszła do tego, że widziała kłamstwo lub spisek w tem wszystkiem, co odmawiało mu czci i uznania jego doskonałości. Chrześcijanie stali się w jej oczach burzycielami ładu społecznego, represje smutną koniecznością... Równocześnie wzrastał w jej duszy kult dla tego, którego przywykała wzorem korzących się przed nim tłumów zwać bogiem.
W takim nastroju zastały ją rewelacje, usłyszane w koszarach Franciszka Józefa. Rewelacje te wzburzyły ją do głębi. Rozdarła się zasłona, otaczająca dotychczas ukochanego człowieka: zamiast złota, ujrzała próchno. „Czy on mnie znów nie ujarzmi i nie oślepi, jak już bywało?“ — myślała sobie, wracając z więzienia z sercem złamanem. Ujarzmił i oślepił, ale na chwilę tylko, póki był przy niej. Tłumaczył jej wymownie konieczność państwową i powinność władcy usuwania zgorszeń i przeciwdziałania złemu. „Czy chciałabyś — mówił — bym dozwalał złoczyńcom w oczach moich podkopywać dzieło, wzniesione z takim wysiłkiem mądrości i mocy? Czy sądzisz, że zbrodnia ideowa przestaje być zbrodnią? Owszem, jest gorszą od pospolitego kryminału, bo pociąga na manowce szlachetniejsze natury, do prawdy stworzone a idące w sieć fałszu! Tak! Przyznaję! Każę tych ludzi męczyć i zabijać, i nie spocznę, póki nie wytępię do ostatniego tak samo, jak cywilizacja nie spocznie, póki nie wytępi ostatniego lwa i wilka. Mogęż czynić inaczej? Nie jestemże prawdą wcieloną i światłem świata? I kto przeciw mnie czyni, nie probujeż gasić tego światła, nie bluźniż przeciw prawdzie? A skoro tak, nie jestże winien kar najcięższych? I nie byłożby małodusznością i zaparciem się boskiego posłannictwa, jakie mi przypadło w udziale, przed tą twardą powinnością cofać się, miecz karzący wypuszczać z dłoni? Wiem, że to surowe słowa, za surowe dla twego tkliwego serca! Dlatego dobrzem czynił, oddalając te rzeczy od twej świadomości, a zbłądziłem, gdym cię do nich dopuścił. Ale teraz rozkazuję ci: zapomnij o tem, coś widziała, i wierz mi, jakoś wierzyła dotąd!“
Ona uwierzyła, ale nie zapomniała. Nie zapomniała zaś, bo poprzysięgła sobie pamiętać. Wróciwszy do Burgu zażądała od starej Steinbachowej krzyża i nad wyobrażeniem Ukrzyżowanego wymówiła wyrazy, wiążące jej pamięć.
I wsparł ją Chrystus. Czar uwodziciela chwytał ją, gdy znalazła się przy nim: gdy odchodził, wracała jej swoboda myśli i czynu, poznawała, że jest igraszką złudzenia. Postanowiła uciec, skryć się, wszystko poświęcić dla zerwania krępującego ją dotąd łańcucha. I oto dlaczego tu jest.
— W ucieczce dopomogła mi poczciwa Steinbachowa, kładąc na szalę własne życie. Syn jej, uprzedzony przez Szeglenyego, o czekającej ich zasadzce, zdołał wraz z tym ostatnim i kilkoma towarzyszami umknąć siepaczom i wpław przebyć Dunaj. On to przygotował wszystko do mej podróży i towarzyszył mi wraz z Szeglenyim. Gesnareh tymczasem wyjechał na trzy dni do Pragi, ja zaś zapowiedziałam, że do jego powrotu zamknę się u siebie i nie chcę widzieć nikogo. Jak widzisz mamy czas przed sobą!
Jego mimowoli ogarnęła małoduszność.
— Trzy dni — szepnął. — A potem...
Ona podniosła się i stanęła przed nim z pogodnem obliczem, z wyrazem stanowczości i woli. Strafford nie poznał słodkiej dziewczyny, przywykłej owijać się dokoła jego przywiązania, jak bluszcz czepiający się dębu. Ona teraz chwytała komendę, ona gotowa była podtrzymać go własną stałością i decyzją.
— Trzy dni, to bardzo wiele! — rzekła. — Samolotu nikt nie zauważył: stoi na przystani omnibusów powietrznych. Mnie widziała jedna Agata, która mi otworzyła, a ona nie zdradzi. Ale każda chwila droga. Przygotuj pasporty dla mnie i moich towarzyszy. Za godzinę wrócę do nich i pospieszymy za Alpy, do Włoch. Tam tylko można znaleźć schronienie!
— A ja? — zawołał Strafford z bolesnym skurczem w gardle. Co ja mam z sobą uczynić?
— Ty musisz zostać. Twoje i nasze bezpieczeństwo tego wymaga! Komisarz Proroka nie może zamknąć się w swych pokojach, jak ja! Gdy on przybędzie i zażąda od ciebie zdania sprawy, powiesz, że nic nie wiesz.
Strafford potrząsnął głową.
— Nie znasz go jeszcze! — odparł smutno. — On wszystko wie! Takiego szpiegostwa nie znał dotąd świat. Nie! Z nim trzeba iść szczerością. Powiem mu, żeś tu była, żeś mi wykradła blankiety i podrobiła podpis. Przeprosisz mnie listownie i dodasz pod wielkim sekretem, że udajesz się do Sztokholmu, Helsingforsu lub Petersburga. Wyszlę twym śladem pogoń, która wróci z niczem. Gdyby to nie wystarczyło dla rozwiania jego podejrzeń, zginę, jak inni giną. W tych czasach to jedno pozostało dla porządnych ludzi!
Ona wpatrzyła się weń z bolesną troską.
— Ale sam ręki do tego nie przyłożysz? — szepnęła.
— Nie! Obiecuję ci to! Wytrwam!
— O tak! Wytrwaj! A potem uciekaj w ślad za nami! Oni mówią, że ten człowiek Alp nie przejdzie.
Stratford ruszył ramionami.
— Nic go nie wstrzyma! — odrzekł cicho. — Ale gdybym mógł, przybędę. I ginąć lepiej razem!
Edyta przytuliła się do brata gorącym uściskiem.
— Bo wiesz — szepnęła bardzo cicho. — Ja już do nich przystałam całkiem. I chciałabym, chciałabym tak bardzo...
— Bym i ja uczynił tak samo? — uśmiechnął się.
— Tak, Harry mój, o, tak! Ja wiem, że mogę stać się przyczyną twojej zguby i narażam cię na nią dobrowolnie, byle wyrwać się z pętów tego szatana: niechże przynajmniej z grozy śmierci wyrośnie nadzieja odrodzenia się na wieczność!
On usta przycisnął do jej czoła.
— Dziś na to za wcześnie. Potem — kto wie? Jeżeli co mogłoby ze mnie uczynić chrześcijanina, to Gesnareh i jego wierni.

XI.

Strafford spodziewał się przybycia Proroka do Krakowa w parę dni po Edycie, ale Gesnareh przybył prędzej, bo zaraz nazajutrz. Przypadek odkrył ucieczkę przyjaciółki „boskiego“ w kilka godzin. Zawiadomiony o tem Rabbi przyleciał bez zwłoki. Wielkiem musiało być jego przywiązanie do tej kobiety. Strafford znalazł go wybladłym i zestarzałym. Nie stracił jednak nic ze swego spokoju: ten władca ludzi umiał też władać i sobą. Wysłuchał nie przerywając wszystkiego, co mu opowiedział Strafford o przybyciu i ucieczce siostry, potem popatrzał nań bystro.
— Tyle wiesz o niej i nic więcej?
— Tyle i rozumiem, że tego za mało, ale chciej mi przebaczyć, Najświętszy: niezdatnym na szefa policji.
— Rozumiem i nie mam nic do powiedzenia. A pogoń darmo wysłałeś na północ. Ona nie poleciała nigdzie, krom Włoch.
— Posyłałem i w tamtą stronę, ale bezskutecznie.
— Tak, bo nie jesteś policjantem i dlatego nie wysłałeś takiego, któryby miał oczy.
— Widzę, żem pobłądził i że inny ze sług twoich na mojem miejscu poradziłby sobie lepiej. Czy nie raczyłbyś wobec tego, władco, powierzyć odpowiedniejszym dłoniom trudny urząd, jaki włożyłeś na moje barki?
— Mnie zostaw troskę o to. Władcy rzeczą wybierać narzędzia władzy i oceniać, czy służą jego celom. Ty bądź posłuszny!
Strafford przegryzł do krwi wargi i skłonił nisko głowę.
— Będę posłusznym! — rzekł.
Wieczorem zjawił się u niego ojciec Wincenty, w przebraniu, jak zawsze teraz. Parękroć już widywał się z komisarzem pokryjomu, otrzymując odeń życzliwe i pożyteczne rady w sprawie swoich współwyznawców, gotujących się na rychły początek prześladowania. Strafford polubił księdza i coraz więcej smakował w jego towarzystwie. Dotąd stykał się z chrystjanizmem jedynie w książkach, a księży miał za ludzi ciasnych i lubiących intrygi. Zbliżenie z ojcem Wincentymi przekonało go, że zdarzali się i zgoła inni. Po raz pierwszy też poznał życie gmin chrześcijańskich, obmyślając dla nich wraz z ich duchownym przewodnikiem środki ocalenia. Uderzyła go prostota wzajemnych stosunków i braterstwo członków, a niemniej ich spokój w oczekiwaniu mąk i śmierci. Oni są przecie z szlachetniejszego odlani kruszcu, niż przypuszczałem — powiedział sobie i innem okiem począł patrzeć na tych ludzi, których dotąd uważał za rodzaj archeologicznego okazu.
Powitał też przyjaźnie swego gościa, pytając skwapliwie, czy niema wieści o jego siostrze, bo i to jeszcze było wspólną cechą chrześcijan katakumbowych i ich współwyznawców z ostatnich czasów, że jedni i drudzy utrzymywali ścisłą łączność z oddalonymi braćmi, tymi, zwłaszcza, którzy znajdowali się w niebezpieczeństwie.
Ksiądz przynosił dobre wieści. Edyta wraz z obu towarzyszami była w Rzymie. Dotarła tam nie bez przygód, ale szczęśliwie. Przywołał ją do siebie papież i otoczył swą opieką. Jej towarzysze wstąpili do szeregów chrześcijańskich legij, gromadzących się w coraz znaczniejszych zastępach na północnych granicach Stanów Italskich, któremi rządzi dziś faktycznie Piotr II, choć nominalnie władzę zachowuje oligarchiczna Rada Dziesięciu. Ze wszech stron lądem i morzem do tych dzielnych ochotników przekrada się moc młodzieży, żądnej przystroić pierś w godło Konstantyna. Dość już jej dla odparcia wroga od południowych stoków Alp: jeszcze trochę, a hufce te będą mogły stawić czoło Gesnarehowi na zdobytych już przezeń terenach.
— Tymczasem jednak — zauważył Stratford; — jutro może już u nas pocznie się lać krew wasza strumieniami, a jam już niemocny jej powstrzymać!
Ksiądz popatrzył na niego smutno.
— Bodajby ciebie przynajmniej oszczędziła burza! — szepnął. — Tyleśmy ci winni! A przecie nie należysz do nas!
Strafford zaśmiał się.
— To samo mówiła mi i Edyta. A ja odpowiadałem jak i tobie, ojcze: „Jutro — być może, dziś — nie jeszcze!“
Ksiądz westchnął i zamilkł przez chwilę, a oczy mu zwilgotniały.
— Modlimy się za ciebie codzień — szepnął.
— Tak pragniecie mieć mnie między sobą?
— Tak, pragniemy, żeby ci Bóg wynagrodził za wszystko, co czynisz. A jest komu modlić się, bo liczba naszych braci rośnie z dniem każdym i jest ich już trzykroć więcej, niż było przed rokiem.
I począł opowiadać, jak do kaplic garną się obecnie nie tylko kobiety, ale i dojrzali mężowie wszystkich warstw społecznych, a zwłaszcza młodzież, tłum młodzieży. Niepodobna nastarczyć zgłoszeniom do nauki wiary ani przygotowaniom dorosłych do chrztu. Nieraz między zgłaszającymi się są tacy, o których niepodobna było przypuścić, że do nas przyjdą i to w takich czasach. Ludzie światowi, żyjący tylko dla zmysłów i egoizmu, przychodzą błagać, by ich przygotowano na męczeństwo.
— Nie do wiary! — zdumiał się Stratford.
— A jednak prawdziwe! Ot naprzykład ten stary garbusek, znany jak zły szeląg w całym Krakowie z języka, tnącego jak brzytwa i z szerokiego życia... Musisz go pan znać, bo to szwagier Roztockiego...
— Poratyński! — zakrzyknął Strafford.
— Tak! Poratyński! Żebyś go pan widział przystępującego do Sakramentów! Nowy człowiek! Żaden mu nie dorówna w zapale i gorliwości. Dziś jeszcze mi mówił, że pragnie nagwałt poznajomić się dokładnie ze wszystkiem, co stanowi niezbędny bagaż podróżny chrześcijanina, bo lada chwila mogą nań zatrąbić do apelu, a on nie chce zbłaźnić się, stając nieprzygotowany przed swym Panem!
— Dziwne! — mruknął Strafford. — Ktoby pomyślał! Poratyński! A ja go miałem za błazna.
— A w nim, choć garbus, siedzi duża dusza!
— I ma rację spieszyć się, bo pewnie już gotuje na niego denuncjacyjkę stary Kwaśniewski, któremu nieraz dogryzł!
— U nas teraz o denuncjację łatwo. Najpowszedniejszy to towar w państwie Gesnareha.
— Na mnie też pewnie ten nieuleczalny śledziennik gotuje jakąś dużą kolubrynę! — uśmiechnął się Strafford, odprowadzając gościa do drzwi. — A ja do was zgłoszę się kiedyś!
Księdzu twarz pojaśniała.
— Doprawdy? — zawołał, ściskając obu rękami jego dłoń. — O jakażby to była radość dla nas! Ale kiedyż?
— Nie wiem! Może jutro! Gdy tylko zajęcia pozwolą.
— Niechże będzie jutro! — naglił ojciec Wincenty.
— Ale jeszcze nie liczcie na mnie jako na katechumena! Narazie przypatrzę się... ciekawy jestem ludzi, przeciw którym tak sroży się Gesnareh, a przed Gesnarehem srożyło się tylu... Potem — kto wie? Może...
Strafford nie mylił się. W tej samej chwili, gdy mówił o kolubrynie, stary mason wręczał „Boskiemu“ na kolanach memorjał, wykazujący jak na dłoni, że komisarz nie spełniał należycie włożonych nań obowiązków, że nie tępił chrześcijańskiego zabobonu, ale przeciwnie, ochraniał przed odpowiedzialnością jego wyznawców, a nawet proh dolor! miewał tajne konszachty z księżmi i maczał ręce w knowaniach przeciw państwu i Prorokowi. Przy tej sposobności w pokorze podpisany malował jaskrawemi barwami rozwój złowrogiej sekty i tolerancję, z jakiej korzystała ku ogólnej szkodzie.
Gesnareh przejrzał memorjał, ruszył ramionami i wsunął go pod przycisk, z pod którego nie miał wydostać się na światło dzienne. Archiwarjusz przekonał się o tem rychło i z rozdartem sercem oskarżał Rabbiego, że musieli go chyba opanować księża i tylko patrzeć uczynią zeń swe narzędzie.
Strafford zaś dotrzymał słowa. Nazajutrz była niedziela; przyszedł przypatrzeć się, jak współwyznawcy Edyty modlą się. To, co obaczył, przejęło go do głębi. Szczere i silne przekonanie wywiera zawsze dodatnie wrażenie na bezstronnym widzu, ci ludzie zaś wywrzeć musieli wrażenie tem silniejsze, że wszyscy uważali się za skazańców, i wspólna ich modlitwa była przygotowaniem się na śmierć.
Parę godzin spędzonych między nimi nauczyło Strafforda więcej od długich studjów nad rozmaitemi wierzeniami. To już nie była teorja i książka: to było życie. Przed młodym uczonym rozwarły się widnokręgi nowe, których istnienia nie przypuszczał. Świat ten tak był od jego przypuszczeń odmienny, a tak zaciekawiający, tak pociągał i podnosił ducha!
Odszedł zamyślony i nazajutrz sam nie wiedząc jak, powrócił, a potem przychodził już codzień. Nie zapisując się uczęszczał na kursy katechumenów, słuchał przemówień kaznodziejów. Myśl o śmierci przestała narzucać mu się jako najprostsze rozwiązanie problematów życiowych i nie raziła go jako zaprzeczenie wartości życia. Znużony trudem rządów, fałszem własnego położenia i nikczemnością otaczających go ludzi, przychodził odświeżyć się w tej atmosferze spokoju i jasności i czuł coraz bardziej, że mu swojsko i dobrze, i w niej jednej tylko.
Ale nie samo tylko uczucie pociągało do chrześcijan: przemawiało za nimi coraz silniej i przekonanie. Logiczny umysł Strafforda wyciągał konsekwencje zarówno ze studjów teoretycznych, jak i z doświadczeń, przeżywanych obecnie. Nauka Chrystusa przedstawiała mu się teraz nie już jako walor większy od innych, ale jako wartość bezwzględna, jako prawda. Strafford poczynał wierzyć.
Z początku duch jego nie chciał się poddać i jak niegdyś Szaweł opierał się wędzidłu. Ale daremnem było zmaganie się: Galilejczyk zwyciężył! I oto w kilka tygodni zaledwo po ucieczce Edyty brat jej przyszedł do ojca Wincentego z żądaniem, by przyjął go do liczby katechumenów.
Ksiądz oczekiwał tej dobrej wieści z sercem, przepełnionem radością.
Nauka była zbędną. Strafford znał gruntownie zasady wiary, stanowiącej od całych lat ulubiony materjał jego studjów. Chciał też duchowny przewodnik wyznaczyć za kilka już dni termin upragnionego obrzędu, gdy znalazł się wobec trudności, podniesionej przez katechumena. Co miał uczynić Strafford po chrzcie? Mógłże grać dalej niegodną komedję z Gesnarehem, tytułując go „najświętszym“ i „boskim“, uczestnicząc w bałwochwalczych obrzędach? Oczywiście — nie! Męczeństwo pierwszych chrześcijan dawało pod tym względem niedwuznaczną wskazówkę.
Ale wyznanie wiary ze strony naczelnego komisarza pociągało za sobą nie tylko jego własną zgubę. Gubiło i ogół chrześcijan. Czy należało do tego dopuścić?
Ojciec Wincenty był zdania, że lepiej wycierpieć ogólne męczeństwo niż maskować się dalej. Stratford wahał się. Obrządek oddalano z tygodnia na tydzień. Katechumen bladł dręcząc się i szarpiąc wewnętrzną rozterką. Wreszcie jednak przyszedł raz uspokojony i pogodny.
— Znalazłem drogę! — rzekł poważnie. — Godzi ona wszystko.
Ojciec Wincenty spojrzał nań zdziwiony.
— Godzi wszystko? Nie rozumiem!
— Oto ona! Zmuszony jestem do udawania. Czyniłem to już dotychczas biernie tylko: będę przestrzegał bierności tej jeszcze ściślej. Ale że jest przecie podstępem i że podstęp ten obciąża moje sumienie, postanowiłem oddać się na zadośćuczynną ofiarę Bogu memu w pierwszej chwili, w której to będę mógł uczynić bez narażenia braci. I postanowiłem jeszcze, że służba, jaką chcę Chrystusowi zaprzysiąc, będzie służbą wyłączną. Postanowiłem wszystkich uczuć ziemskich się wyrzec, szczęścia osobistego się wyrzec, i niech ta ofiara okupi niewierność moją!
Ksiądz głowę jego do piersi przycisnął.
— Nie wiem, co mam ci odrzec jako zwierzchnik tutejszego Kościoła — rzekł. — Ale to rozumiem, że ofiara twoja płynie ci z serca i że musi być miłą Panu. Niechże więc stanie się podług myśli twojej!
Dwa dni później w kaplicy przy ulicy Wolskiej odbył się chrzest Henryka Strafforda. Dostojny katechumen złożył w ręce przewodniczącego obrzędowi kapłana potrójne śluby. Na twarzy jaśniał mu promień szczęścia, zasnuty lekką mgłą.
Czy myślał w tej chwili o Kalinie, której się wyrzekł? Kto wie? Serce ludzkie pełne jest tajemnic jemu samemu nieznanych...
Tymczasem jednak zaszły w Krakowie wypadki, które uwagę sfer rządzących odwróciły od wyznawców Chrystusa.

XII.

Rabbi Gesnareh był Żydem. Przynajmniej jako taki pojawił się po raz pierwszy w Judei. Ku Żydom też zwrócił pierwsze swe zabiegi, i troska o nich przewyższała dotychczas u niego wszystkie inne względy. Pierwszy jego apel uderzał w struny dla żydowskich serc drogie, w struny tradycji, patrjotyzmu, chwały narodowej. W błyszczącym mirażu roztaczał wówczas przed rzeszą żydowskich swych adeptów (innych wówczas nie miał jeszcze) przyszłą świetność Syjonu i panowanie Izraela nad światem.
Naród żydowski zdobył już w drugiej połowie XIX w. dzięki zręczności, rozumowi i pieniądzom, wpływ przeważny na losy świata. Solidarni, a przebiegli Żydzi umieli umieszczać swoich ludzi we wszystkich środowiskach i obozach, przedewszystkiem jednak z niezmiernym sprytem opanowali wpływami swojemi proletarjat, i dzięki temu panowanie warstw robotniczych nie tylko nie naruszyło ich stanu posiadania, ale dodało im mocy.
Przeciw chrześcijańskiemu zabobonowi wydawano proskrypcyjne dekrety. Talmud mógł przebić się bez przeszkody i krwawe lata komuny nie pozostawiły po sobie ani jednej świątyni chrześcijańskiej, ale nie tknęły bóżnic. Przyjście do władzy kapitału skupionego przeważnie w rękach Żydów, wzmogło bardziej jeszcze ich znaczenie, czyniąc ich główną sprężyną państwowego życia.
W takich warunkach zastało Żydów pojawienie się Gesnareha.
Tłum żydowski poszedł za jego głosem odrazu. Obwołał go Mesjaszem i uwierzył mu ślepo. Młodzież i inteligencję sfer niższych pociągnęły ku niemu hasła społecznego wyzwolenia, do których tak chętnie lgną oświeceńsze środowiska żydowskie w naturalnej reakcji przeciw krępującemu je konserwatyzmowi i ciasnocie ducha. Przeciętny ogół poszedł za nim czując w nim siłę i spodziewając się zysku. Nad zastrzeżeniami, czynionemi przez rabinów co do autentyczności posłannictwa Gesnareha żydowscy jego zwolennicy przeszli do porządku dziennego. Nawet sugestję, jaką na tłum chasydów wywierali najbardziej czczeni cadykowie, zaćmiewała potężniejsza sugestja wywierana przez Proroka. W ten sposób porwał on Jerozolimę i całą Palestynę. Próby opozycji przygłuszano, piętnując je zarzutem osobistego interesu i sympatji ku nienawistnej oligarchji, od której pokonania, w Palestynie rozpoczął się triumfalny pochód Mesjasza.
W Europie poszło z Żydami łatwiej. W Jerozolimie skupiał się zastęp uczonych rabinów i biegłych w piśmie, których porwanie, lub zmuszenie do milczenia wymagało niemałej zręczności i mocy. W Budapeszcie i w Wiedniu masy żydowskie daleko więcej interesowały się zarobkiem niż Talmudem i kwestja dogmatu nie była w stanie zaważyć na szali ich stosunku do Judy Gesnareha. To też ogłoszenie w Burgu jego bóstwa było dla niewielu tylko zgrzytem i nie wywołało protestu, a „Najświętszy“ mógł z uczuciem zadowolonej pychy przyciskać stopą na swoim ołtarzu święte księgi Żydów, jak deptał Ewangelję i konsekrowane hostje.
Inaczej się stało w Krakowie.
Judaizm w Polsce odznaczał się od wieków ścisłą prawowiernością. Na Kazimierzu prawowierność ta miała swoją fortecę, do której nie znalazła dostępu społeczna i obyczajowa niwelacja lat ostatnich. W odwiecznych bóżnicach i uczelniach śledzono tam od początku działalność Gesnareha, naprzód z entuzjazmem, gdy widziano w nim Mesjasza, następnie z powątpiewaniem i zgrozą, gdy zamiast królewskiego wieńca Judy Prorok zapragnął dla siebie boskiej władzy i świętości. I tutaj gromady wrzaskliwych wyrostków trzymały prym w demonstracjach na cześć Rabbiego, i to wszystko, co żyło żądzą grosza, leciało jego śladem, węsząc żer, ale wśród rdzennej ludności Kazimierza, w starych rodach, wiodących genealogję swą od czasów, wcześniejszych niż Herodowa świątynia i Tytusowy pogrom, wśród mężów pobożnych i uczonych, żyjących treścią ksiąg świętych i obrzędów, spowijających żywot prawego izraelity i wiążących każdą czynność jego z Bogiem — czoła marszczyły się, z ust leciały zduszone, gardlane szepty, nienawiścią syczące, a z oczu błyski gniewu i zaciętości, ilekroć mowa była o Judzie Gesnareh. „Bezbożnik!“ „Bałwochwalca!“ „Aman!“ „Nabuchodonozor!“ Obelżywe wyrazy syczały jak węże. Zwłaszcza, gdy który z prawowiernych starozakonnych musiał przechodzić przez wspaniały most żelazny, łączący Kazimierz ze Stradomiem. Tam bowiem u wylotu starodawnej dzielnicy żydowskiej stał w obramieniu stu lamp elektrycznych z wielkiem słońcem światła nad głową srebrny posąg Proroka na ołtarzu, wzniesionym przez oświecone i nawrócone przezeń zastępy krakowskiego żydostwa.
Nigdzie nienawiść do „bałwochwalcy“ nie tliła silniejszem zarzewiem, nie wybuchała równie zaciekłym gradem złorzeczeń i narzekań, jak w domu reb Chaima Kahana, jednego ze starszych kahału i z najbardziej szanowanych obywateli na Kazimierzu. Byt to mąż już podeszły w leciech, niegdyś głośny na cały Kraków kupiec bławatny, dziś używający zasłużonego wczasu i zapełniający wolne chwile czytaniem i komentowaniem ksiąg świętych. Krzepka jeszcze i wspaniała postawa, nadawała mu pozór starodawnego patrjarchy, gdy w lisiej bobrowej czapce, w jedwabnym żupanie i futrze, o atlasowym wierzchu, w białych pończochach i patynkach śpieszył z wielką księgą pod pachą do bóżnicy na wieczorne nabożeństwo. Był to mąż mądry, zacny i litościwy. Żywił wprawdzie przeciw chrześcijanom uprzedzenia, z mlekiem matki wyssane, uznawał, że są stworzeni na służbę Izraela i że Izrael ma święte prawo do ich dóbr, była to jednak tylko teorja, której przeczyło życie. Reb Chaim bowiem był w stosunkach z gojami rzetelnym, a wielkie jego miłosierdzie zwracało się wprawdzie przedewszystkiem do współwyznawców, ogarniało jednak i innowierców. Dla chrześcijańskiej służby stary Kahan był sprawiedliwy i ludzki, dbał o jej zdrowie, zasłaniał powagą i wpływem od prześladowań, jakim podlegała i do wytrwania w wierze zachęcał, bo, powiadał „wiara gojów jest zła, gorzej jednak byłoby dla nich i dla nas, gdyby żadnej nie mieli!“
Sam wraz z domownikami wykonywał najściślej przepisy swego wyznania, nie zrażając się ich drobiazgowością i śmiesznością. Gdy mu zwracano uwagę na bezużyteczność wielu z nich, odpowiadał, że Bóg już potrafi wybrać z tego, co pożyteczne, i odrzucić, co zbędne, ale jego, reb Chaima Kahana rzeczą spełniać ślepo, czego go nauczyli ojcowie. Miał też żywy przykład tradycji ojców we własnym domu. Żyli jeszcze jego rodzice, otoczeni tą czcią, jaką otacza swych starców Izrael. Każdego szabatu, gdy światła błysły w bronzowych pająkach i w wieloramiennych srebrnych świecznikach, zasiadał przy rodzinnym stole w wielkim fotelu, złoconą skórą obitym i wypchanym miękkiemi poduszkami, dziewięćdziesięciokilkoletni rabbi Samuel, siwy jak gołąb, z przygasłemi powiekami i trzęsącą się głową, ale na umyśle przytomny i rzeźki, umiejący jeszcze lepiej, niż ktokolwiek inny wytłumaczyć zawiły ustęp talmudu, dać wyborną radę i pojednać zwaśnionych, rabbi Samuel, cel czci nie tylko Kazimierza, ale całego Krakowa.
Obok niego w bindzie, zasianej najkosztowniejszemi perłami, w ciężkich jedwabiach i koronkach, lśniąca od diamentów i rubinów, siadała o parę lat od małżonka młodsza Rebeka, wyschła jak mumja i niebardzo wiedząca, co się wokoło niej dzieje, ale znieruchomiała w powadze i majestacie, a troskliwością i czcią otoczona przez najbliższych, tak, że ani stąpić, ani ręką ruszyć nie potrzebowała, przewidywano bowiem życzenia jej i potrzeby z niesłabnącą nigdy czułością. Rabbi odmawiał modlitwy przepisane rytuałem, a kilka pokoleń otaczających go, wpatrywało się weń jak w tęczę, nie śmiejąc głośniej odetchnąć, tak wielkim był rygor tradycji i starego obyczaju w domu reb Chaima Kahana.
Od pewnego czasu jednak poczęło się coś psuć i rozluźniać w żelaznych przęsłach spoistej budowy, jaką tworzyła rodzina Kahanów. Młodzież oddzieliła duszę swą od duszy starszych rodu. Na oczach milczała, zaciskając usta i spuszczając głowy, by nie zauważono marszczących się brwi i błyskawic w oczach: wyszedłszy z izby, w której siedzieli rodzice i dziadkowie, odbywała długie tajemne narady. W toku tych narad, prowadzonych szeptem, wybuchały nagle burze rozpętanych przeciwieństw przekleństwem i tajaniem, aż stary Chaim zrywał się z poręczowego krzesła i uchyliwszy drzwi, wołał — „Still!“ uciszając na chwilę spory. Bywało jednak, że i obecność samego patrjarchy rodu nie była w stanie uspokoić zacietrzewionych młodzieńców. Co więcej potakiwali im starsi, synowie i zięciowie Chaima; gorzej jeszcze: nawałnica przenosiła się z sypialni wnuków i prawnuków do głównych izb, odzywała się, miotając bezeceństwa, w obliczu samego rabbiego Samuela.
— To nic nie pomoże, tate, — mówił do Chaima syn jego, drugi z rzędu, Chaskiel, który szereg lat spędził w Wiedniu i przejął się nastrojami, panującemi na Leopoldstacie. Świat zmienia się. Nowe czasy idą. I nie tylko idą: one już przyszły! A my głowę chowamy pod połę chałatu i nie chcemy tego widzieć! I zdaje się nam, że paląc łojówki szabasowe zamiast elektryczności, potrafimy zatrzymać tę wodę, która rośnie wciąż i zatapia wszystko, co napotka. Ot i u nas niema elektryczności w tych paru izbach, które wy zajmujecie i dziadkowie, a w reszcie domu ja ją z braćmi zaprowadziłem na własny koszt, ale przez telefon, to wy, tate, gadacie, bo sami przekonaliście się, że bez tego nie można żyć. A dziadek — on i dziś powiada, że tylko taki apikores jak ja może korzystać z djabelskiego wynalazku i wy, tate, nie przyznajecie się przed nim do tej niegodziwości, a jednak popełniacie ją!
— No, to i cóż? — spytał reb Chaim, nie podnosząc głowy.
— To, że wy tak samo postępujecie i z Rabbim.
— Rabbi nie jest telefon i nie jest elektryczność.
— Dlaczego on ma być telefon albo elektryczność? On jest sobie człowiek taki jak wy, tate, albo jak dziadek Samuel, tylko rozumniejszy od nas wszystkich. Bo my wszyscy razem, ilu nas jest, nie potrafiliśmy dotąd opanować gojów i królestwo Izraela rozszerzyć na świat cały, a on potrafił.
Dlatego on jest Mesjasz, ten Mesjasz, którego wy z dziadkiem wyglądacie!
Stary żyd podniósł głowę i krwawe plamy wystąpiły mu na pomarszczone oblicze, a oczy przeszyły syna jak grotem.
— Ten gałgan? — zaczął drżącym z oburzenia głosem, zachłystując się i połykając przeszkadzającą mu ślinę. — Ten bluźnierca, ten paskudnik! Z niego miałby być Mesjasz? Pfuj, Chaskiel! Jak ty możesz takie głupie słowo powiedzieć?
— Takie głupie słowo powtarza teraz cała Europa!
— Naprzód nie cała Europa, bo jeszcze dużo jego wrogów musi paść, nim ją podbije, a może on sam padnie przed tem, czego mu życzę...
— Tedy nie życzycie, żeby Izrael zapanował nad światem? — przerwał Chaskiel.
— A on przecie nie zapanuje nad światem, bo on nie jest Mesjaszem. Mesjasz przyjdzie od Boga, a on przyszedł od djabła i Bogu ohydnie bluźni.
— On nie bluźni Bogu, bo on sam wielki jest jako Bóg!
Nie był to chrapliwy głos Chaskiela, który słowa te wymówił. We drzwiach otwartych stał młodzieniec wysmukły z ogniem w oczach, wnuk Chaima, Joel.
— Co ty, myszygene — huknął na niego dziad. — Jak śmiesz?
Ale Joel nie zaląkł się jak dawniej. Była to natura namiętna, rozmarzona i krańcowa. Przeznaczony zamłodu na rabina, lata długie spędził na studjach talmudycznych. Fantastyczna poezja Wschodu kołysała jego marzenia, losy nieszczęsnego narodu, do którego należał, rozpalonem żelazem paliły jego serce. Przyjście Gesnareha otworzyło przed nim nowe widnokręgi. Olśniony wielkością mistrza, widział w nim władcę świata, widział też poskromiciela wrogów Judy, tego, który odpłaci za wiekowe krzywdy braci i majestat Syjonu rozściele ponad światem całym.
Co go obchodziła powaga dziada, przed którą drżał niedawno? Stryj Chaskiel miał słuszność. Nowe czasy przyszły! Kto ich nie rozumie, niech go zakopią na kirkucie! Nie wolno stawać na drodze temu, komu podlegać musi ziemia! Nie wolno oglądać się na zatęchłe przeżytki żydostwa, gdy powstał nowy, wielki bóg i woła wszystkich za sobą! Szczęśliwi, zbawieni ci, którzy pójdą jego śladem, nie oglądając się za siebie! Ale biada tym, co trzymać się będą zmurszałej zgnilizny, zamykając oczy na światło! Tym śmierć! Niech giną!
Mówił to wszystko, głusząc wyrazy, jakiemi próbował sprzeciwiać mu się dziad. Rzucał mu rękawicę, nie troszcząc się o następstwa. Chaim trząsł się z oburzenia. Wyciągnął przed siebie obie dłonie i miotał na wnuka najstraszniejsze przekleństwa. Stali tak naprzeciw siebie, rozpaleni gniewem i nienawiścią, wygrażając sobie wzajemnie. Nagle Joel urwał w pół zdania i cofnął się jakby przed widziadłem, a reb Chaim poczuł, jak ktoś kładzie mu obie dłonie na ramionach i powstrzymuje go od rzucenia się na wnuka.
Obrócił się. Za nim stał z długą po pas brodą i resztkami siwych włosów, spływającemi po obu stronach wyschłej twarzy, z zagasłemi oczyma, wpatrzonemi w przestrzeń, ojciec jego, dziewięćdziesięciosześcioletni rabbi Samuel.
— Nie przeklinaj, synu! — mówił bezdźwięcznym, głuchym głosem, podobnym do dźwięku rozbitego dzwonu. — A ty, chłopcze, poskrom zuchwalstwo swoje. Spokój, spokój na was, dzieci moje! — Sza!
Trzej mężczyźni umilkli i pochylili głowy. A starzec mówił dalej.
— Wy ukrywacie przede mną to, co dzieje się w świecie, bo nogi me słabe, a oczy przytępione zaledwo rozróżniają światło. Ale, ja wiem więcej, niż myślicie! I to, o czem ten chłopiec mówił, ja to wiem! I powiadam ci, Joel, prawnuku mój, synu Arona i Goldy, umiłowanych wnucząt moich, ty złą drogą idziesz, idąc za tym człowiekiem i wierząc jemu. Nie Mesjasz to, ale bluźnierca, jak go słusznie dziad twój nazwał, którego słowa słyszałem! Jego potrzeba upomnieć i pokutę mu naznaczyć w synagodze, i obrożę nałożyć mu na szyję, iżby słuchał starszych i czcił zakon. A jeśliby nie chciał posłuchać, należy wygnać z synagogi i przekląć, i ślad jego żeby zaginął wśród prawych synów Izraela!
Słowa starca były uroczyste i pełne powagi, ale wrażenie ich okazało się całkiem odmienne. Reb Chaim przejął się niemi widocznie aż do głębi. Ukrył twarz w dłonie i kiwał się miarowo, jęcząc zcicha w modlitewnym tonie. Chaskiel, choć z niego był podług zdania starszych i pobożniejszych członków rodziny, odszczepieniec i apikores, słuchał dziada bez uśmiechu i bez protestu; widać było jednak, że z zapatrywaniem jego nie zgadza się. Ale na ustach Joela igrał uśmiech szyderski. Ten był widocznie zbuntowany gruntownie i autorytet starszych przestał dla niego istnieć.
Cała postawa jego okazywała, jaką pogardą napełniały go słowa pradziada. Wreszcie przerwał mu.
— Dziadek to istotnie tyle wie o sprawach świata, co te muchy na oknach! Nie wiem doprawdy, dlaczego wszystko kryją i kłamią, bo przecie niema czem irytować się, skoro dla naszego narodu wczoraj jeszcze pogardzanego, nastał czas władzy i szczęśliwości. Ale wy nie wiecie o niczem i roi się wam że Gesnareh chodzi do waszych synagog i dba o waszych rabinów! Zrozumiejcie to jednak, że on ponad to wszystko wyrósł. On już w Jerozolimie mógł ogłosić się królem, ale nie chciał, bo co jemu po królestwie? Tyleż co po żydowskiem mesjaństwie! Dla niego niemasz nic, coby jego godnem było na ziemi! A wiecie czemu? Bo on wyższy nad ziemię, bo on bóg!
Chaim wyciągnął ku wnukowi ręce i nakazującem spojrzeniem chciał słowa zatrzymać mu na ustach, a potem z niepokojem popatrzył na ojca. Starzec słuchał nieruchomy, potem zwrócił się do syna ze zdumieniem na twarzy.
— Co ten chłopiec powiedział? Stary jestem i zmysły mi nie dopisują... Pewnie przesłyszało mi się... Powiedz!
— On mówi, że ten pyszny człowiek ponad ziemię wznosi się w swem zaślepieniu! — odpowiedział ociągając się Chaim.
— Nie! Ja mówię całkiem co innego! — krzyczał, zapamiętując się w gniewie Joel. — Ja mówię prawdę, a prawda oto w czem jest: Rabbi Juda Gesnareh już na Węgrzech uważany był powszechnie za boga. W Wiedniu ogłoszono go bogiem publicznie i wzniesiono po całym mieście dla niego ołtarze, przy których cześć odbiera. W Burgu zbudowano ołtarz ze złota i na ten ołtarz on codzień wchodził, a setki tysięcy ludzi klęczało dokoła, śpiewając hymny i okadzając go.
— Co ty mówisz, chłopcze? — jęknął stary. — Chaimie! Powiedz, co to są za słowa?
Ale Chaim nie mógł odpowiedzieć, bo wnuk go zagłuszył, krzycząc, nachylony nad pradziadem:
— Wszyscy Żydzi uznali go za boga i wyparli się starego Jahwe, który im nie pomagał w ich interesach, a ten pomógł.
Starzec obie dłonie wzniósł do góry.
— O wszechmocny i sprawiedliwy! O Adonai! — jęczał rwącym się głosem. — Ty słyszysz? Rzuć twój grom, przekonaj, że to fałsz!
A Joel naciskał cofającego się pradziada, uniesiony namiętnością i głuchy na perswazje Chaima i Chaskiela, którzy usiłowali go powstrzymać.
— Żydzi kaźmierscy, nasi bracia, krewni i przyjaciele, wystawili przy moście do Stradomia ołtarz dla boga Gesnareha i przy ołtarzu tym dymią kadzidła, palą się światła i pieśń rozbrzmiewa. A dziś wieczorem on sam, bóg wcielony, przybędzie we własnej osobie, by od Żydów całego miasta cześć odebrać i przyjąć odprzysiężenie się starej wiary od najsławniejszych rabinów i szkolników!
Stary rabbi stał już pod ścianą, patrząc przed siebie błędnemi oczyma i wciąż jeszcze zasłaniając się obu rękami od tej okropności i ohydy, która szła do niego ze słów prawnuka. Ostatnie z tych słów jednak zdały się budzić go z pierwotnego oszołomienia. Opuścił ramiona i wzrok zupełnie już przytomny zwrócił ku synowi.
— Czy to prawda? — zagadnął.
Reb Chaim próbował zatuszować sprawę. Ten paskudnik, ten bezbożnik pójdzie precz z jego domu, pójdzie precz za swoją niegodziwość i za głupie gadanie! Nie należy zastanawiać się nad tem ani chwili. To co Joel plótł, warte tyle, co on sam.
Ale rabbi Samuel nie dał się zbić z tropu. Podniósł groźnie wyschłą prawicę i rzucił na syna wzrok, od którego staremu kupcowi mróz poszedł po kościach.
— Słuchaj ty, Chaim! Ty mnie nie śmiej oszukiwać! Ty mów prawdę! Na chajrem ciebie zaklinam, nie zatajaj niczego! Czy tak jest, jak ten prawił?
Kupiec oczy wbił w ziemię i mruczał niewyraźnie.
— Mów jasno! Rozkazuję ci!
Reb Chaim podniósł głowę.
— W złą godzinę on to powiedział i niech będą przeklęte wargi, z których to wyszło, ale co on mówił, to prawda jest.
Starzec oczy dłońmi przysłonił. Potem ręce mu opadły, a wzrok uderzył w niebiosa, pełen rozpaczy i zgrozy.
— Boże Abrahamów, Izaaków i Jakubów! — rzekł głucho. — Dlaczegoś do tego dopuścił!
Trwała długa cisza, której nikt nie śmiał przerwać. Nawet zapalczywy Joel stał jakby zmartwiały.
A rabbi znów jął mówić.
— Więc powiadasz, że człowiek ten jest bałwochwalcą, żądającym dla siebie czci boskiej, jako Nabuchodonozor czynił? I mówisz jeszcze, że cały świat padł przed nim na kolana i bogiem go wyznaje? A dziś ma go bogiem uznać nasz stary Kazimierz?
Ściągnął siwe brwi i zdawał się nad czemś namyślać. Wreszcie podniósł głowę.
— Chaim! — rzekł nakazującym tonem. — Ja tam pójdę!
Kupiec spojrzał na niego zdumiony.
— Ja do niego pójdę i ja mu nakażę, żeby ustąpił się z tronu, do którego mu zasię! I on będzie musiał ustąpić, bo Bóg Izraela silniejszy jest od mocy piekieł!
— Tate! Co wy? — zawołał drżącym głosem kupiec, uderzając w dłonie.
— Tak będzie! — zakończył twardo rabbi Samuel. — Rzekłem!

XIII.

Wieczorem Stradom i Kazimierz zapłonęły wspaniałą iluminacją. Wszędzie jaśniały oślepiające, różnobarwne słońca elektryczne, odbijając się zwojem dziwacznych splotów i fantastycznych smoków w czarnych nurtach Wisły. Ołtarz u wylotu na rzekę oplatały wieńce kwiatów, zalewała powódź światła. Wzdłuż ulicy Grodzkiej, przechrzczonej uchwałą rady miejskiej na ulicę „Boskiego Judy“, stały szeregi konnej i pieszej straży, powiewały sztandary stowarzyszeń, barwiły się i złociły bogate mundury gwardyjskie i urzędnicze. Wśród niezliczonych tłumów policja utrzymywała z największą trudnością porządek. Oczy wszystkich zwrócone były w stronę Wawelu. Bowiem z królewskiego niegdyś zamku, którego nie miała czasu odnowić przed swym upadkiem dynastia Habsburgów, zejść miał pieszo, jako czynił dawniej w Jeruzalem i w Budapeszcie, on, wielki, boski Juda Gesnareh.
W Wiedniu majestat jego odosobnił się od tych padających przed nim na twarz miljonów, które widywały go przeważnie tylko przez siny opar kadzielnic. Tutaj chciał on uczcić lud, który dał mu kolebkę i pokazać się jako dobry władca, jako ojciec przewodzący tej gromadzie ludzkiej. I oto czekali go, zapierając oddech.
Wreszcie zagrzmiały z oddali srebrne trąby. Był to znak, że „boski“ wyszedł z pałacowych murów. Podniósł się huragan okrzyków i trwał wciąż, zagłuszając trąby. Ujrzano go. Szli przed nim heroldowie i trębacze, paziowie w purpurowych sukniach naszywanych złotem i dziewczęta w bieli, sypiące kwiaty na kobierce, któremi usłano ulicę, by nie dotykał jej uświęconą stopą, i chłopięta o anielskich twarzach, podnoszące miarowo w górę srebrne kadzielnice. Potem zabielało coś wysoko w powietrzu. To był stary, bogaty baldachim z wawelskiej katedry, przechowywany wraz z innemi katedralnemi pamiątkami w wawelskiem muzeum i wyjęty na tę uroczystość. Strusie pióra szumiały, złote hafty lśniły, odbijając w sobie niezliczone światła, jakiemi jaśniała ulica. A pod tym baldachimem, zabytku królewskich ozdób, szedł w białej swej powłóczystej szacie władca świata, uśmiechnięty, łaskawy, zdający się promiennem wejrzeniem błogosławić tłumom.
Orszak zatrzymał się i uszykował w półkole przy srebrnym pomniku. „Boski“ wstąpił na estradę, tworzącą przód ołtarza i zasiadł na złoconem krześle na tle kościelnych chorągwi i wojennych sztandarów, przechowywanych w świątyniach krakowskich. Wtedy chóry, stojące po obu stronach ołtarza, rozpoczęły hymn rytualny, tęcze dymów podniosły się ku siedzącemu w chwale i cały tłum runął na kolana, pochylając czoła ku ziemi.
A wówczas on powstał, dając znak, że chce mówić.
Uciszyło się wszystko, wpatrując w oblicze tego, który opanował ich dusze.
On zaś mówił temu tłumowi Żydów o troskach i tęsknotach nieszczęsnego plemienia, którego sam był synem.
— Co mam ci rzec ludu mój, ludu ukochany? Co mam ci rzec w tej chwili, gdy stoisz, na progu nowej karty swych dziejów, ja, com jest kością z kości twojej i krwią z twej krwi? Oto stoją przed oczyma mojemi wszystkie pohańbienia twoje i wszystkie męki, jedyne dziedzictwo, jakie zostawiły ci po sobie wieki, a liczba mąk tych bezmierna. Jak zniosłeś je? Jak mogłeś wycisnąć z ciała swego tyle krwi, z oczu wylać tyle łez? Zaprawdę boleść twoja o Syjonie, stała się jako morze, a krzywda twoja jako ogień trawiący, i nie było na ziemi, ktoby cię pomścić mógł i chwałę dawną przywrócił, o Syjonie!
Albowiem oto stałeś się wyrzutkiem wpośród ludów, i stałeś się tułaczem, pozbawionym tego skarbu, który posiada najdzikszy z mieszkańców puszcz Afryki, zabrakło ci ojczyzny! Albowiem imię twoje stało się urągowiskiem, i w pełni nienawiści przeklęła cię ludzkość. I stałeś się jako liść, oderwany z drzewa i miotany burzą. Jako liść, miotany burzą, lecisz przez długie wieki, pomiędzy ludźmi, zazdroszcząc innym ziemi, na której mogą spocząć. Spoczywają po trudach wszyscy, i ziemię ojczystą mają wszyscy, ty jeden nie, o Syjonie!
I kiedy tak patrzę na ciebie, ludu mój, ludu nieszczęsny, ukochany, mózg wierci mi pytanie. Dlaczego tak jest i za co ty cierpisz tak straszliwie, dlaczego włożono ci przed wiekami na szyję jarzmo, którego nie zaznał żaden inny lud świata? Pytanie to, wyście z pokolenia w pokolenie powtarzali je w płaczu rozdzierających się serc waszych, powtarzaliście je w jękach, jakiemi co szabat rozbrzmiewały wasze synagogi. Ale odpowiedzi nie dały wam księgi waszej wiary, a nie śmieliście o nią zapytać wnętrza własnego ducha. I szliście z rosnącą goryczą całego waszego jestestwa wśród bezczeszczących was narodów, a niedola wasza szła z wami, jako ów słup ognia, świecący niegdyś Izraelowi na pustyni. Ale on wiódł waszych ojców ku ziemi obietnicy, kiedy przed wami sama jeno rozpościerała się pustynia, sama męka, sama poniewierka.
I oto, niosę ci odpowiedź, jakiej nie potrafiłeś znaleźć dotąd! I nie tylko odpowiedź, ale uleczenie z choroby i zmartwychwstanie, i chwałę, a szczęśliwość, jakiej nie zaznał żaden z ludów ziemi.
Słuchaj więc, Izraelu, i rozważ to dobrze, co posłyszysz, bo prawda sama w uściech moich!
Karmiono cię od początku, ludu mój, wyrzutem i chłostą. Nie było na twej drodze proroka, któryby nie wołał do ciebie: „Zgrzeszyłeś, Izraelu! Kaj się grzechów twoich!“ I była prawda w tem wołaniu, jeno oni jej nie rozumieli i ty — nie. Bo nie to było twą winą, żeś Jehowy odstąpił, ale żeś mu dał się złudzić i zapisać w poddaństwo!
Tak, Izraelu! Zwiódł ciebie praojciec twój, Abraham, i niesiesz dotąd brzemię jego winy! Daną została praojcu twemu moc wyboru pomiędzy służbą prawdziwego boga, a poddaństwem u przywłaszczyciela, i w zaślepieniu wybrał ostatnie.
Rozgniewał się za tę zniewagę na Abrahamowe plemię bóg światła i prawdy. Przysłał mężów sprawiedliwych, by odwrócili uwiedzionych z drogi nieprawej. Oni to zatrzymywali potomstwo patrjarchy w Egipcie, oni przeciwstawiali grzesznej czci Jehowy — spowitą w symbol kultu Baala i innych bożyszcz cześć dla prawdziwego pana świata. I długo wahałeś się, Izraelu, pomiędzy pociągającymi cię przykładem sąsiednich plemion, a fałszem, którym cię karmili prorocy Jehowy. Ale wreszcie zwyciężył Jehowa, i wyplenione zostało z duszy twej ostatnie ziarno buntu przeciw niemu.
Wtedy, o Izraelu, dopełnia się miara nieprawości twojej. I poznałeś, jak złudnym w obietnicach swoich był Ten, któregoś wybrał Bogiem.
Boć oto za wierność twoją otrzymałeś odeń stygmat przekleństwa i cierpienia. I niesiesz w cierpliwości nieznośne brzemię, jako nieśli je dziadowie. Usta twe szepcą wciąż imię tego, który cię złudził i wydał na mękę, a oczy utkwione są w tym Wschodzie, z którego przyjść ma wybawiciel, ten, który odnowi królewską świetność Syjonu i da Judzie panowanie nad światem.
Oto stoję przed wami ja, Mesjasz, zapowiadany przez wasze księgi, wyglądany przez stęsknione serca! lecz nie ten, którego obiecywali wam rabini, i nie poto jeno, poco ów obiecywany miał przybyć. Bo nie o te marne zdobycze jam przyszedł stoczyć bój, których wyglądaliście od Mesjasza, ale o władztwo nad ziemią i niebem. A żeście grzech wobec prawego pana naprawili, krzyżując jego wroga, przeto was postawię na czele wojsk moich i nie przemijającą ziemską, ale wiecznotrwałą dam wam koronę i wesele, któremu nie będzie końca.
Powstań więc, Syjonie, i oddaj pokłon mnie, bogowi twemu, czcząc w mej osobie większego nade mnie, który mnie posłał! Oddaj mi pokłon i zaprzysiąż, że nie będziesz miał innych bogów, krom mnie i tego, który wyzwolenia czeka w otchłani. Przeklnij uwodziciela, którego sprawiedliwie ojcowie na śmierć podali, przeklnij też i Jehowę, który uwiódł starsze od tamtych pokolenia i narówni z Chrystusem stał się przyczyną nieszczęść twoich. Hasłem twem niech będzie odtąd:
— Chwała i wyzwolenie Panu w otchłani, chwała i posłuch synowi jego, bogu jedynemu na ziemi!
Okrzyk powtórzyło sto tysięcy ust. Orkiestra połączyła dźwięki trąb i litaurów z huraganem ludzkich głosów. Tłum upadł na twarz, krzycząc pochwalną modlitwę. Bóg usiadł na swem pozłocistem krześle, a u stopni tronu stanęła idąca od strony Kazimierza procesja, na której czele grono rabinów niosło pod baldachimem torę, którą najstarszy z nich, siwowłosy cadyk, złożył pod stopami Judy, a potem sam wraz z towarzyszami uderzył przed nim czołem.
Władca skinął łaskawie głową i chciał już dać znak, by powstali, zatrzymał się jednak. Wzrok jego padł na grupę ludzi, stojących naprzeciw tronu poza kordonem straży. Grupa składała się z kilkudziesięciu ludzi, przeważnie podeszłych w leciech, których kilku młodzieńców otaczało jakby kordonem bezpieczeństwa, odsuwając od nich napór tłumu. W środku stał starzec zgrzybiały o długiej mlecznej brodzie, obramiającej zaschłe oblicze z zagasłemi oczyma. Był to rabbi Samuel w otoczeniu synów i wnuków oraz garści takich, co myśleli i czuli jak on.
Podczas, gdy cały tłum uderzał czołem i wydawał okrzyki na cześć boga Judy, rodzina Kahanów pozostała nieruchoma i milcząca. Tylko stary rebe Samuel podnosił kilkakrotnie ramiona podczas przemowy Gesnareha, jakby pojedyncze jej ustępy chciał odrzucić od siebie i wbić napowrót w usta mówiącego. Orli wzrok mistrza zauważył tę kupkę stojących i gest starca. Gesnareh zrozumiał. Ci ludzie przyszli tu, by bóstwu jego zaprzeczyć i stać się żywym protestem przeciw czci oddawanej mu przez ogół.
Dotychczas nie stanął mu nikt oko w oko z protestem podobnym. Wojsku jego stawały na drodze inne wojska, nikt nie stanął przeciw niemu wprost. Byli wprawdzie chrześcijanie, ale w krajach, które przechodził w triumfalnym swym pochodzie stanowili oni garstkę tylko. Wiedział, że organizują się przeciw niemu we Włoszech; w Syrji i w Europie znaczne ich zastępy świadczyły w jego obecności wierze swej po więzieniach, zdumiewając go wytrwałością w mękach: przed publiczną manifestacją cofali się zawsze, licząc się z faktem, że masy za niemi nie stały. Jeden ośmielił się — i ten legł rażony gromem, ale to już dawno było.
Z żydami działo się inaczej. Stanowili oni zwartą masę, górującą wpływem nad wszystkiemi innemi czynnikami w społeczeństwie. Dotąd szli posłusznie za nim, ale sam on zdawał już sobie dawniej sprawę z niebezpieczeństwa, jakie dla niego przedstawiał Kazimierz, jako ognisko chasydyzmu i prawowierności. Zanim przybył do Krakowa, postarał się o zapewnienie sobie gruntu w tej polskiej Jerozolimie. Nasłał tam roje emisarjuszy i krzewicieli swej wiary, dał im do pomocy wory złota, wiedząc, że to argument, rozstrzygający sprawę tam, gdzie racje teologiczne nie wystarczą. Zapewniono go, że nikt przeciw niemu nie podniesie głosu. I oto głos się podniósł. Gesnareh pochylił się naprzód na swym fotelu, by go słyszeć.
Rabbi Samuel Kahan wysunął się przed swoich towarzyszy i ręce obie podniósł w górę, pełen gniewu, i pomsty, i złorzeczenia jako prorocy starego przymierza.
— Ludu łatwowierny i obałamucony! — mówił, a głos jego, przygasły, jak źrenice, rósł i potężniał, z każdą chwilą. Ludu o chwiejnem sercu i przedajnem sumieniu! Wstrzymaj się na brzegu otchłani, w którą bieżysz na ostateczną zgubę, zamknij uszy na słowa kłamstwa, nie daj się chwycić w sidła bluźniercy! I ty, o wielki Adonai, okaż moc — uderz piorunem. Do ciebie zaś, kłamco bezwstydny, któryś tu przyszedł by uwieść Izrael i zbezcześcić Syjon, takie jest słowo moje, Samuela, syna Barucha, najstarszego z żyjących tu synów Judy!
Starzec przerwał, zaczerpując oddech, a tak silnem było wrażenie jego słów, że nikt ze słuchaczy nie śmiał mu przerwać i sam mistrz siedział na swem pozłocistem krześle nieruchomy, tylko usta mu się zacisnęły, a źrenice krwią nabiegły.
— Wieszże ty, ludu żydowski, kim jest ten człowiek, który mieni się wysłańcem boga światła, a tak szkaradnie czyni przeciw Bogu jedynemu, przeciw Jehowie? Słuchajcie! Przed wiekami zbuntował się przeciw Panu swemu na niebiesiech jeden z aniołów i pociągnął za sobą zastęp innych duchów i pogrążon jest w piekle, i nad męką jego położona jest pieczęć wieczności. Od czasu, jak stworzony jest człowiek, stara się wydrzeć go Bogu przeklęty buntownik, naginając mu czoło przed bożyszczami i zatruwając duszę. I teraz oto wysłał on jednego ze sług swoich, by ciebie uwiódł, o ludu wybrany! I wysłaniec ten przybrał na siebie postać Mesjasza, i dana mu jest moc czynienia dziwów, i uwodzenia ludzi. Ale moc ta skończy się, gdy przemówi Jehowa! Więc wołam do ciebie, Izraelu: obudź się, przejrzyj, nie daj się więcej uwodzić!“ I do ciebie wołam, synu nieprawości i bluźnierstwa! Zejdź z majestatu, który Bogu jednemu przystoi, padnij w prochu i daj świadectwo Prawdzie, a potem szczeźnij i wróć do otchłani, z której wyszedłeś! Ty zaś, o Adonai, ty, Boże ojców naszych, okaż moc twoją i strąć tego bałwana, który śmiał stanąć między ludem Twoim a Tobą!
Mówiąc te słowa starzec wyszedł z otaczającego go dotąd orszaku i przybliżył się pod same stopnie tronu, od których cofnęli się, lękiem nagłym zdjęci rabini, bijący przed chwilą czołem Prorokowi. Rabbi Kahan stał sam jeden w obszernem pustem półkolu, z rękami wyciągnionemi do Gesnareha i z płomieniem w oczach.
Zapadło głuche milczenie. Tłum zmartwiał w przestrachu i oczekiwaniu. Prorok pozostał również bez ruchu, ściskając kurczowo poręcze fotelu, potem podniósł się zwolna i skrzyżował ręce, wpatrując się w pergaminowe oblicze przeciwnika.
— Gdzież Bóg twój, starcze, i gdzie ta moc, której dano jest w proch mnie rzucić u twoich stóp? — rzekł wreszcie dźwięcznym swym, szeroko rozchodzącym się głosem. Oto jestem! Gdzie twój piorun?
Znów nastało milczenie, ciążące jak zmora senna. Tłum drżał. Rabbiemu Samuelowi poruszały się blade wargi niedosłyszanym szeptem. Wreszcie głos podniósł.
— Ku pomocy przybądź mi, Boże mój! — westchnął. — Pokaż się Bogiem Izraela! Zmiażdż pychę Twego wroga!
Podniósł ręce i oczy w górę i czekał. Tłum czekał wraz z nim. A z wyżyn tronu głos ozwał się znów, spokojny i nabrzmiały szyderstwem.
— Cóż? Nie przychodzi cud. któregoś czekał, szaleńcze?
Milczenie mu odpowiedziało.
— Cóż? Przywłaszczyciel nie upada? Grom nie grzmi? Jehowa nie przybywa z pomocą i pomstą?!
I naraz wyciągnął dłoń ku starcowi z nakazującym gestem.
— Widzisz więc, jak szalonym byłeś, stając przeciwko mnie! Nie przyjdzie ci na pomoc twój Bóg, wraz z wiarą swoją oddany będziesz na pośmiewisko ludzi. Poznaj błąd swój i upadłszy oddaj mi cześć!
Rabbi Samuel załamał dłonie.
— Boże Abrahama! — jęknął. — Dlaczegoś mnie opuścił!
— Przeklnij twego Boga i oddaj mi hołd! Albo giń!l
Ostatnie swe słowa Juda Gesnareh wymówił szeptem prawie, topiąc wzrok w obliczu starca. On zaś chwilę jeszcze stał na miejscu, zdając się czepiać rękami o coś niewidzialnego, potem zachwiał się i runął na ziemię.
Prorok zstąpił szybko z tronu i pochylił się nad ciałem, leżącem bez ruchu.
Potem podniósł głowę i ogarnął triumfującem spojrzeniem oniemiałe tłumy.
— Ten człowiek umarł, — rzekł doniośle. — Po bluźnierstwach, jakich się dopuścił, nie mógł żyć!
I mówiąc to oparł nogę swą na siwej głowie zmarłego, z której zleciała aksamitna krymka.
— Chwalcie waszego pana i bądźcie mu wierni! — zakończył. — I niech strach padnie na każdego, kto chciałby naśladować tego szaleńca, opierając się mej świętości i mocy!
Tłum znów padł na twarz, napełniając powietrze okrzykiem:
— Chwała i cześć panu naszemu i bogu! Niech zginą jego nieprzyjaciele i bluźniercy!
Śmierć starego reb Kahana usunęła ostatnią zaporę, jaka stawała na drodze władztwu Proroka. Nikt już teraz nie ośmielał się podnosić głosu przeciw niemu. Niebo samo stawało po jego stronie. Ten grom, którego przeciw bluźniercy Jehowy wzywał i czekał stary rabbi, on spadł, ale na własną jego głowę. Byli wprawdzie tacy, którzy twierdzili szeptem przy drzwiach zamkniętych dziwne jakieś rzeczy, ale rzeczy to były niesprawdzone, fantastyczne, a powtarzanie ich groziło życiu, więc ucichło o tem niedługo. Plotki utrzymywały, że wnet po opanowaniu Jerozolimy zjawił się przed Prorokiem chrześcijański młodzieniec, żądając publicznej z nim rozprawy i zwąc go Antychrystem. Rabbi wbrew oczekiwaniom otoczenia zezwolił na rozmowę, odkładając ją jednak do następnego dnia. Wówczas wezwał młodzieńca do upokorzenia się przed nim, a gdy chrześcijanin odmówił ze zgrozą, dotknął go zlekka końcem laski. Nieszczęśnik padł jakby rażony piorunem u stóp rabbiego Gesnareha, a rabbi położył nogę na jego głowie, upominając widzów, by nikt nie śmiał władcy bluźnić.
Legenda dodawała jeden jeszcze szczegół, zawierający w sobie wyjaśnienie zagadki. Na czole owego człowieka, który legł jakby rażony piorunem, dostrzeżono czarną plamkę. Gesnareh, mówiono, użył elektrycznego prądu, ukrytego w fałdach płaszcza, dla ukarania niedogodnego śmiałka i dla owładnięcia wyobraźnią tłumu. Wieść jednak rozbiła się rychło o chwałę mistrza, jak ptak postrzelony przez myśliwca. Teraz poczynała znów krążyć w mgłach nocy, drżąca i cicha, jak błędne ogniki na moczarach. Bo rodzina Kahanów, ku której zwracała się ogólna ciekawość, milczała jak grób, a synowie i zięciowie Chaima przesadzali się jeden przed drugim w wyrazach hołdu i uwielbienia dla „boskiego pana“, jak najczęściej nazywano Gesnareha od jego przybycia do Krakowa, i mimo żałoby i boleści po dziadku nie kryli się z mniemaniem, że krótko przed śmiercią zdziecinniał i stał się myszygene.
Władca Europy mógł teraz spokojnie siadać na tronie w obłoku kadzideł. Nie było już komu dawać przeciw niemu świadectwa. Moc i cud szły za nim, jako pies idzie za swym panem.
Istotnie bowiem z władztwem jego działo się właśnie tak jak z rosnącą chwila do chwili lawiną. Podbój świata szedł sam siłą ciążenia. Władca nie potrzebował już stawać na czele wojsk. Szły one bez niego ku miastom, otwierającym naoścież bramy, ku witającym je z gałęźmi zielonemi ludom. Stanów Skandynawskich i Anglji nie potrzeba było podbijać. Posłani tam komisarze z gronem wyższych urzędników obejmowali władzę bez żołnierzy, witani przez ludność uroczyście, znajdując wszędy ślepy posłuch. Do Ameryki wysłał „boski pan“ flotę powietrzną, przypuszczając możliwość oporu: oporu nie było. Tu i owdzie wprawdzie natknęli się jego wysłańcy na protest i bierną odmowę posłuszeństwa ze strony chrześcijan, których wpływ i ilość w krajach anglo-saskich były znaczniejsze, niż w Europie środkowej, ale komisarze władcy poradzili sobie z tymi ludźmi, tępiąc ich konsekwentnie i bez niepotrzebnych skrupułów. Z małemi wyjątkami Europa i Ameryka leżały pod stopą Judy Gesnareha. Reszta świata biła mu przez posłów czołem. Jedne Włochy strzegły przejść alpejskich, zbrojne i groźne, otoczone od Triestu po Marsylję kordonem wojsk i statków Proroka, ale niedotknięte stopą ani jednego z jego żołnierzy: cóż jednak znaczył ten skrawek ziemi wobec wszechświatowej potęgi zwycięzcy?
Ale ten pokłon świata, który do niedawna radował żądne) hołdów serce Judy Gesnareha, zdawał się obecnie obojętny władcy ziemi. Od przybycia swego do Krakowa nie ruszył się z wawelskiego zamku i oprócz najbliższych nie dopuszczał nikogo do siebie. Dni całe spędzał pogrążony w posępnych myślach, nie zdając się widzieć ani słyszeć nic z tego, co działo się dokoła niego. Niektórzy przypuszczali, że to znużenie lub przesyt: inni szeptali, że przyczyną tego stanu jest kobieta.
Istotnie, ucieczka Edyty wywarła niezmierny wpływ na Gesnareha. W pierwszej chwili cierpiała szczególnie podrażniona pycha. Jakże to? Świat cały słał mu się pod stopy, i naraz znalazła się istota, wyniesiona przezeń ponad wszystkie twory ziemi, wybrana na królowę jego serca i na władczynię tych niebosiężnych wyżyn, na których sam on się wznosił; ona wyrzekła się tego szczęścia, wyrzekła się jego, władcy świata, jego Gesnareha, i uciekła przed nim, uciekła pod skrzydła zaklętego jego wroga! To było nie do wiary i nie do zniesienia! Burzyło się w nim wszystko. Popełniono przeciw niemu zbrodnię zelżonego majestatu, nie już tylko królewskiego, ale boskiego, i on nie miał mocy zbrodni tej ukarać, nie mógł za nią wziąć odwetu. Wola jego znalazła kres. Przestał być władcą świata!
Ale po pierwszym wybuchu przyszły inne jeszcze uczucia od tamtego dotkliwsze. Prorok wspomniał na wieczorne godziny, spędzane od tak dawna przy tej kobiecie, wspomniał na słodkie słowa, jakiemi krzepiła jego siłę i rozwiewała zniechęcenie, wspomniał tę postać tak cudną, zwracającą się ku niemu jak kielich białej lilji, i dusza rwała mu się do niej i bunt bezmierny ogarniał go przeciw przeznaczeniu, które wyrwało mu z rąk ten promień jasny, tę gwiazdę świecącą jego duszy. Gesnareh czuł teraz, jak gorąco kochał Edytę i jak bezdennie smutnym stał się świat, odkąd jej zabrakło, jak wszystkie skarby ziemi utraciły wartość, gdy ich nie mógł już rzucić do jej stóp...
Z początku próbował ją znaleźć i znalazłszy porwać. Posyłał do Włoch roje szpiegów, którzy rychło trafili na ślad jej bytności w Rzymie, ślad ten jednak wnet gubił się i już niepodobna było go odnaleźć. Stwierdzono, że miała kilkogodzinne posłuchanie u papieża i że czas jakiś mieszkała w jednym z klasztorów: na tem się kończyło wszystko. Z bratem i z nikim w Polsce stosunków nie zauważono. Nie można też było dojść czegokolwiek szpiegując towarzyszy jej ucieczki, którzy obaj zaciągnęli się do jednej z Konstantynowych legij na północnej granicy kraju.
Edyta była dla Judy Gesnareha straconą.
Stosunek jego do Strafforda nie uległ w tym czasie zmianie. Otoczenie oczekiwało niełaski, sfery wysoko urzędowe, czyniły pocichu zabiegi, by upadek przyspieszyć: bez pomyślnego wyniku jednak. Strafford rządził Polskiemi Stanami niemal samowładnie, i chrześcijanie w tej jednej dzielnicy żyli we względnym spokoju.
Ale stan zdrowia władcy zajmował wszystkich. Szeptano o tem wszędzie. Zarzucano z różnych stron sieci intryg, wiązano kombinacje, mające na celu wynieść tych i owych ludzi. Wiadomo było, że aż do pojawienia się Edyty, kobieta nie grała żadnej roli w życiu „boskiego pana“; wiedzieli też wszyscy, jak znaczny wpływ wywierała siostra komisarza. Czy opróżnionego miejsca nie dałoby się obsadzić? Ponęta była zbyt wielka, a otoczenie Proroka nie miało skrupułów, choć ulegając jego woli musiało zachowywać pozory cnoty. Ale jak trafić do człowieka tak samodzielnego jak on i tak obojętnego na ponętę zmysłów? Bo prócz tej jednej oko jego nie spoczęło na żadnej kobiecie. Koło najpiękniejszych przechodził obojętnie, badając je jak lekarz, dotykając ich głów hieratycznym ruchem kapłana.

XIV.

Życie płynęło Straffordowi w tęsknocie i przygnębieniu. Od Edyty nie miał żadnych wieści, prócz tych pierwszych, które mu przyniósł ojciec Wincenty. Konieczność uginania się przed nienawistym mu człowiekiem, konieczność maskowania uczuć i wierzeń ciężyła nadmiernie duszy jego prawej i szlachetnej. Chcąc uciec od własnych myśli zabijał się pracą, rozwijając w wykonaniu swych trudnych obowiązków praktyczność i energję, które zadziwiały wszystkich i wzmacniały jego stanowisko.
Rzadkie i krótkie chwile odpoczynku spędzał za domem, który wiał nań nieznośną pustką. Najlepiej mu było u Roztockich, a właściwie u Kaliny. Młoda dziewczyna odczuwała ciężki stan jego duszy i umiała nieść mu ukojenie. Zdawało mu się przy niej, że odnajduje coś z siostry, która ją tak kochała. Roztocki, widząc zażyłość dwojga młodych, promieniał i usuwał się. Perspektywa pozyskania za zięcia wszechwładnego prawie komisarza zachwycała go.
A Kalina odmieniała się z dnia na dzień. Ta dziewczyna rozbawiona i powierzchowna poważniała, skupiała się w sobie. Oczy jej szukały wciąż spojrzenia Strafforda, pokorne i oddane. Młody człowiek biegł chętnie wzrokiem ku wdzięcznej postaci dziewczyny, szukał jej towarzystwa, zajęty był nią widocznie. Dyskretne uśmiechy pojawiały się na ustach krewnych i przyjaciół, gdy dwoje młodych zatapiało się w półgłośnym dialogu, nie troszcząc się o resztę towarzystwa. Podczas takich rozmów twarzyczka Kaliny promieniała szczęściem.
Raz siedzieli we dwóje w zimowym ogrodzie, przytykającym do jednego z salonów. Lampa elektryczna pod czerwonym abażurem rzucała przyćmiony blask na ławeczkę, nad którą zwieszały się długie liście wachlarzowej palmy. Z poza adamaszkowej kotary dochodził tłumiony szmer rozmów. Wśród zielonych klombów i piramid kwiatowych migotały światełka, niby świętojańskie robaczki.
Zima kończyła się. Marzec wył mokremi wichrami i rozpływającą się w wodną strugę śnieżycą. Mimo wysokiej temperatury Kalina otulała się, drżąc, białym futrzanym płaszczykiem.
Mówili o Edycie. Była ogniwem, do którego chętnie wracały ich rozmowy. Strafford wspomniał o zagasłem ognisku, po którem teraz hulać może bez przeszkody wiatr zimowy.
Kalina pochyliła nisko głowę.
— Czyż zawsze pozostanie ono pustem i zimnem? — spytała bardzo cicho.
— Czy pani sądzisz, że ona tu jeszcze wróci kiedyś? — dorzucił z ożywieniem Strafford.
— Być może wróci kiedyś, ale chyba nieprędko i nie o niej myślałam...
— Nie o niej? — powtórzył Strafford i urwał.
Zamilkli oboje. Wreszcie Strafford ozwał się niepewnym głosem.
— Sądzę, że zrozumiałem... I wiem, że byłoby to szczęście.
Podniosła na niego oczy rozjaśnione, pełne oczekiwania.
— Rok temu, — mówił dalej, — ona zadała mi podobne pytanie. Ukrywała wówczas śmiertelną chorobę, z której później uzdrowił ją... ten człowiek. Chciała oddać moją przyszłość kochającemu sercu i...
— I wskazała panu na mnie, panie Harry?
— I wymieniła imię pani, Kalino!
— A pan nie zechciałeś?
— A ja nie mogłem się zgodzić...
— Wiem! Nie mogłeś, bo między nami była otchłań. Czy nie tak?
— Tak było — szepnął.
— A od tego czasu, powiedz, panie Harry, czy nie zmieniło się nic we mnie? Czym wciąż jeszcze tak daleką od ciebie, jak byłam wówczas? Czy w tym trzpiocie tak płytkim i pozbawionym duszy, nie odkrywasz dziś bodaj jakiejś iskierki, której w nim przedtem nie było?
Spojrzał na nią zdziwiony i niemal zalękniony.
— Skąd pani doszła do tego, żeby tak mówić do mnie, Kalino?
Ona znów opuściła nisko głowę.
— Skąd? Cóż ci powiem? Skąd słowikowi śpiew bierze się na wiosnę?
Popatrzył na nią długo i oczy mu zwilgotniały w tem spojrzeniu.
— Tak! Powinienem był to odczuć, a dopiero teraz widzę... I powinienem odpowiedzieć ci na kolanach!
Twarz jej rozjaśniła się iście słonecznym blaskiem.
— Rozumiesz więc? — szepnęła, pochylając się ku niemu tak, że czoła ich dotykały siebie. I widzisz, żem dziś inną niż wtedy? I wiesz, co mnie odmieniło?
— Wiem wszystko, Kalino!
Dziewczyna przysunęła się do niego bliżej jeszcze i oparła mu głowę na ramieniu.
— Szczęśliwyś? — szepnęła bardzo cicho. — Bo ja... bardzo...
On jednak odsunął ją od siebie łagodnym, ale stanowczym ruchem.
— Nie! — rzekł łamiącym się głosem. — Nie, Kalino! Nie jestem szczęśliwy... I nigdy nie było mi dalej do szczęścia, jak w tej chwili, choć ty stoisz przy mnie i mógłbym radość pić z ust twoich...
Nie rozumiała go. Stała z szeroko rozwartemi źrenicami, pełna zdumienia i lęku.
— Dlaczego? — szepnęła drżącemi usty. — Dlaczego?
— Dlatego, droga, że szczęścia, które ty mi przynosisz, ja wziąć dla siebie nie mogę!
Splotła konwulsyjnie dłonie, starając się wyczytać mu z oczu rozwiązanie tajemnicy. On zaś odwrócił wzrok od niej. Nie miał widocznie siły patrzeć na jej boleść i mówił bezdźwięcznym, urywanym głosem.
— Tak. Duszę swą odmieniłaś dla mnie. Stałaś się połową własnej mojej duszy.
— Dlaczegóż więc? — powtórzyła z jękiem bolesnym, jak skarżące się dziecko.
— Dlatego, bom ja teraz inny, i drogi nasze nie mogą iść razem.
Zapadło głuche milczenie. Siedzieli obok siebie, unikając się wzrokiem, a potem znów zmuszani nieprzepartą siłą do szukania się wzajem. Wreszcie ona podniosła się i spojrzała mu oko w oko, a w spojrzeniu tem żarzyły się iskry.
— Strzeż się, Henryku Straffordzie! — rzekła zduszonym i syczącym głosem. — Takich słów jak moje nie słucha się bezkarnie! Kiedy taka kobieta jak ja wyznaje miłość, miłości tej nie wolno odtrącać!
Ta mała osóbka, podobna do figurek z saskiej porcelany, stała teraz przed nim przeobrażona, groźna, ze zsuniętemi brwiami i łuną krwi w obliczu. Strafford nie znał jej takiej i ogarnął ją zachwyconym wzrokiem. Rozpieszczona dzieweczka zmieniła się w boginię. A była to bogini Wschodu. Po raz pierwszy Strafford odkrywał w niej temperament i typ żydowski, którego dotąd nie dopatrzył ani śladu.
Ona jednak stała wciąż przed nim nakazująca, podniecona, namiętna.
— Wytłumacz się! — żądała. — Dlaczegoś czynił ze mnie igraszkę, jeśliś mnie nie kochał?
Patrzał na nią czas jakiś w milczeniu, potem twarz ukrył w dłoniach.
— Ja i wtedy kochałem ciebie, Kalino, gdy byłaś inną, niż dziś... Cóż teraz?
Ona wciąż patrzyła na niego surowo i nakazująco.
— Dość zagadek! — rzekła krótko. — Mów pan wyraźnie.
— Słuchaj więc. Wówczas dusze nasze nie dostrajały się jedna do drugiej, alem ja był wolny: teraz ja oddaliłem się od ciebie. Kalino! Jestem chrześcijaninem!
Musiało to być bardzo dalekiem od jej myśli, bo rzuciła nań niedowierzające spojrzenie, wnet jednak wrócił jej spokój.
— To przecie nie stanowi przeszkody! — rzekła. — Wiesz, co mówiła Rzymianka przy obrzędzie ślubnym? „Gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja!“ Czy przypuszczasz, Straffordzie, że uczyniłabym inaczej? Zresztą jestem chrześcijanką!
— Nie o obrządek idzie. Ja ślubowałem Chrystusowi wierne i wyłączne służby. Ja, komisarz Gesnareha! Czy to rozumiesz?
Ruszyła ramionami, a twarz jej rozjaśniła się i złagodniała.
— Rozumiem, Harry! To znaczy, że każdej chwili gotów jesteś oddać życie za twego Boga! A ja oddam moje! Dobrze tak?
I przysunęła się do niego, pełna radosnego oczekiwania.
Ale on nie wyciągnął do niej ramienia. Pozostał zamyślony i smutny.
— Czy sądzisz, że złączyłbym los mój z życiem istoty, tak drogiej? I na krótką chwilę tylko? Bo to, co jest dziś, jest odpoczynkiem, który wnet minie, a może i pułapką, by łatwiej zagarnąć i przygnieść odrazu uspokojonego nieprzyjaciela.
— Nie wierzysz w moją miłość, albo sam nie kochasz!
— Nie, ale mam przed sobą dziecko, nieświadome rozmiarów ofiary, jaką chce spełnić. I ja do tego dopuścić nie mogę!
Uśmiechnęła się niemal wesoło.
— A jeśli ja sama zechcę poświęcić się dla twego Chrystusa, czyniąc go moim?
Jemu teraz rozjaśniło się oblicze. Cała gorącość jego młodej wiary uderzyła weń, stawiąc mu przed oczy obraz ukochanej kobiety, oddającej krew swą za wspólną wiarę i wstępującą wraz z nim na niebiosa.
— Chciałażbyś umrzeć razem? — szepnął.
Potrząsnęła głową.
— Jestem gotowa umrzeć, — rzekła z mocą. — Ale chcę i muszę żyć. I ty ze mną!
Straffordowi znów przygasły rozjaśnione oczy. Ona jednak nie zauważyła tego, owładnięta tokiem własnej myśli.
— Czyż nie możemy uciec? Świat duży! Wprawdzie Gesnareh podbił wiele krajów, ale są i takie, których nie podbił. Włochy naprzykład! Tam przecie chrześcijanie są górą. A Edyta potrafiła się ukryć. Dlaczegóż nie potrafilibyśmy i my? Ty wszechwładny, to urządzisz. A schwytają nas, to i cóż? Zginiemy razem! Stawka warta głowy!
Promieniała, podobna znów do rozradowanego dziecka i do cudnej figurki z porcelany lub kości słoniowej. Strafford przestał już opierać się urokowi, jaki wywierała. Oczy jego szły za nią, pieszcząc się złocistemi puklami rozwianych włosów.
— Skryjemy się gdzieś w Sorrento albo na Capri, i przeczekamy burzę. To przecie nie potrwa długo. Będzie nas kąpał błękit nieba i morze otoczy przejrzystą obręczą. O, Harry! Jak to byłoby cudnie! Powiedz, że — tak będzie?
Ale on już opanował się.
— Tak nie będzie, Kalino!
Dziewczynie znów płomienie błysnęły w oczach.
— Więc nie chcesz? — krzyknęła, zrywając się.
— Nie mogę, Kalino! Nie mogę: przysiągłem!
Stała, wpatrując się weń i natężając myśl, by go zrozumieć.
— Nie! — rzekła wreszcie. — Nie rozwiążę tej zagadki! Mów!
— Wkoło mnie świat rozpada się, krew niewinnych płynie potokiem. Ten jeden kraj pozostaje we względnym spokoju. I on zostaje dzięki mojej władzy. Władzy tej nie mogę z rąk puścić, bo to znaczyłoby tysiące oddać w ręce kata. Ale nato, by władzę utrzymać, muszę grać tragiczną komedję, muszę kłamać, a ja nie kłamałem nigdy dotąd, Kalino. Póki byłem bez wiary, nie troszczyłem się o tę konieczność obłudy, ale chrześcijaninowi oszukiwać nie wolno i nie godzi się oddawać bałwochwalstwa. Więc postanowiłem uczynić zadość. Postanowiłem poświęcić serce własne! Ślubowałem Bogu, w którego służbę wszedłem. I już nie dla siebie żyję. I dlatego, Kalino, przejść muszę obok szczęścia, które puka do mnie twoją dłonią!
Pochylił się do niej, by rękę jej podmieść do ust. Ale panna Roztocka cofnęła się od niego gwałtownym ruchem.
— Zostaw mnie pan! — krzyknęła w rozdrażnieniu. — Igrasz z sercem mojem jak kot z myszą! Nie znam się na waszych sekretach chrześcijańskich, ale to rozumiem, że ofiarą w tem wszystkiem ja jedna jestem! Za temi wszystkiemi ciemnemi gadaniami kryje się jedno: odrzucenie mnie, wzgarda dla uczucia, które niosłam ci z takiem zaparciem się wszystkiego i gotowością na wszystko! A tego żadna kobieta nie darowywa, a już najmniej ja! Żegnaj mi, panie komisarzu Najświętszego! Złamałeś mi serce, zdeptałeś moją cześć: na mnie teraz kolej!
— Kalino! — zawołał, uginając się pod ciężarem mściwych słów. — Przyjdź do siebie! Zrozum!
— Zrozumiałam wszystko i jestem przytomna! A pan nie trudź się tłumaczeniem! Między nami koniec. Ale nie! Nie koniec! Początek raczej!
Z temi słowami Kalina Roztocka odeszła z zimowego ogrodu, pozostawiając Strafforda w niewysłowionem przygnębieniu. Nie przypuszczał, że może stać się taką, jaką widział ją w tej chwili. Już nie bogini to była z piorunem w oczach, ale piekielna furja w zapamiętaniu wściekłości.
— Czy to być może? — szeptał do siebie. — Onaż to? Ona, to urocze dziewczę, które kochałem tak długo? — myślał z głęboką boleścią człowieka, który odkrył szkaradną skazę w kosztownym diamencie. Czy diament cały nie był tylko strasem? Czy zjednoczenie dusz, którego czarom dał się usidlić, nie było zręcznym manewrem i zwykłem salonowem szalbierstwem?
Krzywdził jednak Kalinę. Ona go kochała namiętnie i ponad wszystko. Ale była to natura, nie znająca hamulca i przywykła zdobywać bez trudu, czegokolwiek zapragnęła. Miała też mściwość rasy, do której należała przez ojca. Chrystjanizm nie urabiał jej duszy: nie umiała przebaczać. Gdyby Strafford odpowiedział na ofiarę jej, jak tego odeń oczekiwała, byłaby zrobiła wszystko, by zespolić się z nim nierozerwalnie, oddałaby mu się na żywot i na śmierć. „Gdzie ty, Kaju, tam ja, Kaja!“ To nie był u niej frazes — to była prawda. Ale on ją odrzucił, on odpowiedział jej powikłanemi wykrętami, pogardził nią! Teraz ona pokaże, czem potrafi stać się pogardzona miłość!
Po głębszym namyśle Strafford zrozumiał wszystko. Miecz zawieszony nad głowami chrześcijan, odrywał się ze słabych włókien, na jakich był uwieszony. Pospieszył też uprzedzić ojca Wincentego o całem przejściu i o obawach, jakie z niego wysnuwał. Ksiądz podzielał jego zdanie.
— Zaczniemy od jutra przygotowywanie naszych gmin na śmierć i przyspieszymy chrzty dorosłych, — zdecydował.
Strafford ze swojej strony uczynił obrachunek z życiem i urządził interesy, nie chcąc, by go katastrofa znalazła nieprzygotowanym. Boleśnie mu było odchodzić, nie pożegnawszy siostry. Boleśniej jeszcze dotykała go nienawiść Kaliny. Czuł jednak, że oba te bóle pozbawione są wszelkiej goryczy i że wogóle wszystkie uczucia z dniem każdym w duszy jego bledną i usuwają się w głąb mroczną.
— To śmierć wyciąga ku mnie swoje skrzydła i zasłania niemi coraz to bardziej wszystko, co mnie wiązało z ziemią! — myślał.

XV.

Po Krakowie poczęła krążyć wieść dziwna, naprzód głucho, potem coraz wyraźniej. Opowiadano, że „boski“ przestał już być osamotniony, że miejsce Edyty Strafford zajęła córka dawnego senatora, obecnie członka Rady Najwyższej, Jakuba Roztockiego. Przez kilka miesięcy nikt jej nie widział w otoczeniu Gesnareha: nagle z początkiem wiosny poczęto ją spotykać wszędzie, gdziekolwiek była nadzieja nastręczenia się oczom „Najświętszego“. W godzinach audjencjonalnych klękała przed nim, doręczając prośby; przewodziła gronom biało ubranych dziewic, obsypujących go kwiatami, ilekroć pojawiał się na ulicach lub w publicznych gmachach, zajmowała pierwsze miejsce w trybunach przeznaczonych dla dostojników, ilekroć odbywały się parady wojskowe, lub uroczystości liturgiczne.
Z początku Gesnareh nie zwracał uwagi na panienkę, tak natarczywie starającą się o zdobycie jego spojrzenia; powoli jednak począł coraz częściej szukać okiem tej minjaturowej, a tak przedziwnie kształtnej i uroczej postaci, której wzrok parą czarnych diamentów wpijał się weń i rozpalał mu duszę. Wreszcie pewnego dnia spytał o nią kogoś z otoczenia. Przypadek pomyślny dla Roztockiego zdarzył, że był to jeden z jego przyjaciół, w sprawie tej osobiście niezainteresowany.
— To najpiękniejsza z naszych pań i najgorliwsza z wielbicielek twych, boski! — brzmiała odpowiedź.
Mistrz ogarnął Kalinę badawczem spojrzeniem.
— Chciałbym ją poznać bliżej! — rozkazał.
Rozkazowi stało się wnet zadość. I odtąd nastąpił radykalny zwrot w towarzyskim ustroju Gesnarehowego dworu. Dotychczas kobieta była z niego wykluczoną. Prorok ulegał wprawdzie z dniem każdym wydatniej wymaganiom etykiety i zapominając o pierwotnej prostocie, otaczał się coraz większym przepychem, ale ceremonjał i wspaniałość jego dworu miały charakter napoły wojskowy, napoły zaś duchowy, wzorując się zwłaszcza na papieskim dworze z XVII wieku. W ustroju tym Edyta, ukryta zawsze w swych pokojach i opierająca się stale udziałowi w publicznych występach „boskiego“, nie przyniosła żadnej zmiany. Zmiana ta nastąpiła obecnie.
Nagle, jakby za uderzeniem różdżki czarnoksięskiej surowy dwór przeistoczył się zupełnie. Naśladownictwo papieskiego Kwirynału zamieniło się w Wersal z najwspanialszych czasów Króla-Słońca. Prorok coraz rzadziej pokazywał się wiernym rzeszom w swoim białym płaszczu, z naręczem błogosławieństw i uzdrowień; lśniące od złota straże odsuwały tłum chorych i cisnące się zastępy fanatycznych adeptów; kult przybrał nowe całkiem formy. Przestał być liturgją, stał się dworskim ceremonjałem. Przepych zastąpił miejsce mistycyzmu, Gesnareh był dotąd prorokiem, arcykapłanem, bogiem: teraz stawał się znów człowiekiem pierwszym z ludzi. Życie jego ujęte zostało w złociste pęta i stał się niewolnikiem wspaniałych, hieratyczno-salonowych obrzędów, które acz pozbawione cech mistycznych, czyniły cały jego stosunek do podwładnej mu ludzkości jednem nieustającem ubóstwieniem. Powstała więc księga przepisów etykiety, ustanowiono dworskie przyjęcia i najwyżej zatwierdzone i uświęcone zabawy; telefony i fonografy zatrzęsły się od opisu polowań, obiadów, koncertów i posłuchań u najświętszego dworu. Rój pięknych pań napełnił sale wawelskiego zamku, który ogłoszono stałą rezydencją ziemskiego boga. Kraków stał się stolicą świata.
A duszą całego tego nowego życia, promieniem, od którego zapalały się wszystkie te blaski, królową tych kwiatów przepychu i światowego czaru była Kalina Roztocka.
Któżby ją poznał, tego rozbawionego trzpiota z przed lat paru, to dziewczę z przed kilku miesięcy spoważniałe i skupione w duszy, śledzące wilgotnemi oczyma każdy ruch Strafforda, w tej wspaniale pięknej kobiecie o czarownem wejrzeniu i władnym wyrazie zaciśniętych ust? Ruchliwa jej piękność znieruchomiała jak w spiżowym posągu: w oczach tylko płonęły z nieprzepartą mocą gwiazdy. Wszystko słało się do jej stóp. Wiadomo przecie było, że łaska wszechpotężnego zależała od jej skinienia. A i to nie było tajemnicą, że była chciwą władzy i coraz więcej zyskiwała wpływu. Wytworzył się też rychło obok i mało co poniżej dworu samego pana dwór jego ulubienicy, dorównywający tamtemu świetnością, szerzyły się też wieści, że w najbliższym już czasie bóg ziemski chce czarowną Kalinę podnieść do własnego dostojeństwa, mianując ją boginią. Czasy rzymskich cezarów powracały jaskrawie. Oznaczono nawet termin, w którym odbyć się miała odpowiednia uroczystość, niewiadomo z jakich przyczyn jednak termin minął, a uroczystość ubóstwienia Kaliny i związania jej dożywotnim węzłem z Prorokiem poszła w odwłokę.
Wybraną władcy obsypywano jednak zaszczytami. Rada najwyższa przyznała jej tytuł Pani Najjaśniejszej i oddała do jej użytku jedno ze skrzydeł zamku. Tam w apartamentach przepełnionych dziełami sztuki i drogocennemi cackami cisnęło się to wszystko, co przodowało umysłem, twórczością i stanowiskiem, tłum wykwintny, olśniewający strugami brylantów i dowcipu, żebrzący władczynię o spojrzenie i uśmiech. Ona zaś rozdawała hojnie uśmiechy i spojrzenia, przywykła już do królowania, żądna wciąż większej chwały. Ale wśród hołdów, jakiemi obsypywano ją zewsząd, wzrok jej z roztargnieniem biegł ku małym drzwiczkom wiodącym do wnętrza zamku. Tam stawał czasem, rozglądając się zobojętniałemi oczyma po zapełnionych gromadą gości pokojach ten, który był panem wszystkich, a na jego widok oblicze Kaliny kraśniało zadowoloną próżnością i pychą. Ale to zdarzało się tak rzadko...
W nowych rozkosznych i świetlistych ramach życia wszechwładny przechodził z chmurnem czołem, z ustami krzywiącemi się ironją lub bólem. Odmianie zewnętrznej odpowiadała odmiana jego jestestwa. Jakże dalekiemi były odeń dziś początki jego posłannictwa na ziemi, gdy czyny swe, jeśli nie duszę przystosowywał do wzoru Tego, któremu wypowiedział bój i odebrać chciał ludzkość! Wówczas zdawało mu się, że miłuje prostotę, że żądzą zmysłów pogardza i okrywał się cnotą, jak białym swym płaszczem. Kobieta była mu potrzebną: znalazł taką, która miała, jak mniemał, przymioty odpowiednie posłannictwu. Kobieta ta była mu tylko siostrą: jako siostrę ukochał ją całą potęgą duszy nietkniętej pożarem żądz. Dała mu szczęście... I szczęście to znikło, i czuł, że znikło niepowrotnie. Miał wrażenie, że zagasło mu słońce...
A teraz odwróciła się karta. On, duch czysty, niepodległy jarzmu zmysłów i samą tylko dotąd sterowany pychą, on cherubin, pamiętający niebiosa, on w chwili zapomnienia spadł na nizinę człowieczych upojeń. Uwiodła go niewiasta i stała się jego władczynią.
A stosunek z Kaliną jakże był inny od uczucia Edyty! Zamiast ekstatycznej czci — moc cielesnego czaru; zamiast pochylania się do jego stóp — żądza okiełznania i poniewierki, zamiast miłości, coś, co wyglądało na nienawiść.
Istotnie Kalina nienawidziła Gesnareha. Oddała mu się dla upokorzenia Strafforda i dla pomsty nad nim. Nienawidziła człowieka, który zdobył jej serce, ale nienawidziła i tego, który posiadł jej ciało. I w nienawiści tej tkwiła tajemnica nieograniczonej prawie potęgi, jaką opanowała Proroka. Namiętność, poskramiana dotąd żelazną obręczą woli, ogarnęła go teraz wszechwładnie. Zapomniał o posłannictwie swojem, zapomniał o władztwie nad ziemią, on, cherubin zapomniał o promiennych światach niebieskich. Zasłoniła mu wszystko sobą ta kobieta.
Czy ją kochał? W chwili zmysłowego przesytu uczuwał dla niej nieopisany wstręt, wzgardę i żal. Dzięki niej zbrukał białe swe skrzydła i obudził drzemiącego zwierza. Ale chwil takich było niewiele, a namiętnością jego igrała rozszalała dziewczyna jak dziecię zatrutym kindżałem. Ta nie widziała w nim boga. Drażniła go, jak drażni czerwieniącego się młodzika wyrafinowana kokietka; poniewierała nim i znęcała się, czując dziką radość, gdy cierpiał i czołgał się u jej stóp. On był panem świata, ale ona była jego panią i władzy swej nadużywała bezlitośnie. Był posłuszny każdemu jej skinieniu.
Jednego dotąd nie dopięła, choć oddawna było to celem jej ambitnych pożądań i knowań: nie podniósł jej na ołtarz i nie związał się z nią trwałym węzłem. Ilekroć chciała odeń ustępstwo to wymusić, biała postać Edyty stawała między nim a Kaliną. Ileż razy żądał od tej ukochanej, by podzieliła jego boską chwałę i dała się uczcić w liturgicznym obrzędzie — zawsze napróżno! Jej skromność i pokora nie znosiły blasku i rozgwaru; miłość była bezinteresowna i pełna czci. Nie! Tam, na ołtarzu jedna tylko zasiąść mogła obok niego, ta czysta i pokorna ta siostra cherubina, sama do aniołów podobna... I chwytała go za gardło straszliwa boleść, i żarła go tęsknota. Tę najdroższą, jedyną niewdzięczną pochwycić w objęcia, przycisnąć zamiast tamtej do rozpalonego łona, krzyknąć jej: „Moją jesteś! Moją na ziemi i w otchłani, na wieki! Na wieki!“ Od myśli tej mąciło mu się w oczach i zamierało serce. I kiedy pociągnięty zmysłowem upojeniem szukał ust wabiącej go złośliwej czarodziejki, w duszy ognistemi zgłoskami rozżarzało się pragnienie: zabić ją! Zdeptać i zabić! I zamiast niej mieć przy sobie tamtą, tamtą!
W położeniu Strafforda i w losie chrześcijan nie zmieniło się nic. Owszem, prześladowanie złagodniało. Krakowski komisarz siłą rzeczy przemienił się na pierwszego ministra i prawdziwego zastępcę władcy. Bezwład, jaki ogarnął Gesnareha od ucieczki Edyty, dawał szerokie pole zamierzeniom i energji otoczenia. Kierowany troską o współbraci, ginących w męce na całym obszarze ziemi, Strafford nie zawahał się skorzystać ze sprzyjających okoliczności i sięgnąć po władzę. Raz dzierżąc ją w ręku, nie mógł jej wypuścić, znaczyłoby to oddać ocalone resztki wyznawców Chrystusa oprawcom. Rozumiał jednak dobrze, że cios padnie lada chwila.
Ale cios nie przychodził. Mijały miesiące, Kalina stała się wszechwładną: spokój trwał. Czyżby lepsza część duszy tej dziwnej kobiety odniosła zwycięstwo? Nie, bo przy każdem spotkaniu ze Straffordem z oczu jej padały złe błyski, jak ostrza nożów, a w rozmowach z nią zdarzały się aluzje, jemu jednemu zrozumiałe, a zapowiadające nieubłagany obrachunek w chwili, gdy najmniej będzie spodziewany. Strafford jednak nie domyślał się istotnego powodu zwłoki. Powód zaś był prosty. Kalina rozumiała to dobrze, że rozniecając ogień prześladowczy przeciw chrześcijanom wyda wyrok na Strafforda. Strafforda zaś nienawidziła z głębi duszy, szarpałaby z rozkoszą najwymyślniejszemi bólami jego serce, a nawet i ciało, nie miała jednak siły rozłączyć się z nim na zawsze. Nie! On nie mógł umrzeć! A skoro musiał żyć, wszystko musiało zostawać bez zmiany, i ofiara, jaką Kalina poniosła dla pomszczenia się nad Straffordem okazywała się bezowocną.
I w ten sposób nieszczęsna kobieta szamotała się sama z sobą, gorejąc żądzą pomsty, a nie mogąc uczynić jej zadość. Strafford był wciąż ministrem i rządził światem w zastępstwie ogarniętego melancholją władcy, a Kalina Roztocka przeżywała piekło, trzymając w ręku losy znienawidzonego człowieka i nie mogąc ich rozstrzygnąć tak, jak nakazywała nienawiść.

XVI.

Widnokrąg polityczny do niedawna tak jasny, począł się nagle chmurzyć. Wszechświatowe państwo, powstałe z błyskawiczną szybkością, okazywało znamiona rozkładu. Ze wszystkich stron dochodziły wieści o rozprzężeniu i wrogich odruchach. Powaga rządu słabła, a co gorzej, kult „boskiego“ wywoływał coraz to zuchwalszy opór. Chrześcijanie buntowali się. W wielu miejscach przeszkodzono obrzędom nowej liturgji i wywrócono lub znieważono ołtarze. Rady najwyższe różnych krajów zwracały się do naczelnego komisarza w Krakowie z przedłożeniami o konieczności powrotu do pierwotnych przepisów postępowania z niebezpiecznymi buntownikami. Środków tych od pewnego czasu władza centralna zakazywała z niemałą szkodą dla dobra publicznego, i oto teraz zakaz ten wydaje opłakane plony. Na tego rodzaju żądania naczelny komisarz odpowiadał ogólnikami lub zbywał je milczeniem. Niektórzy komisarze rozpoczęli wówczas represje na własną rękę: tych Strafford pospieszył usunąć z urzędu pod różnemi pretekstami nie mającemi nic wspólnego z chrześcijaństwem. To ulżyło uciśnionym, ale rozpętało burzę nienawiści ku Straffordowi, przeciw któremu od samego początku kipiało w Krakowie dzięki agitacji i intrygom starego Kwaśniewskiego i grona wolnomularzy, myślących tak samo jak on.
Ale opór chrześcijan nie był jedynie szeregiem odruchów sporadycznych i indywidualnej inicjatywy. Przybierał on coraz bardziej charakter akcji zorganizowanej i jednolitej. Ze wszech stron władze otrzymywały informacje o emisarjuszach, wysyłanych z Rzymu do różnych krajów dla nawiązywania między niemi stałego łącznika i celowego współdziałania. Tysiące młodzieży przekradało się do Konstantynowych legij. Tu i owdzie poczynano je tworzyć pokryjomu na miejscu.
W otoczeniu Proroka poczęto niepokoić się i sarkać. Lew był spętany siatką złotą, ale czyż zastępca jego nie miał obowiązku zaradzenia złemu i usunięcia niebezpieczeństw, grożących dostojnikom utratą intratnych stanowisk? Czy bierność jego nie wyglądała na złą wolę, na zdradę nawet?
Rada najwyższa, dotychczas narzędzie ślepo posłuszne woli Strafforda, okazywała silną nerwowość. Interpelowano pierwszego ministra, występowano z krytyką, zwąc jego działalność rządami inercji. Padł nawet głos, rzucający złośliwe podejrzenie na jego uczucia względem chrystjanizmu. Głos ten pochodził od prof. Kwaśniewskiego, który niedawno dzięki protekcji panny Roztockiej dostał się do Rady, jakkolwiek uważano go powszechnie za skończonego niedołęgę.
W rezultacie Rada najwyższa postanowiła przedstawić całą sprawę „boskiemu“. Charakter tej demonstracji nie dopuszczał wątpliwości. Rada chciała wskazać władcy szereg błędów w postępowaniu jego zastępcy i prosić najpokorniej, ale z naciskiem o powierzenie innym dłoniom steru spraw publicznych. Roztocki jako prezes rady prosił osobiście o posłuchanie, które zostało wyznaczone na jutrzejszy ranek. Strafforda uprzedzono o tem. Miał to być pojedynek, którego wynik nie zdawał się wątpliwy. Zbyt ogólny był nastrój wrogi naczelnemu komisarzowi i zbyt ważkim zarzut, z jakim zwracano się przeciw jego rządom. Zwłaszcza podejrzenie o sprzyjanie chrześcijanom musiało obudzić Proroka z dotychczasowej bierności wobec nich.
Późnym wieczorem siedział Strafford w swoim gabinecie, przytykającym do ministerialnego biura na zamku. Porządkował papiery i przygotowywał dokumenty, któremi miał zamiar posługiwać się w czekającej go nazajutrz rozprawie. Była to gra nie tylko o władzę, ale o życie i nie o własne jedynie, ale o te mnogie rzesze, które dotąd wysiłki jego i bierność Gesnareha uchroniły od zguby. Komisarz naczelny czuł się głęboko znużony, a fala zniechęcenia i odrazy zalewała mu duszę. Pragnął umrzeć i gdyby był sam przeznaczony na śmierć, jakże chętnie wyciągnąłby ku niej oba ramiona, wołając ją jak dobrą, litości pełną siostrę. Ale z losem jego wiązał się los tak wielu! I dlatego musiał wyczerpać do dna wszystkie możliwości ratunku. Pracował też, zaciskając usta.
Wtem szmer jakiś przerwał głuchą ciszę północnej godziny. Zdziwiony podniósł głowę. We drzwiach stała Kalina.
W pierwszej chwili myślał, że to halucynacja z przepracowania. Ale nie: to była ona. Podeszła ku niemu szybko i oparła obie ręce na jego ramieniu.
— Nie czas na długie słowa! — rzekła stłumionym głosem. — Zguba twoja pewna i na nic ci się bronić. Zginiesz, a bracia twoi z tobą. Na posłuchaniu dzisiejszem ułożone zostało wszystko. Finkelbaum przygotował nie interpelację, ale akt oskarżenia. W odpowiedzi Gesnareh każe cię uwięzić, a rządy odda triumwiratowi, złożonemu z mego ojca, Finkelbauma i Kwaśniewskiego, który zawdzięczać będzie nominację jedynie nienawiści do twej wiary. Widzisz, w jakie dostaniesz się ręce, ty i bliscy tobie! I wiedz, że spisek ten nie ja wprawdzie uknułam, ale bez mej woli nie byłby on dojrzał, a ja pozwoliłam mu dojrzeć, by ci dać ostatnią alternatywę. Chcesz i siebie i tamtych wszystkich ocalić? Będziecie ocaleni, ale ty staniesz się moim i moim pozostaniesz na zawsze! Nie chcesz? Wtedy, ha! wtedy...
Zatrzymała się, załamując ręce tragicznym gestem i stała przez chwilę nieruchoma, z oczyma gorejącemi jak pochodnie. Potem potrząsnęła głową.
— Ale nie! Ty mnie nie odtrącisz! Ty będziesz moim, moim na zawsze! Słuchaj! Przekreślimy te lata męki! Przyniosę ci moc, jakiej nie miałeś dotąd, przyniosę ci rozkosz, o jakiej nie marzyłeś nigdy! Chcesz — będę dalej władczynią tego człowieka nato, byś ty był władcą świata, a władza moja nad nim jest taką, że nie zachwieje się i wtedy, gdy odepchnę od siebie jego żądzę. A będziesz wolał — wówczas za dni niewiele schronimy się przed tym krwawym Żydem i jego bandytami, jak pragnęłam dawniej, i po tamtej stronie Alp będziemy żyli dla siebie i dla miłości naszej! Chcesz?
Mówiąc to pochylała się nad nim, drżąc cała, paląc go wzrokiem, dotykając oddechem. On przez chwilę zdawał się zahipnotyzowany jej wzrokiem, jak ptak, którego ujarzmia wzrok węża, wnet jednak obudził się z odrętwienia i stanowczym ruchem odsunął od siebie młodą kobietę.
Ona nie dojrzała stalowego błysku w jego źrenicach i uniesiona namiętnością własną nie poznała się na uczuciu, z jakiem cofnął się od niej.
— Słuchaj mnie! — szeptała, składając dłonie jak do modlitwy. — Ty może nie wierzysz, że jutro potrafię wszystko odmienić? Nie znasz mej potęgi! Ja wszystko mogę! i wszystkom gotowa uczynić dla ciebie! Szczuje przeciw tobie Kwaśniewski? Wdziera się na twą godność Finkelbaum? Ja Kwaśniewskiego i Finkelbauma wydam jutro na śmierć! Ojciec mój był przeciw tobie? Poślę na śmierć i ojca!
I wyciągnęła znów ku niemu objęcia, żądne pieszczoty. Ale na twarzy jego odbił się wyraźnie krępowany przedtem wyraz odrazy i pogardy. Cofnął się od rozszalałej kobiety i uderzył w nią twardem spojrzeniem.
— Odejdź stąd pani! — rzekł stanowczym głosem. — Nie mam nic wspólnego z tobą!
Stała przed nim nieruchoma, jakby wrosła w ziemię, nie wierząc widocznie, że dobrze słyszała.
— Prawdali to? Odtrącasz mnie znowu jak wtedy? Mam odejść?
Skinął głową i podszedł do drzwi, otwierając je na rozcież i zginając się w dworskim ukłonie.
— Dziękuję ci, Najjaśniejsza, za zaszczyt, jaki wyrządziłaś mi dostojną obecnością!
— Urągasz mi! — krzyknęła.
On ukłon ponowił i ręką wskazywał otwarte podwoje.
Syknęła jak żmija.
— Idę już. Jutro ty pójdziesz w śmierć!
Ruszył ramionami.
— O śmierci i życiu rozstrzyga Bóg. Stanie się ze mną, co On rozkaże!

XVII.

Sesja w najświętszej obecności miała pozór uroczysty, ale spokojny. Władca zasiadł na tronie pod złocistym baldachimem, dokoła stołu, okrytego purpurowym aksamitem, zajęli miejsca członkowie Rady. Referował Finkelbaum. W zwięzłym rzeczowym wywodzie nakreślił obraz stosunków panujących w różnych częściach światowego państwa. W Andaluzji proletarjat wymordował władze, zarzucając, że są kopją rządów burżuazyjnych. W Lyonie i Roubaix ustanowiono komunę. W Bilbao zniszczono posąg władcy, stawiając na jego miejsce statuę patrona kraju, św. Ignacego. W Stanach Zjednoczonych Ameryki i w Anglji proklamowano wolność religijną i surowe kary za pociąganie do odpowiedzialności z powodu spraw wiary: na mocy rozkazów, otrzymanych z Krakowa, władze poddały się milcząco przepisowi, podcinającemu zasadnicze prawa państwa. W Irlandji odbywają się bez przeszkody procesje pokutne, w których biorą udział stutysięczne tłumy. Ale najgorzej dzieje się we Włoszech.
Pomiędzy Mestre i Udine a Brescią stoi pół miljona wojsk pod godłem Konstantyna. Drugie tyle broni Alp od zachodu, Szwajcarja połączyła się z Włochami i obsadziła przejścia górskie i południowy brzeg Bodeńskiego jeziora. Zapał wojsk tych jest niesłychany. Podniecają go wciąż jacyś awanturnicy, głoszący wojnę świętą. Zwłaszcza opowiadają dziwy o dwóch starcach teatralnie przystrojonych jako pustelnicy z wieków ciemnoty i zabobonu. Ci podniecają egzaltację, zapowiadając koniec świata i przyjście swego boga, a boski majestat naszego pana ośmielają się zbezczeszczać mianem Antychrysta. Ciemne masy, zatrute jadem katolicyzmu, idą za tymi oszustami ślepo.
Ale najgorsze szkody wyrządza jakaś nowego rodzaju amazonka, próbująca kopjować Joannę d’Arc. Uwija się ona z obrzydłym ich sztandarem w przednich szeregach, rozpalając do białości i tak już roznamiętnione umysły i wprowadzając je w istny trans fanatyzmu. W tych dniach dopiero pojawiła się, a już o niczem nie słychać z tamtej strony gór jak o niej. W kąt poszli świątobliwi pustelnicy i złotouści kaznodzieje: młodzież na nią jedną patrzy i od niej czeka znaku, by iść na śmierć. Nie dziw! Panienka ma być piękna nad wyraz, choć latami zbliża się południa. Olśniewa wszystkich, którym dano jest ją ujrzeć. A dla naszej świętej sprawy tworzy niebezpieczeństwo groźne. Z tych Konstantynowych zastępów możemy mieć niedługo legję gotowych na wszystko, bo upojonych haszyszem niszczycieli, którzy rzucą się jeden przeciw stu na nasze niezwyciężone dotąd wojska. I taka garść fanatyków może szturmem zdobyć zwycięstwo... Zwłaszcza, jeśli władza centralna o tych rzeczach nie wie dotąd, czy nie chce wiedzieć, a powtarzane prośby o wskazówki, o pomoc i o pozwolenie na stosowanie praw represyjnych pomija konsekwentnem milczeniem!
Dostojny chciał dalej jeszcze rzecz swą prowadzić, umilkł jednak, spojrzawszy na pobladłe oblicze Gesnareha.
— Kto jest ta kobieta? — spytał „boski“ zdławionym głosem. — Mów prędko, kto ona?!
Finkelbaum miał relacje dokładne. Rada najwyższa gromadziła skrzętnie materjał dowodowy przeciw Straffordowi, a równocześnie i argumenty dla przezwyciężenia inercji Gesnareha. Na podstawie owych informacyj udało się referentowi skreślić dość dokładny obraz tej, którą nazywał złośliwie la seconde Pucelle d’Orléans. Gesnareh wysłuchał go do końca, wychylony przed siebie i zdając się pić mu z ust każdy wyraz. Potem rzucił szereg pytań. Nowa Joanna przebywała przestrzeń między jednym oddziałem wojska a drugim w aeroplanie, odróżniającym się od innych białobłękitną barwą i sztandarem z labarum. Statek krążył przeważnie na skrajnym froncie. Wiadomo było, gdy się ukazał, że na nim znajduje się Joanna.
— Wybrać najlepsze siły z floty powietrznej, zgromadzić je pocichu na granicy i znienacka uderzyć na statek, na którym znajduje się ta kobieta — rozkazał krótkim swym, donośnym głosem, którego oddawna nie słyszano w jego otoczeniu. — Nie strzelać! Biada, jeśli komukolwiek z załogi spadnie włos z głowy! A zwłaszcza jej! Pochwycić ją żywcem i bez szwanku, zachować w zdrowiu i we czci i przywieźć bez zwłoki do Krakowa, jakbym to ja sam był lub ktoś mi bliski! Ma się stać błyskawicznie! Głowy panów Rady odpowiadają za niespełnienie rozkazu lub zwłokę.
Powstał i zstąpił ze stopni tronu. Panowie Rady padli na kolana, jak nakazywała etykieta. W oczach ich malowały się zdumienie i konsternacja.
— Czy zresztą nic nie rozkaże: Najświętszy? — ozwał się drżącym głosem Finkelbaum.
— Wolą twą wszechwładną było wczoraj... — zaczął Roztocki i urwał, spotkawszy się z groźnem spojrzeniem rozdrażnionego lwa.
— Żadnychże przeciw sekcie Nazarejczyka nie nakażesz środków? — nie mógł powstrzymać okrzyku nienawiści Kwaśniewski.
Prorok zwrócił się przeciw staremu wściekły.
— Żadnych przeciw sługom Nazarejczyka, ale zato tem sroższe przeciw własnym, próbującym zapanować nade mną i narzucić mi swą wolę!
Wyszedł z sali posiedzeń, zostawiając poza sobą wrażenie, że czasy bezwładu skończyły się, nie dopełniwszy jednak niczego z tych rzeczy, które wczoraj ułożono za jego zgodą. Drzwi wewnętrznych pokoi zamknęły się za nim, a dostojni pozostawali jeszcze na klęczkach, jakby przygłuszeni niewidzialnym ciosem. Jeden tylko Strafford nie przykląkł i stojąc przy swem złocistem krześle porządkował rozrzucone na stole papiery.
— Musimy co rychlej pojednać się z nim, inaczej zgubi nas, nim postarzejemy się o niewiele tygodni! — szepnął Finkelbaum Roztockiemu.
— Ale jak? Nakładłeś przecie na niego wobec Najświętszego więcej, niż uniesie juczny wielbłąd! — mruknął ojciec pięknej Kaliny.
— W każdym razie spróbować trzeba! — zdecydował Finkelbaum i zbliżył się do pierwszego ministra z czarującym uśmiechem na tłustych wargach.
— Mam nadzieję, że najdostojniejszy myśl moją zrozumiał. Byłem w smutnej konieczności samobiczowania i nie szczędziłem naszej skóry! Nie brak nam zawistnych, a denuncjacja najchętniej zwraca się przeciw tym, którzy stoją najwyżej. I cóżby stało się z nami, gdyby o tych wszystkich rzeczach, o których mówiłem, oświecono boskiego z innej strony poza Radą?
— Więc to było samobiczowanie? — spytał z uśmiechem Strafford. — Bo ja sądziłem, że bicze przeznaczone były dla mnie jednego!
Dostojny podniósł obie dłonie, protestując.
— Cóż znowu! Czyż można go posądzać! Jego, tak oddanego najdostojniejszemu Komisarzowi! Nie o podkopanie szło, ale o podtrzymanie! Oczywiście!
Inni dostojni wtórowali, przesadzając się w uprzejmościach i upewnieniach. Jeden Kwaśniewski stał na boku, posępny jak noc. Bełkotał niezrozumiale, jak to miał we zwyczaju. Strafforda doszedł urywek zdania.
— Kiedyś opuści cię przeklęte szczęście, a ja wtedy...
Tego samego dnia jeszcze Gesnareh zniknął z Wawelu. Szeptano, że udał się małym samolotem w niewiadomym kierunku. On zaś nakazał najbliższym ścisłe milczenie dla zabezpieczenia się od szpiegów własnych i cudzych, pośpieszając na granicę Tyrolu, by osobiście kierować wykonaniem swych rozkazów.

XVIII.

Dwa lata zeszło Edycie w pokoju i ciszy. Otoczyła ją przystań. Po rozterce wewnętrznej, po wichrach miotających jej życiem, żyła u stóp Ukrzyżowanego, pamiętając o świecie tyle tylko, by zań się modlić. Nie oblokła jeszcze sukni zakonnej, bo zgromadzenie, które ją przyjęło, wyznaczało nader długą próbę, należąc do najsurowszych i najszczelniej odosobnionych. Wszystkie pragnienia młodej kobiety skupiały się w jednem: przywołać jak najprędzej ten dzień błogosławiony, w którym włosiennicowy habit zastąpi świecką suknię, twarz okryją zasłony, a podwójna żelazna krata kolcami najeżona, zamknie się za nią na wieki. Krzyżem leżąc na zimnej cegle podłogi Edyta przywoływała chwilę tę całą mocą ekstatycznego pożądania. — Weź mnie już raz, Panie mój! błagała jej dusza. Oderwij mnie od nędz tej ziemi, oderwij, złącz nierozerwalnie z sobą! Oto usycham, spalona miłością ku Tobie, oto łaknę ofiary i pragnę stać się zadośćuczynnym holokaustem! Oblubieńcze mój! pośpiesz ku mnie, daj zamrzeć ziemi i odżyć w Tobie!
Wielki dzień zbliżał się. W dniu tym Edyta Strafford miała wykonać śluby i stać się siostrą Tadeą. Imię to, chrześcijańskie tłumaczenie nienawistnego miana Judasza, wybrała sobie polska postulantka jako zakonną nazwę, chcąc mieć wciąż przed sobą pamięć straszliwego wroga, z którego mocy cudem tylko udało się jej wyzwolić. Ale w chrześcijańskiej szacie jakże ono zdawało się jej słodkie! Nie byłaż ta odmiana nazwy symbolem odmiany, jaka dokonała się z jej duszą? Edyta wyciągała ramiona do Ukrzyżowanego, dziękując Mu za największy cud, jakim było przyprowadzenie jej do tej siedziby jasności i szczęścia nie z tego już świata.
— Oblubieńcze mój! Chryste! Otom Twoja! Bierz mnie!
Słowa wypływały z ust jej jękiem i lawą ognistą. Rozpromieniła ją ekstaza. Zdało się jej, że widzi przed sobą rozwarte niebiosa. Oto chwila jeszcze, a Chrystus pochyli się z wyżyn swego krzyża i przemówi do oblubienicy swojej.
Wtem nagle posłyszała jakiś głos. Nie odzywał się on zewnątrz, ale we wnętrzu jej jestestwa, był jednak tak wyraźny, jakby ktoś obok niej przemawiał.
A głos mówił:
— Masz odejść stąd! Gdzie indziej Duch cię woła!
— Jaki duch? — spytała, nie zdając sobie sprawy z tego, co z nią się działo.
— Duch Boży! Odejdź, bo nie do ciszy i ukojenia powołaną jesteś, ale do walki i zwycięstwa.
— Gdzież mam iść i co czynić? — pytała dalej porwana mocą tego rozkazu i czując w duszy, że musi przed nim się ugiąć.
— Pójdziesz, kędy jaśnieje godło twego Oblubieńca, błogosławiące orężnemu tłumowi. Tam będziesz krzepiła słabych, wiarę dasz wątpiącym, miłością rozpalisz serca. I Pan twój będzie z tobą.
Ją ogarnęła teraz troska i tęsknota. Miałaż naprawdę opuścić te ciche mury, w których serce jej pozbyło się swych bólów i rozesłało pod stopy krzyża? Nim jednak sformułowała pytanie, usłyszała odpowiedź.
— Musisz, bo z posłannictwem twem związany jest ratunek wielu. Dałaś sercu folgę: teraz trzeba serce okiełznać. Tak chce Pan!
— Będę posłuszną! — szepnęła drżącemi wargami.
I wyszła z klasztoru, udając się na Watykan. Była bez woli. Niosło ją coś: poddawała się. Po co szła? Dlaczego szła tam, a nie gdzie indziej? Nie potrafiłaby wytłumaczyć. Zdumiała się jednak własnej śmiałości, gdy się znalazła w antykamerze papieskiej.
— Jestem w gorączce! — pomyślała sobie. Nie mogę przecie tak odrazu dostać się do papieża! Godzina audjencji minęła dawno, a ja nie mam audjencjonalnego biletu.
Istotnie widzieć papieża o tej porze, zdawało się niemożliwością, zwłaszcza, że Piotr II przywrócił w części dawny ceremoniał Watykanu. Ale zaledwie wymieniła nazwisko, szmer przebiegł wśród służby i urzędników, obecnych w sali.
— Jaki zbieg okoliczności! — szeptano. — Ojciec święty nakazał właśnie, by po nią posłano do klasztoru.
Wezwano ją bezzwłocznie. Piotr II siedział w gabinecie, odznaczającym się tą samą zakonną prostotą, jaka cechowała mieszkanie kardynała Colonna Orsini. Był widocznie wzruszony. Gdy weszła, wyciągnął do niej rękę.
— Bóg mi cię zsyła! — zawołał. — Wielkie rzeczy są ci przeznaczone, córko!
— Mnie? — westchnęła zdumiona, osuwając się na kolana. — Skądże to? Jestem tak słabą! I sądziłam, żem stworzona do klasztornego zacisza...
— Nie wiedziałaś, do czegoś stworzona! Mnie o tem oświecił Pan. A ty — nie słyszałażeś Jego głosu?
— Słyszałam głos, i jakaś siła, mocniejsza nad wolę, przywiodła mnie do stóp twoich.
Papież głową skinął.
— To właśnie! Bóg cię woła i musisz śpieszyć. Pójdziesz tam, gdzie gotuje się rozstrzygający bój między krzyżem a fałszywem bożyszczem. Będziesz ogniem, od którego zapalą się dusze.
— Tak głos mówił...
— Bądź mu więc posłuszną. Wrócisz dziś do twego klasztoru. Jutro poświęcę przy mojej mszy sztandar, z którym cię wyślę. Teraz idź!
Dwa dni później Edyta znajdowała się we wschodnim obozie w pobliżu Udine.
Życie jej odtąd stało się jakby snem dziwnym, strasznym i czarownym zarazem. Dni schodziły w wycieczkach powietrznych, w przemowach do żołnierzy, w towarzyszeniu im do walki. Onaż to była, ona, tak kobieca, tak słodka, tak bojaźliwa z natury, ona, w tym chrzęście zbroi, w hałasie kul i dział, w zawrotnym wirze wojny?!
Bo wojna, przygotowywana od półtrzecia roku wybuchła wreszcie, a stało się to w kilka dni zaledwie po przybyciu Edyty do obozu i stało się najzupełniej niespodziewanie. Wszystko kazało przypuszczać, że Prorok nie uczyni pierwszego kroku. Bezwład, jaki go ogarnął, znany był dobrze w Rzymie, i na parę dni przed audjencją Edyty odbyła się w Watykanie pod osobistem przewodnictwem papieża rada gabinetowa z udziałem Szeglenyego jako delegata armji, i na naradzie tej postanowiono wziąć inicjatywę walki, wysyłając wojska poza linję graniczną w stronę Cormons i St. Peter. I oto naraz zmieniło się wszystko. Przez Edytę przesłał papież rozkaz, wstrzymujący wymarsz i nakazujący chwilową defensywę. W tydzień zaś szereg statków powietrznych Gesnareha uderzył na przednią linję straży włoskiej z niesłychanym impetem i zażartością. Zdało się, że dowództwo nieprzyjacielskie szuka kogoś i nie troszcząc się o cele strategiczne usiłuje wśrubować się w sam środek chrześcijańskich zastępów, by celu swego dopiąć. Równocześnie rozeszła się wieść, że w napadającym oddziale wyborowych sterowców znajduje się Prorok we własnej osobie. Wprawdzie bandera jego nie była wywieszona, było jednak coś tak potężnie indywidualnego w ruchach statków, w ich rozpaczliwej nieraz rzutkości i energji, że pozwalało wyczuwać obecność i wolę władcy.
Istotnie Gesnareh znajdował się na jednym z samolotów i kierował osobiście ich manewrami. Dawna inercja opuściła go bez śladu. Kto go widział, jak wydawał rozkazy, stanowczy i spokojny, z zimnym odbłyskiem woli w oczach, ten rozumiał, że dawny zdobywca świata stoi znów w pełni potęgi i władzy i że jak dotąd wiedzie swe wojsko do niechybnego zwycięstwa.
W tem pierwszem spotkaniu wojsk Gesnareha z chrześcijańskiemi legjonami dawne jego szczęście towarzyszyło znów Prorokowi. Niesłychana pogarda niebezpieczeństwa, z jaką flotyla napastnicza rzucała się na przeciwnika, była w stanie złamać najsilniejszy opór. Gdy zaś statki, rozproszone furją ataku, szeregowały się znowu w wał nieprzebyty, wówczas rozpoczynały Gesnarehowe samoloty śmiertelną kanonadę, której niesposób było się oprzeć. Był to jeden z najstraszliwszych triumfów biura wynalazków, ustanowionego przez Proroka zaraz prawie po jego pojawieniu się. Wynalazkom i nowym zastosowaniom tego biura zawdzięczała armja „boskiego“ połowę swych powodzeń i pewność, z jaką szła w bój. Przeniesienie czołgów na sterowce nadało tym ostatnim niepowstrzymaną siłę. Co mogło oprzeć się piekielnej maszynie powietrznej, tworzącej coś w rodzaju ogniowego młynka, fontannę pocisków, wulkan wybuchający bezustanku i przez godziny całe zasypujący wszystko dokoła siebie nie już gradem, ale płomienną lawą żelaza?
Edyta w momencie niespodziewanego natarcia znajdowała się na zachodniem skrzydle wojska. Na wieść o napadzie pospieszyła na miejsce boju i zjawiła się w chwili, gdy Gesnareh poczynał już tracić znalezienia jej nadzieję. Ujrzawszy w dali białobłękitną barwę statku i sztandar, wiejący nad sterem, krzyknął z radości i puścił się w tę stronę. Na pokładzie przygotowano sczepiacze mechaniczne, mające powstrzymać i ujarzmić ścigany samolot. Na obie strony płynęła bezustannie powódź pocisków: ku największemu zdumieniu chrześcijańskich lotników ogień frontowy ustał zarówno na przodującym sterowcu jak i na wszystkich innych. Ale niedługo szukano rozwiązania zagadki.
— Nie o nas idzie — zawołał Szeglenyi, znajdujący się na statku Edyty. — Na tym sterowcu, choć bez bandery, znajduje się z pewnością Gesnareh i szuka ciebie, siostro Edyto!
I rozkazał dać ognia, obsypując statek Proroka kartaczami. Ale kartaczownice dawnego systemu niewiele mogły wyrządzić szkody potworom powietrznym, okrytym nie dającemi się przebić pancerzami. Wprawdzie liczbą wojsko napowietrzne chrześcijan przewyższało o wiele flotę Gesnarehową, ale cóż znaczyła ilość statków wobec niesłychanej potęgi narzędzi zniszczenia? Już też dwukrotnie sterowiec Proroka zderzał się z „N. Panną Zwycięską“, na której znajdowała się Edyta z Szeglenyim, i: tylko niezmiernej zręczności w manewrowaniu zawdzięczać należało, że załodze nieprzyjacielskiej nie udało się sczepić statków. Ale lada chwila mogło to się udać, a wówczas byłby odrazu rozstrzygnięty nie tylko wynik tej jednej bitwy, ale ogólnej walki z Antychrystem.
Bo przez tych niewiele dni, odkąd Edyta znajdowała się na froncie, dziwny jakiś nastrój ogarnął wojsko. Składało się ono z ochotników, zebranych ze wszystkich stron świata, ożywionych gorącym zapałem i żądzą wylania krwi za świętą sprawę, której służyli. Ale oto już trzeci rok mijał, odkąd pierwsze legje poczęły formować się u podnóża Alp, i przez cały ten czas pozostały one bezczynne. Ze wschodu i północy dalekiem echem dochodził huk olbrzymich dział, przedzierały się wieści o wielkich bitwach, o niesłychanych powodzeniach wroga. Młodzież zgromadzona pod Konstantynowem hasłem, ćwiczyła się wciąż w robieniu bronią i wojennych manewrach, pozostając od walki daleką. Darmo rwała się do niej, błagając, by ją wysłano na pomoc tym, którzy walczyli z fałszywym prorokiem. Odpowiadano jej niezmiennie jednem słowem: — „Czekać i być w pogotowiu!“ Czekała więc, żując wędzidło i dławiąc się bezczynnością, kiedy tamten szedł od zwycięstwa do zwycięstwa.
Nie brakło jednak w najbliższem nawet otoczeniu papieża takich, co dzielili poglądy wojska i w tym sensie dawali rady. Ale Piotr II był niezachwiany w swem postanowieniu. Darmo przekładano mu, że lepiej walczyć z nieprzyjacielem, nim całą swą moc posiądzie, i słuszniej wspomagać walczących z nim, niż czekać, aż jeden po drugim zostaną wszyscy wyniszczeni i legje osamotnione nie będą miały żadnego sojusznika przeciw wszechpotężnemu nieprzyjacielowi, gdy wybije wreszcie godzina wystąpienia do boju. Na to papież odpowiadał, że nie chce mieć nic wspólnego z najemniczemi zastępami kapitalistycznej oligarchii. Krzyż nie może sprzymierzać się ze złotym cielcem i stawać w jego obronie. Jeżeli wolą Bożą jest zwycięstwo legjonów, zwyciężą z pewnością, choćby były garścią tylko i miały przeciw sobie nie miljony, ale miljardy przeciwników i choćby amunicję fabrykowało dla tych przeciwników samo piekło. Nie! Niech wróg dojdzie do ostatecznej pełni swoich zwycięstw i siły! Niech rozpanoszy się w poczuciu bezgranicznego władztwa nad światem i niech dzieło jego pocznie rysować się w swych podstawach, co niechybnie nastąpi, bo co przeciw prawdzie, to trwałem być nie może — a wówczas my podniesiemy Konstantynowe hasło i pod tym znakiem zwyciężymy!
Z Watykanu nad Brentę i Adygę szedł oddźwięk słów papieskich. Niektórzy oddawali im słuszność. Dla wielu były niezrozumiałe i gorzkie. Bujna, ofiarna młodość wołała wielkim głosem do czynu. Z ojczystych stron przychodziły codzień krwawe wieści o okrucieństwach Antychrysta i jego komisarzy. Ginęły chrześcijańskim żołnierzom w mękach matki, siostry, żony, a oni musieli stać z założonemi rękami i czekać aż wróg wzmocni się potęgą całego świata, by tej potędze przeciwstawić się w stosunku jednego przeciw stu... Niektórym opadały ręce, wielu goryczą przepełniało się serce.
Wtedy Piotr II posłał im dwu pustelników, przybyłych równocześnie z pojawieniem się Gesnareha. Ich płomienne wzywanie do pokuty stało się głównym bodźcem, pod którego wpływem zorganizowała się religijna reakcja na półwyspie i legje będące jej owocem. Miesiącami całemi obchodzili świątobliwi starcy obozy od Adrjatyku do zatoki Genueńskiej, krzepiąc serca i wlewając otuchę. Ale wszystko, co ludzkie, przemija, niezdolne oprzeć się próbie czasu. Kazania starców straciły zwolna pierwotny swój urok. Wojsko znów poczęło popadać w odrętwienie. Wieści o tym niepomyślnym nastroju zaniepokoiły papieża. Wolał on zostawić Gesnarehowi inicjatywę walki, mniemając, że nie przystoi zaczynać jej następcy Chrystusa. Gdy jednak z frontu poczęły nadchodzić coraz mniej pomyślne wieścią uległ namowom otoczenia i wysłał rozkaz wymarszu poza Alpy.
I wtedy nagle zjawiła się Edyta.
Wrażenie, jakie wywarła, było dziwne. Zdawało się, jakby grom wstrząsnął żołnierskie rzesze. Cudna jej piękność, pod wpływem dwu lat ostatnich bardziej uduchowiona i promienna niż dawniej, robiła w oczach podziwiających ją zdala wojsk wrażenie niebiańskiego widziadła. Szeptano po namiotach, że to anioł zszedł z nieba, by krzepić wojsko Chrystusowe w rozstrzygającej godzinie i być mu rękojmią zwycięstwa. A choć niewszyscy wierzyli wieściom podobnym, nie było takiego, ktoby nie ufał mocno, że cudna dziewczyna posłana została przez Boga i zapewni szczęście tym, którzy skupiają się dokoła przyniesionego przez nią sztandaru. „Bądź błogosławioną!“ — wołały za nią tysiączne głosy, gdy białobłękitny statek spływał ku któremu z obozów. „Steruj nam! Pójdziemy za tobą na śmierć! Krzyż zwycięży za twym przewodem!“ Ona słuchała nie wierząc uszom, zdumiona i przerażeniem zdjęta. Co oni widzieli w niej, i skąd jej przyszło znaleźć się na oczach wszystkich, słyszeć te okrzyki na jej cześć, jej, której całem pragnieniem było utonąć w ciszy, za kratą, zagrzebać się dla wszystkich co żyło i żyć z samym tylko Chrystusem.
Ale to, czego nie rozumiała Edyta, rozumieli jej towarzysze, zrozumiał zwłaszcza Szeglenyi. Znał dobrze historję Edyty i wiedział, że Gesnarehem powoduje nie strategja, ale zawiedziona miłość; i to jednak wiedział także, że w razie powodzenia zamysłów Proroka całemu wojsku chrześcijan mogła grozić panika i w ślad za nią rozbicie. I dlatego dał sygnał odwrotu.
A równocześnie cała flota włoska stanęła przeciw napastnikowi zwartą ścianą. Statek Proroka uderzył całą siłą, próbując ścianę rozszczepić. a za nim uderzyły trójkątnym klinem inne samoloty, ale tym razem nacisk złamał się. Wprawdzie kilka statków chrześcijańskich opadło, inne zapłonęły, a reszta poczęła zwolna cofać się, ale był to tylko manewr ochronny. Flota nie uciekała, lecz cofała się dla wytworzenia nowego frontu, a zarazem dla oskrzydlenia wroga.
Gesnareh dostrzegł niebezpieczeństwo i cofnął się z wściekłością w duszy. Edyta umykała z rąk wyciągniętych po nią. Ale to nic. Odnajdzie ją, zdobędzie, a wtedy...
Bitwa pozostała nierozegraną. Prorok rozesłał depesze, zwołując wszystkie siły, któremi mógł rozporządzić. Plan kampanji przeciw legionom, opracowany przed dwoma laty, wyciągnięty został z pod zielonego sukna i poddany rewizji, jakiej wymagała zmiana okoliczności. Sztaby wojskowe poczęły studjować raz jeszcze klasyczny wzór wielkich wojen, ostatnią ze wszystkich i od wszystkich nieskończenie mędrszą i straszliwszą Wojnę Pięcioletnią. Flotom napowietrznym walczącym na granicy Włoch, nadsyłano codzień świeże posiłki. Od strony Grenobli i Marsylji ustawiała się nowa wielka armja. Inne szerokim wieńcem opasywały północne granice Szwajcarji i przerzynały dawne prowincje Tyrolu i Krainy.
Z trzech stron równocześnie rozpoczął się atak przeciw legjonom. Poprzedzane pancernemi maszynami płynęło niezmierzona morze piechoty, niszcząc i burząc to wszystko, co stawało mu po drodze. W powietrzu unosiły się nieprzeliczone samoloty, zasłaniając słońce. Był to jakby sztuczny dach ruchomego sklepienia, pod którego cieniem południowa doba przybierała szary ton wieczora. Huk kartaczownic i miotaczy bomb na samolotach robił wrażenie nieustającego ani na mgnienie oka piorunu. Współzawodniczyły z tym hukiem czołgi, pomnażając niesłychany rozgwar, któremu odzywające się od czasu do czasu olbrzymy spiżowe, niosące pocisk o setki kilometrów dodawały ton głęboki i uroczysty. Któżby zdołał oprzeć się takiej przewadze? A jednak chrześcijanie opierali się. Stali ramię przy ramieniu, dając się wyrżnąć, nie dając się zmusić do odwrotu. Ataki szły jedne po drugich, ponawiane z coraz rosnącą siłą: wszystkie odbijały się o żelazną wytrwałość legji. Nawet jeżeli udało się przednim strażom Gesnareha uzyskać chwilowe powodzenie i wygiąć w łuk linję obrony, wnet ztyłu tworzyła się nowa linja mocniejsza od poprzedniej i opór trwał.
Stojąc przy sterze admiralskiego okrętu z lunetą przy oczach Prorok śledził ze zmarszczonem czołem rozwój strategicznych operacyj. Już kilka tygodni minęło w bezowocnem zmaganiu się. I co było dlań gorsze, tygodnie owe minęły, nie przynosząc pomyślnych wyników w tem, co obchodziło go więcej od złamania nieprzyjacielskiej armji, więcej od zdobycia nienawistnego Rzymu i od położenia nogi na obalonym największym jego wrogu, papieżu: Edyty nie zdołał pochwycić. Wiedział o niej, że znajduje się na tyłach armji, ale otoczona takim pierścieniem broniących ją samolotów, że nie mogło być mowy o zbliżeniu do niej.
Juda Gesnareh przypatrywał się przez lunetę obrotom statków nieprzyjacielskich i ruchom mas ludzkich na równinie, którą zaciemniała jego flotylla, potem zwrócił się z gniewnym błyskiem w oczach do stojącego o krok poza nim komendanta broni powietrznej.
— W ten sposób może to trwać długie miesiące! — syknął. — Ten ich mur poprostu nie do przełamania!
— Przełamie go przewaga liczebna wojska twego, boski, i wyższość maszyn! — odrzekł komendant nieco niepewnym głosem.
— Wyższość tych maszyn? — sprzeciwił się Prorok, wskazując ruchem na czołgi lądowe i powietrzne. — Nie! Te machiny nie wystarczą na odparcie ich ataków, nie wystarczą na przełamanie ich frontu!
— A bomby, któremi ich zasypujemy z góry?
— Zniszczą jedną armję, przyjdzie druga! To istne mrowie. Ach! Nazarejczyk ma jeszcze wielu sług, bardzo wielu. I lepiej mu służą, niż mnie moi!
— Panie! Życie nas wszystkich twojem!
— Tak tak! Wiem! Ale z życia tego jakiż pożytek dla mnie? Nie potrafiliście wszyscy razem stworzyć jednego środka zniszczenia wrogów!
— Biuro wynalazków pracuje!
— I nic z tej pracy! Czy były dziś telegramy?
Komendant pochylił głowę.
— Były, najświętszy, i bardzo pomyślne!
— Cóż?
— Próby z maszyną Lucyfera wypadają nad wszelkie spodziewanie. Nie ulega już wątpliwości, że godzina wystarczy na spalenie doszczętnie całej floty powietrznej i całego lądowego wojska zabobonu.
Promień przeleciał po twarzy władcy.
— Pewneż to?
— Dyrektor zawiadamia, że dziś już może ręczyć głową, ale próby trwają dalej.
Prorok ręce przed siebie wyciągnął, jakby chcąc pochwycić coś niewidzialnego.
— Teraz już będziesz moją, jedyna! — wyszeptały jego usta.
Pierwsze natarcie wojsk Gesnareha zawiodło. Chrześcijańskie legjony pozostały niewzruszone. Działa napastnika, acz silniejsze, nie potrafiły ich zgnębić. Prorok nakazał odwrót. W zastępach Konstantynowych panowała nieopisana radość. Opór wrogowi to już prawie zwycięstwo, cóż dopiero, gdy wróg ten — władcą świata!
Ale po pierwszem upojeniu triumfu nastąpiło rychłe otrzeźwienie, które wnet zmieniło się w troskę. Po obozach i całym półwyspie zaczęły krążyć niedobre wieści. Chrześcijanie z Krakowa donosili o odbywanych tam próbach maszyn tak niesłychanej mocy, że wobec nich wszelki opór był daremny, niszczyły bowiem wszystko zanim przeciwnik mógł do nich się zbliżyć i spróbował obrony. W tem doniesienia zgadzały się wszystkie, że wynalazek ten był czemś szatańskiem i że chwila jego zastosowania musi zakończyć odrazu wszelką wojnę. Różniły się jedynie co do czasu, w którym środek ten zostanie użyty. Jedni twierdzili, że wnet już nastąpi, inni upewniali, że gotów jest dopiero model, a budowa maszyn zabierze jeszcze całe miesiące.
Groza poszła po italskiej ziemi jak wicher zawrotny. Ale odwracano myśl od tej piekielnej mary, wróżącej zniszczenie ogólne i upadek wszystkiego, co chciały piersią własną zasłonić legjony.
Nagle uderzył grom.
Na granicy dawnych dzierżaw austrjackich pojawiło się kilka statków Gesnareha. Na wieść o tem uszykowały się zamykając drogę samoloty chrześcijańskie. Wtem upadł z środkowego statku pocisk jeden i drugi, i w tejże chwili cała flota strażnicza stanęła w ogniu. W godzinę potem niebronioną już drogą wpływały samoloty Gesnareha ponad równie weneckie. Tu napotkała je silniejsza ściana sterowców włoskich, ale i ta w niewiele chwil stała się pastwą płomieni.
Przerażenie owładnęło dowództwem wojsk chrześcijańskich. Nie stracono jednak głowy. Depesze rozleciały się na wsze strony jak jaskółki, wzywając wszystkie napowietrzne siły do skupienia się jak najprędzej nad Adriatykiem. Czy jednak stanie czasu na uprzedzenie śmiercionośnego aeroplanu w jego locie ku wnętrzu kraju? Starczyło, bo statek zatrzymał się, jakby umyślnie czekając na ponowne skupienie się nieprzyjacielskiej floty. Lotnicy chrześcijańscy zdumiewali się nad tą szczególną taktyką. Zrozumieli ją dopiero, gdy mały kurjerski samolot wysunął się z linji bojowej Proroka i podążył w ich stronę, wywieszając białą flagę.
Pospieszono rzucić pomost i dwóch wyższych oficerów floty powietrznej weszło na pokład statku, na którym czekał ich dowódca floty, Szeglenyi.
— Najświętszy nasz władca — oświadczył starszy z parlamentarzy — przysyła nas jako widomy znak swego miłosierdzia i żądzy pokoju. Widzieliście, panowie, jakiemi środkami zagłady rozporządza. Z żalem musiał ich użyć. Gdyby powołał się na wyniki doświadczeń, czynionych pod Krakowem, nie bylibyście uwierzyli. Teraz wiecie sami, boście widzieli. Ufamy też, że ocenicie wysoką ludzkość w postępowaniu władcy, który mogąc was zniszczyć jednem skinieniem ręki, woli wam postawić warunki niewymownie łaskawe.
— Znamy łaskawość waszego władcy — odrzucił Węgier. — Ale słucham!
— Władca nasz żąda od was dwóch rzeczy i wzamian obiecuje wam przerwać dalsze kroki nieprzyjacielskie i darować żywotem wojsko wraz z wodzami niemniej jak i całą ludność tej ziemi.
Zatrzymał się, chcąc widocznie wywrzeć potężniejsze wrażenie. Ale Arpad, nie umiejący języka ni mocnej dłoni trzymać na wodzy, wtrącił półgębkiem złośliwą uwagę.
— Zapewne władca w litości swej zostawi życie tym, którzy odprzysięgną się Chrystusa?
Oficer potrząsnął głową, zaprzeczając.
— To rozumiałoby się samo przez się. Ale władca idzie w ustępstwach swych dalej. Pozwala on Włochom rządzić się wedle woli i wyznawać jaką zechcą wiarę, byle nie śmiały rozszerzać jej poza swemi granicami i wtrącać się do spraw ościennych krajów. A stać się to może o tyle, o ile wydaną mu zostanie siostra jego pierwszego ministra, znajdująca się przy wojsku papieskiem najdostojniejsza Edyta Strafford.
Szeglenyi spojrzał na stojących przy nim towarzyszy.
— W tej chwili prześlę depeszę do Rzymu. Chcecie panowie zaczekać na odpowiedź?
— Prosilibyśmy!
W dwie godziny później zakomunikowano parlamentarzom odpowiedź. Była odmowną.
Kościół nie mógł zrzec się swego posłannictwa opowiadania Ewangelji wszystkim narodom, ziemi, papież zaś znając historję Edyty Strafford nie zgodzi się nigdy na wydanie jej Gesnarehowi.
Posłyszawszy te słowa Gesnareh wpadł w szał gniewu i rozpaczy. Był pewien, że niezwykła łagodność warunków w połączeniu z wstrząsającem wrażeniem maszyny Lucyfera skłoni papieża do żądanych ustępstw. Zawód zmiażdżył mu duszę i napełnił ją wściekłością.
— Pójdę na Rzym i zburzę to kretowisko zabobonu — wołał — zgniotę mego wroga, w bazylice watykańskiej nad grobowcem apostołów postawię tron mój, a ona zasiądzie na nim obok mnie, a Piotr drugi uderzy przede mną czołem i ucałuje stopy tej, z której chciał zrobić drugą Joannę, a którą ujrzy moją kochanką, kochanką boga! Tak! Do Rzymu!
Ale otoczenie ośmieliło się przedłożyć „boskiemu“, że w tej chwili marsz na Rzym był niepodobny, a w najlepszym razie niebezpieczny. Jedna machina piekielna nie wystarczała na takie przedsięwzięcie. Trzeba było cofnąć się, gromadzić wszystkie siły, wyczekać, aż będzie zgotowanych kilka maszyn, i wtedy dopiero wrócić do ataku z niezawodną pewnością sukcesu.
Gesnareh skłonił głowę przed oczywistością. Było to przecie jedynie odłożenie sprawy na krótki termin. Zdobycie Włoch nie ulegało wątpliwości, nie będzie kosztowało żadnego wysiłku. A zdobywszy kraj cały odnaleźć i pochwycić jedną kobietę, zwłaszcza mającą taki jak ona rozgłos: było dziecinną igraszką. Władca radował się myśląc, jak dopomógł mu w planach jego papież, wyśrubowując Edytę do stanowiska i znaczenia Joanny d’Arc i utrudniając tem samem ukrycie się w szarym tłumie.
Potem jednak przychodziła mu myśl straszna. A jeżeli wśród tych, których zniszczy piekielna machina, znajdzie się i ona? Wszak niesposób ograniczyć rozmiarów katastrofy i ratować kogokolwiek od jej skutków. A wtedy... Nie! Komendant floty i sztab mieli rację! Niepodobna niszczyć floty chrześcijańskiej, póki w jej obrębie błękitnieje samolot Edyty. Trzeba wracać i obmyśleć coś, co zmiażdży wszystkich jego nieprzyjaciół, prócz tej jednej...

XIX.

W Rafaelowskiej stanzy della Segnatura odbywała się narada gabinetowa. Brało w niej udział kilku purpuratów z kardynałem Blackhurst na czele oraz kilku wojskowych, a wśród nich Szeglenyi. W sąsiedniej stanzy Heljodora oczekiwali na wezwanie we właściwej chwili obaj świątobliwi pustelnicy i Edyta. Papież przewodniczył osobiście. Królewska jego postać w ciągu trzech lat ostatnich pochyliła się, a oblicze poorały mu zmarszczki, ale ten sam co zdawna majestat jaśniał mu na czole i czarne jego oczy przebijały nawskroś, gdy mówił.
Piotr drugi zagaił zebranie, kreśląc w niewielu słowach obraz położenia.
Było ono pełne gróźb. Nie ulegało wątpliwości, że machina Lucyfera oddawała świat w ręce tego, który ją posiadał, i pewnem też było, że pauza w ofensywie wywołana była jedynie zamiarem wygotowania kilku machin, co zapewniało rozstrzygnięcie walki w ciągu niewielu godzin. Potem — koniec.
— Dane nam są więc dni te, — mówił papież; — byśmy przygotowali się do ostatecznego rozstrzygnięcia, pamiętając jednak, że o rozstrzygnięciu tem wyrokować będzie Bóg, a nie jego wróg zaklęty. A skoro nie szatan rozstrzygnie, ale Bóg, nie godzi się nam upadać na duchu. Nie sami przecie walczymy i nie o ludzką sprawę. Nie wiecie zaś sami, jakich sojuszników w walce tej zsyłają nam niebiosa.
— Sądzę, — rzekł kardynał Blackhurst, — że obowiązkiem naszym tak wieść walkę, jakbyśmy mieli po naszej stronie co najmniej równe szanse zwycięstwa z przeciwnikiem. Jeśli zginiemy, śmierć nasza będzie błogosławioną, bo zginiemy broniąc prawdy. Ale Bóg mocen jest stanąć przy słabszym i dać ramieniu niemocnego siłę większą od wszelkiej potęgi tego świata!
Obecni skłonili głowy, potakując.
— W wojsku bez wyjątku duch najlepszy, — zauważył Szeglenyi, na którego zwróciły się wszystkie oczy. Najmłodszy z rekrutów wie to dobrze, że czeka go śmierć. Każdy jednak idzie naprzeciw niej nie jak skazaniec, ale jak zwycięzca, każdy wie bowiem, że śmierć, to palma męczeńska, a męczeństwo, to zwycięstwo i zwycięstwo wieczne!
— Czy jednak rozważono gruntownie wszystkie ewentualności? — zagadnął kardynał ostyjski, dziekan św. Kolegjum, wciąż jeszcze żywy duchem, choć zgrzybiały wiekiem. — Czy niemasz żadnego środka zabezpieczenia się przeciw owym piekielnym narzędziom zniszczenia?
— Żadnego! — westchnął szef sztabu. — Go zrobić przeciw przyrządowi, który w przeciągu kilku minut obraca w perzynę najhartowniejszy pancernik?
Nastała chwila ciężkiego milczenia. Wszystkim zebranym stanął przed oczyma obraz Wiecznego Miasta, obróconego w stos zgliszcz, obraz wiekowej kultury, z chrześcijańskiego ducha poczętej, a teraz zagrożonej ostateczną zagładą, obraz nawy Piotrowej, której Chrystus obiecał, że nie zatonie, a oto miota nią wzburzona fala i za kilka chwil rozbije się o podwodne skały.
Piotr drugi powiódł orlim swym wzrokiem po przygasłych twarzach zebranych i cień wyrzutu przemknął mu po wyrazistych rysach.
— Ludzie małej wiary, dlaczegoście zwątpili? — rzekł swym głosem, donośnym i dźwięcznym jak dzwon spiżowy, do którego dolano mnogo srebra.
Oni pochylili głowy, uznając słuszność wyrzutu, a on mówił dalej z obliczem promiennem i pełnem spokojnego majestatu.
— Czego nie dokona człowiek, to potrafi Bóg. Czekajmy, co postanowi Jego wszechmoc i miłosierdzie! Tymczasem postanowiłem objawić wam wielką tajemnicę, którą dotychczas chowałem w głębi własnej mojej duszy. Cud, na który od trzech lat patrzycie, nie będąc w stanie doniosłości jego zrozumieć, a cud ten pokrzepi wam serca i odsunie od nich obawę o los Piotrowej łodzi!
Mówiąc to, dał znak i wnet otwarły się naoścież podwoje, przez które wkroczyli naprzód kardynałowie, oczekujący w sali Konstantyna, potem zaś cały dwór papieski, zgromadzony w jednej z dalszych sal. Weszli też obaj pustelnicy, a za nimi jak biały cień wsunęła się Edyta.
Zebrani uszykowali się podwójnem półkolem, którego wewnętrzną obręcz stanowili członkowie św. Kolegjum. W środku półkola stanął papież w swej białej szacie. Przywołani przezeń, po obu jego stronach stanęli dwaj starcy, przybyli z pustyni. Piotr drugi zaczął mówić.
— Wiadomo wam dobrze, jako ze wszystkich synów tej ziemi, obleczonych śmierci zanim poczęło ich łono matki, dwóch nie ugięło się dotąd w ciągu długich wieków pod śmiertelnem jarzmem, czekającem wszystkich żyjących. Wiecie wszyscy, jako Henoch wzięty jest żywcem na niebiosa, jako później z pośród żyjących porwany jest na ognistym wozie wielki prorok Eljasz. I to wam nieobce, że co do obu tych świątobliwych mężów istniało zawsze w Kościele mniemanie, że i oni będą musieli poddać się niezmiennemu prawu śmierci i że zejdą z niebios w ostatnich dniach świata, by świadectwo dać wierze, podnieść słabnącego ducha i przypieczętować tysiąceletni zbożny żywot męczeństwem.
Papież przerwał na chwilę, okiem ogarniając zgromadzenie, pełne oczekiwania.
— Ślepym musiałby być, — mówił dalej papież, — ktoby nie widział, że dni ostatnie już nadeszły i że sąd Boży rozegrzmi się nad naszemi głowami lada moment. Syn Beljala opanował świat cały i każe wszystkim narodom boską cześć sobie oddawać. Ten jeden zakątek ziemi pozostał nam, Chrystusowym sługom, a i tu wdziera się piekielna przemoc, zbrojna w narzędzia zagłady. I oto w słabszych sercach budzi się pytanie: „Gdzieżeś, Boże ojców naszych? Gdzież moc Twoja? Gdzie cud, któryby nas zbawił?!“ I nie widząc cudu, o który się modlicie, serca mdleją wam z trwogi. Ale, małoduszni, cud jest: widzą go wasze oczy! A przyjdzie na to czas i będzieli to potrzebne, ujrzycie i drugi! Azaliż wyczerpała się moc Boża? Azaliż nie dożyliśmy godziny, w której odsłonią się tajniki niebios, i danem będzie człowiekowi żyjącemu stanąć oko w oko z potęgami niebios i z mocami piekieł? Nie jeden ani dwa, ale sto i tysiąc cudów ujrzycie, zanim postarzejecie się o dni niewiele, bo z pośrodka wielu ludzkich pokoleń wybrał was Pan, byście świadkami się stali wielkich rzeczy i byście uczestniczyli w zwycięstwie Baranka nad Bestją!
Zatrzymał się znowu, a słuchacze nagłą trwogą zdjęci, skupili się jedni przy drugich, jakby to zbliżenie się miało moc ochronienia ich przed temi strasznemi rzeczami, o których mówił następca Piotra.
On zaś kończył.
— Spójrzcie na tych dwóch starców! Oto są ci, których zsyłają do was niebiosa! Opuścili tron Najwyższego, którego chwałę dane im było przez wieki oglądać, by wziąć udział w ostatecznej rozprawie z wrogiem. Oto jest patrjarcha Henoch, w pierwszych wiekach istnienia ludzkości wzięty w niebiosa! Oto prorok Eljasz, towarzysz Henocha u stóp Majestatu! Nie cud że to? I nie wystarczaż na odrzucenie precz wszelkiej trwogi i wszelkiej ziemskiej rachuby?
— Cud! Cud! — zawołali obecni jednym głosem.
I wszystkie czoła pochyliły się przed wysłańcami niebios. Oni zaś, jako to uczynili przy obiorze ostatniego papieża, padli do nóg Piotrowi drugiemu i uderzyli czołem o marmur posadzki. On dał im znak powstania.
— Idźcie tedy, kędy Duch was woła, — rzekł nakazująco, a potem dodał, zwracając się do audytorjum:
— Przed chwilą przyszli do mnie, powiadając, że usłyszeli głos, powołujący ich do siedliska Bestji, zwanego niegdyś polskim Rzymem. Tam mają rzec Antychrystowi słowa, jakiemi Duch ich natchnie, a potem poniosą męczeństwo, po które przyszli na ten padół!
Szmer zdumienia przebiegł po dostojnem zgromadzeniu. Na mgnienie oka przerażenie ścisnęło dusze, wnet jednak rozlała się po nich wielka jasność.
— Idźcie w imię Pana! — szeptano.
— Torujcie nam drogę!
— Uproście moc na godzinę próby!
— Błogosławcie, wybrani!
Ten ostatni wykrzyk wzniósł się ponad inne. Kardynałowie, prałaci, oficerowie pochylali kolana. Ale dwaj starcy wzbraniali się, wskazując papieża.
— On jeden mocen błogosławić! — twierdził Eljasz. — My sługi Tego, który postawił go nad nami!
W tej chwili jednak uwaga obecnych odwróciła się od świętych mężów, ujrzano bowiem Edytę, zbliżającą się szybko do papieża i klękającą u jego stóp.
— Ojcze święty! — rzekła, ręce ku niemu wznosząc. — Pozwól mi pójść z nimi!
— Tobie? — spytał zdumiony. — Chcesz rzucić się w paszczę lwa?
Zaprzeczyła ruchem głowy i dłonie splotła błagalnie.
— Tam była wina moja! — rzekła z mocą. — Tam też winno nastąpić zadośćuczynienie! A przytem...
— Cóż?
— Przytem mam jeden cel, jedną nadzieję!
— Nadzieję? Czegóż spodziewasz się? Chrześcijan chcesz wzmocnić?
— Nie, Ojcze święty!
— Nie? Więc cóż? Nie Gesnareha przecie chcesz nawracać!
— Jego, Ojcze święty! Jego właśnie!
Papież cofnął się o krok, patrząc na nią rozszerzonemi źrenicami.
— Szalona jesteś! Nie wieszże, że on — złym duchem, wcielonym w postać człowieka?
— Wiem, ale i to wiem, że jest człowiekiem, a jako człowiek ma serce, które można zdobyć. I ja chcę zdobyć dla Boga jego serce, i ja przywiodę Gesnareha do stóp twoich,. Ojcze, i ty z szatana wcielonego uczynisz chrześcijańskiego pokutnika!
— Szalona! — powtórzył papież. — Co ci się roi?
— Byłam szaloną, gdym dała się uwieść jego złej mocy. Teraz przejrzałam i chcę służyć Bogu memu.
Papież patrzał na nią zaniepokojony, wahający.
— Wolnoż mi iść — spytała, wpijając się oczyma w jego oblicze.
— Na męczeństwo, skoro duch twój jego pożąda, tak! Na zdobywanie tego człowieka...
Zastanowił się i wpatrzył się w głąb własnej duszy.
— Któż wie? — szepnął sam do siebie. Jeśli to człowiek...
I zwracając się do młodej kobiety, dodał.
— Jeśli on człowiek, próbuj skruszyć skaliste jego serce i zdobądź je! Jeśli on szatan, nie daj mu się owładnąć!
— Nie, ojcze! Teraz strzeże mnie wiara, której wówczas nie miałam.
— Modlitwy Kościoła towarzyszyć ci będą! Błogosławię tobie. Idź!.

XX.

Na rynku krakowskim odbywać się miała niezwykła uroczystość.
Gotowała się wyprawa na Rzym. Ostatnia wyprawa, kończąca wielkie dzieło podboju świata. Na miejscu zburzonego przedsionka kościoła Panny Marji, u wnijścia do głównej nawy, wzniesiono z olkuskich marmurów monumentalny ołtarz, którego wierzch sięgał szczytowego przełomu dachu. Na samej górze, górując nad kościołem i obszernym placem, wznosił się spiżowy posąg Gesnareha w trzykroć zwiększonym rozmiarze. Niżej w niszy zdobnej purpurą i złotem urządzony był tron dla władcy, który z tego miejsca ukazywał się czasem ludowi.
Dziś miał się ukazać w całej wspaniałości swego majestatu, chciał bowiem dokonać obrzędu poświęcenia na cześć białego boga, królującego nad otchłanią, nowowynalezionego i należycie wypróbowanego przyrządu, który winien był złamać ostatecznie wszelki opór przeciw jego królestwu na ziemi.
Rynek natłoczony był ludźmi. To wszystko, co miało stanowisko lub choćby pretensję do znaczenia, cisnęło się wśród lasu sztandarów, wśród makat, kobierców i zielonych wieńców, jakiemi przystrojone były domy, wśród triumfalnych fanfar i kordonów wspaniale przybranego wojska.
Prorok przybył jak zwykle samolotem i zatrzymał się u przystani na kościelnym dachu. Powietrze zatrzęsło się od okrzyków powitalnych. Lud padł na kolana, a orkiestra z towarzyszeniem chórów odegrała hymn liturgiczny. Wtedy Gesnareh powstał i przemówił do ludu. Słowa jego były jak race ogniste, pełne mocy i świetności. Zwłóczył dotychczas z zatknięciem ostatniego kamienia na kopule wzniesionego przez się gmachu. Jak skaza na diamencie, jak plama na obrazie buntuje się jeden skrawek Europy przeciw harmonji i piękności świata. Teraz położony zostanie kres buntowi i brzydocie. Świat stanie się jedną symfonją bez rozdźwięków, a serce wielkiego ojca we wszechrzeczy rozraduje się w otchłani, której króluje.
W tej chwili z tłumu, wsłuchanego z zapartym oddechem w słowa władcy, ozwał się głos jakiś głuchy i jakby wydostający się z pod ziemi, ale potężny, że go można było słyszeć na całej przestrzeni rynku aż przy Sukiennicach i świętym Wojciechu.
— Ojcem wszechrzeczy nie — zły duch, strącony z niebios, i duch ten nie króluje w otchłani, ale słuszną mękę ponosi w niej wraz ze wszystkimi, których uwiódł.
Trwoga zdjęła wielotysięczny tłum. Co to było? Kto śmiał rzucać w oczy „boskiemu“ na majestacie jego chwały te niesłychane słowa?
A głos znów się rozległ.
— Uwiódł duch kłamstwa wielu, przybierał na siebie bowiem w ciągu wieków nieraz pozory prawdy, ale nigdy tylu, co dziś. I nigdy dotąd tak bezecnie czci dla siebie nie żądał. Dlatego zsyła nas Pan, byśmy świadczyli prawdzie. Niegodni my, trzciny nikczemne, słaniające się od wiatru, ale słuchajcie naszego głosu, bo przez nas przemawia Bóg.
Głos umilkł, ale wnet potem ozwał się inny, w przeciwnej stronie rynku.
— Słuchaj ty przedewszystkiem, o Izraelu! Jam krew z krwi twojej i kość z twojej kości! Jam jest ten, który pobił niezbożne Baalowe kapłany i gromił niesprawiedliwego króla Achaba. Wraz z towarzyszem moim, Henochem, którego słyszeliście, przyszedłem obwieścić wam ostatnie dni świata i przyjście Tego, który świat ma sądzić! Odwróćże się ty przedewszystkiem od bałwana nieprawości, ludu wybrany, i pokłoń się prawdzie, której zapierałeś się za dni pomyślnych, którą rozpiąłeś na krzyżu i, nie przestajesz jej złorzeczyć! Dlategoś nie wytrzymał próby i odstąpiłeś Jehowy, i ostatni wierni z pomiędzy starszych twych padli u stóp Baala. Ale teraz ulitował się Pan nędzy twej i woła do ciebie: powstań i uwierz!
— Koniec światu temu! — rozgrzmiał znów pierwszy głos. — Koniec wszystkiemu, co żywię! Na sąd! Na sąd!!
— Nawróć się, Izraelu, do Boga, któregoś opuścił! — wołał drugi głos.
— Nawróćcie się wszystkie plemiona i oddajcie pokłon jedynemu władcy świata, — rozebrzmiało z drugiej strony rynku.
Głosy przybliżały się. Morze głów poruszyło się z dwu stron, jakby przemknęła po niem fala. Rozstępowało się wszystko. Kordony straży przełamały się. U stóp olbrzymiego ołtarza stanęło dwóch starców z pustyni, patrjarcha Henoch i prorok z góry Karmelu.
— Zejdź z tronu tego, bluźnierco! — zawołał wielkim głosem Eljasz. — Samemu Bogu cześć!
— Tyś sam bluźnierca! — krzyknął Gesnareh, przychodząc do siebie z osłupienia, w jakie go wprawiły słowa obu starców. — Straże! Chwycić ich!
Gwardja rzuciła się ku nim. Ale Henoch wyciągnął rękę i cały zastęp orężnych mężów padł na ziemię, jakby gromem rażony. Obaj święci, olbrzym Henoch i kalectwem przygnieciony Eljasz stali sami jedni w obszernem próżnem kole.
Tłum patrzył na nich, zmartwiały zgrozą. Eljasz podniósł rękę do góry.
— Synu nieprawości! — zawołał. — Zejdź z majestatu, który nie tobie się należy.
— Chwytać ich! — odkrzyknął Gesnareh, pieniąc się. — Do kaźni z nimi!
Ale nim straże miały możność spełnić rozkaz, Henoch wyciągnął nakazująco obie ręce nad ludem.
— Pójrzcie i skłońcie się przed mocą bożą! — wołał. — Pan da znak, aby upokorzoną została pycha bluźniercy!
— Pan da znak! — powtórzył słowa jego Eljasz.
I obaj zawołali gromko, oczy utkwiwszy w niebo:
— Uderz, o Panie!
Dzień był jesienny, jasny, cichy. Na bladoniebieskiem tle nieba nie wełnił się ani jeden obłok. Setki tysięcy oczu podniosły się do góry w ślad wzroku starców, czekając czegoś, co miało przyjść, czegoś niesłychanego, strasznego. I przyszło. W tejże chwili z jasnych przestworów uderzył piorun. Dach szczytowy świątyni załamał się, osypując szeroko fronton lawiną cegieł i kamieni. Olbrzymi posąg Gesnareha stopiony niebieskim ogniem, zleciał ze swej wyżyny, legł jak zwęglony żużel wśród zwalisk. Po stopniach tronu stoczył się ogłuszony i nieprzytomny Prorok.
Pochwyciło go i uniosło w głąb rynku kilku dygnitarzy, stojących bliżej ołtarza: dzięki ich staraniom, odzyskał niedługo przytomność i stanąwszy na nogach, ogarnął okiem tłum wzburzony i pełen przerażenia.
— Ci ludzie stracili wiarę we mnie! — szepnął do siebie. — Przekleństwo tym starym szaleńcom, którzy doprowadzili ich do tego!
Istotnie przerażenie zdjęło cały tłum uczestników uroczystości. Po raz pierwszy od trzech lat przed tymi ludźmi, przywykłymi iść ślepo za Prorokiem, zarysowało się płomiennemi zgłoskami pytanie, azali on nie jest uwodzicielem, i czy prawda nie leży poza nim. Nie tak często wprawdzie, jak w pierwszym roku jego posłannictwa, w Jerozolimie i w Budapeszcie, ale przecież i oni tutaj przywykli widzieć cud na usługach Gesnareha. Teraz jednak znaleźli się wobec zjawiska, przekraczającego niewątpliwie przyrodzone ramy, i zjawisko to zwrócone było przeciw Gesnarehowi. Grom padł z jasnego nieba, niszcząc ołtarz wcielonego boga i samego obalając z wyżyn tego ołtarza: byłże to widomy znak, że nad przestworami włada nie ów bóg otchłani, zwyciężony na chwilę i gotujący triumfalny odwet, ale Bóg stary, Jehowa dawnego zakonu, Chrystus, królujący niebiosom i piekłu! A ci dwaj starcy o tak dziwnej postaci i tak nieprzepartej potędze płomiennych oczu, ci cudotwórcy, których moc strąciła z jego tronu władcę ziemi — nie byliż oni zwiastunami nowych czasów i nowej prawdy? A może to była tylko prawda stara, zapomniana w ostatnich zboczeniach ludzkości, powracająca na ziemię przez niebiosa?
I tłum rozszalały przebytą trwogą, w mgnieniu oka zmieniający nastrój i wiarę, rzucił się ku obu starcom i jął bić przed nimi czołem, jako przed chwilą bił Gesnarehowi. A przedewszystkiem roje żydostwa, stanowiące jak zazwyczaj w Krakowie większą część publicznych zgromadzeń, otoczyły twardą obręczą cudotwórców, wzburzone i namiętne, pochwycone siłą ich słów i cudownym owocem czynu, bijąc się w piersi, rwąc włosy z głowy, błagając głośno Jehowę o przebaczenie odstępstwa.
Wschodnia gwałtowność uczuć nadawała im pozory szału. Widać było wijących się w konwulsjach, z pianą na zsiniałych ustach; inni rzucali się na ziemię, dając się deptać i rozgniatać; inni zawodzili głosem, przypominającym wycie wilków, jakieś hymny, zamłodu słyszane po synagogach i probowali śpiewem swym przekrzyczeć hałas, napełniający całe śródmieście. Słychać było zewsząd okrzyki, krzyżujące się nawzajem jak cięcia noża.
— Oto prawdziwi wskrzesiciele dawnej chwały Syjonu!
— Oto gorejący kwiat Karmelu!
— Oto prawi przywódcy Izraela!
— Idźmy za nimi, a oni wrócą wielkiemu Adonai władztwo świata!
— I wyzwolą nas z pod jarzma nieprawości!
— I podwyższą ponad wszystkie narody ziemi!
Fala porwała i uniosła pustelnika z Karmelu. Popłynął wraz z nim tłum żydowski, kryjąc się w czarnych czeluściach Kazimierzowego przedmieścia. Równocześnie znalazły się jakieś ręce, spieszące uprowadzić w inną stronę drugiego kaznodzieję. Była to garstka chrześcijan, którzy wiedząc o przybyciu obu mężów bożych i o ich zamiarze wystąpienia przeciw Antychrystowi, znajdowali się w pobliżu, gotowi nieść im pomoc. Chwilę później straże, chcące spełnić rozkaz władcy, nie zastały już ani śladu starców. Część tłumów rozpłynęła się także. Reszta, wiedziona ciekawością tego, co jeszcze może się zdarzyć, pozostała, falując niespokojnie pomiędzy wylotami Floriańskiej ulicy i dawnej Grodzkiej. Gesnareh, stal u stóp zwalonego ołtarza. Z bezsilną wściekłością poglądał on na te zwaliska, a równocześnie zrozpaczonym wzrokiem biegł za oddziałami straży, daremnie rozbijającej skłębienia ludzkie w różnych stronach rynku. Ale nadzieja wytropienia wśród nich jednego ze ściganych mężów zawiodła.
Gesnareh widział bezowocność wysiłku swych żołnierzy i ręce zaciskały mu się konwulsyjnie. Myślał z rozpaczą, że posłannictwo jego może być zwichnięte i że moc jego zostanie złamaną, jeśli tych dwu starców, zapomnianych przez śmierć, odejdzie stąd w triumfie zwycięstwa nad nim. Ale Henoch i Eljasz zniknęli, a w posępnej duszy Gesnareha poczęło zarysowywać się coś, czego dotychczas nie doznał nigdy: poczucie własnej niemocy.
— Ginę, dopływając do portu! — pomyślał. — Ale nie! To jedno nieudane posunięcie! Wnet odegram się!
I dał znak trębaczom, by zagrali pobudkę, zapowiadającą przemówienie władcy. Ale zamieszanie było tak ogólne, że trębacze nie dosłyszeli danego im sygnału. Tłum ryczał jak miotane wichrem morskie bałwany. Gesnareh spróbował dać się słyszeć, licząc na donośność swego głosu. Omylił się. Głos jego uderzył fałszywie, zmieniany w jaskrawy krzyk, i utonął niesłyszany w ogólnej wrzawie, tak samo, jak on władca, ginął niepostrzeżony w szarym wirze stutysięcznego zbiorowiska ludzi. On, Juda Gesnareh, pan świata, znalazł się wśród pospólstwa, potrącany, rzucany w prawo i w lewo wraz z innymi, jak pierwszy lepszy subjekt sklepowy lub parobek, rozwożący beczki z piwem! Rozejrzał się. Wkoło siebie widział same nieznajome, obojętne twarze. Nikt go nie poznawał, nikt nie zwracał nań uwagi. Był sam, sam w tem mieście, które przed godziną drżało przed nim, żyło jego własnem tchnieniem.
Wtedy zapragnął dać się poznać, zapragnął wyrwać się z żelaznego uścisku tej tłuszczy, zapragnął widzieć ją zgiętą w pokorze u swych stóp. Począł znów krzyczeć, ale jak przedtem bezskutecznie. Wszyscy bowiem krzyczeli, opanowani wrażeniem ostatnich wydarzeń, i nikt nie odróżniał pojedyńczego głosu. Zrozpaczony, nie mogąc wydostać się z tłoku, szepnął sam do siebie, opuszczając wyciągnięte przed chwilą dłonie:
— Niktże nie chce mnie poznać, mnie, Judy Gesnareha? Nikt nie chce podać mi pomocnej dłoni?
— Ja! — ozwał się tuż przy nim głos kobiecy, głos tak mu dobrze znany, że zatrząsł się od jego brzmienia.
— Ty! Ty tutaj, przy mnie? — szeptał jak w gorączce.
Tracił głowę. Krwawe płatki latały mu przed oczyma. Rozumiał, że chwyta go paroksyzm warjacji.
Jakże? Onaż to stawała przy nim, ona, przez lata całe upragniona, wyczekiwana daremnie, ona, ta królowa jego snów, ta niewdzięczna, która wzgardziła jego skarbami, jego potęgą i jego miłością, ona miałaby znaleźć się przy nim w tej godzinie próby i upokorzenia?
— Nie! To było widziadło jego rozigranej wyobraźni. Potrząsnął głową, odpędzając je od siebie; ale zamiast ustąpić, głos powtórzył znów:
— To ja, mistrzu!
I wtedy ujrzał ją. Przecisnęła się przez tłum i stała przy nim cała biała jak wonny kwiat lilji, z jasnemi oczyma, utkwionemi weń, z uśmiechem na ustach, promienna. Taką czekała na niego niegdyś przed laty, gdy śpieszył do niej po uznojeniach dnia o wieczornej godzinie, wiedząc, że ją znajdzie zawsze tak samo kojącą, słodką i cichą. Jak długo tęsknił za nią, oczekując daremnie tej błogosławionej godziny, przeklinając, gdy nadeszła, przynosząc jedynie poczucie niezgojonej rany i niczem niezastąpionej straty! A teraz, byćże to mogło? Byłaż to znów ona?
— Tyż tu jesteś? — spytał raz jeszcze, żądny ponownego potwierdzenia z jej ust ukochanych.
— Ja jestem, panie!
— Do mnie przyszłaś?
— Do ciebie, panie!
— I nie uciekniesz znów ode mnie? Nie rozwiejesz się we mgle? Nie zgaśniesz, promieniu słoneczny?!
— Zostanę przy tobie tak długo, dopóki będę mogła przynieść ci pożytek!
— Więc na zawsze! Na zawsze zostaniesz!
— Póki będę mogła przynieść ci pożytek, — powtórzyła.
— On nie zrozumiał jej, i serce jego napełniło się radością po brzegi.
— Więc nie zawiodłaś mnie? Więc mnie miłujesz?
— Nie zawiodłam cię, panie, i miłuję duszę twoją.
Pociągnął ją za sobą. Spieszno mu było wydostać się z tego tłumu, znaleźć się z nią sam na sam, zamknąć na nowo tego rajskiego ptaka w złocistej klatce, z której już potrafił mu się wymknąć. Przeciskał się też, obejmując ją ramieniem i niemal w powietrzu unosząc.
Tymczasem jednak rozpływający się tłum począł na nowo powracać w stronę Sukiennic. Ochłonąwszy z jednego przestrachu, popadł w drugi. Oto bowiem rozeszła się niewiadomo skąd wieść straszliwa, zdolna zmrozić krew w żyłach. Powiadano, że władca zabity od piorunu, leży u stóp zdruzgotanego ołtarza pod Marjacką wieżą. Inni utrzymywali że znikł bez śladu.
Opanowani przerażeniem dygnitarze dworu rozesłali służbę i rozbiegli się sami dla poszukiwania zaginionego władcy. On tymczasem przedzierał się przez gęstwę ludzką, zapychającą rynek i wzrastającą wciąż pod wpływem groźnych wieści.
Wreszcie jednak udało się służbie pałacowej dostrzec pana. Wśród radosnych okrzyków opuszczono dworski samolot. Chwilę później Gesnareh i Edyta znajdowali się na Wawelu.
— Moja! Moja! — szeptał Rabbi spieczonemi usty, szukając ust dziewiczych. Nie znajdował ich jednak. Uchylała się, odtrącając go łagodnie, ale stanowczo. Gesnareh rzucał się do jej stóp i wił w konwulsjach namiętności jak rozdeptany robak, wzywając jej litości lub pomstą grożąc. Była nieubłaganą.
— Więc pocóż przyszłaś, jeśli nie chcesz być moją? — wołał z namiętnym wyrzutem.
— Chcę byś ty stał się moim, — odpowiedziała mu.
I zamiast słów miłości, których oczekiwała jego rozszalała żądza, poczynała mu mówić o duszy i o Bogu prawdziwym.
W nim słowa te budziły wicher wściekłości i bólu. Zamiast miłości znajdował kazanie i to kazanie, będące w oczach jego bluźnierstwem. Każde z nich paliło go rozżarzonem żelazem, wierciło mózg nieznośnie. Za każde zosobna pragnął tysiącem mieczy przebić to śnieżne łono, zamykając na wieki zuchwałe usta, winne wypowiadania tej zbrodni. Ale usta te były jak kwiat granatu, i płonąc żądzą upojenia się ich czarem, zamiast morderczego ciosu uderzał w serce młodej kobiety błagalną, rozpaczliwą prośbą. Prośba jednak pozostawała bezowocną. Edyta odpowiadała na nią argumentami, których wyuczył ją gruntownie dwuletni pobyt w klasztorze i starała się przekonać jego, Antychrysta, jego, zbuntowanego cheruba, o konieczności ukorzenia się przed Piotrem drugim, przyobleczenia białej szaty katechumenów i wezwania ojca Wincentego, który daleko lepiej jeszcze niż ona potrafi to wszystko wytłumaczyć.
Pojedynek ten między gorącą wiarą niedoszłej zakonnicy a człowiekiem, mającym się za wcielenie bóstwa, trwał długo. Po szeregu dni, w których zmagały się ich wole, ona pozostała, jaką była w pierwszej chwili, spokojną, łagodną, nieporuszoną, rzucającą słowa, jak metalowe paciorki, spadające miarowo i jednostajnie na srebrną miednicę. A on bladł, chudł, wybijał się z sił, konał u jej stóp. Sprawy państwa stały, o ile nie załatwiał ich Strafford. Cóż one obchodziły Gesnareha! On miał oczy i myśli jednym objęte przedmiotem. Poza Edytą nie istniało dlań nic w życiu.
Tymczasem jednak poczynały dziać się w bliskości jego bardzo dziwne rzeczy. Oto na Kazimierzu w starodawnej synagodze, pamiętającej czasy wielkiego Piasta, cisnął się tłum Żydów, jak za ubiegłych czasów, nim czcigodny ten gmach zajęto na wiece i muzeum. Trzykroć dziennie zjawiał się tam u pulpitu płomienny mówca z przekrzywioną, do dyni podobną głową i rzucał tysiącom słuchaczy zapalone żagwie, i ogniem przenikał ich dusze. Tłumaczył im sens proroctw mesjańskich, komentował Pismo. Dawniej byliby nań może rzucili klątwę rabini, bo to, co mówił, było obróceniem wniwecz całej nauki i tradycji Izraela od dwudziestu wieków, ale teraz rabini upadli do stóp fałszywego proroka i nie było komu zadąć w poświęcone klątewne rogi. Słuchały też coraz liczniejsze rzesze natchnionego kaznodzieję, cisnąc się dokoła jego pulpitu i rozsadzając ramionami synagogę, a wrażenie, wywierane przez Eljasza potężniało z dniem każdym. Już synagoga nie starczyła: zbierano się w opuszczonej ujeżdżalni wojskowej, potem na błoniach w stronie Krzemionka. Rozgłos starca przeleciał mury krakowskie i rozniósł się szeroko wśród gmin żydowskich. Pocichu ściągać się zaczęły długie łańcuchy przybyszów z Warszawy, Wilna, Berdyczowa i dalej z nad Wołgi i Kaspijskiego morza, z Alzacji i Syrji. Nic prawie z tego, co działo się na Kazimierzu, nie przenikło do publicznej wiadomości: tym razem jednak zwrócił powszechną uwagę niesłychany napływ obcej ludności do krakowskiego przedmieścia. Ale Żydzi byli żywiołem, na którym z ufnością opierała się polityka Gesnareha. Falowanie tej nerwowej i ruchliwej społeczności nie zaniepokoiło policji. A jednak na Kazimierzu dokonywała się rzecz niesłychanej wagi. Oto bowiem po XX wiekach bohaterskiej walki z krzyżem, ludność żydowska w najbardziej zachowawczym swoim odłamie zrywała z tradycją Talmudu, z wierzeniami i nienawiścią ojców i depcząc sidła zastawione jej przez Antychrysta, poczynała gromadnie przechodzić pod sztandar Chrystusowy.
A równocześnie towarzysz Eljasza, patrjarcha Henoch pociągał za sobą inne rzesze, na których przyjęcie nie starczyły już szczupłe kaplice i trzeba było szukać wielkich sal w mieście lub podmiejskich magazynów i hal towarowych. Już nie setki, ale dziesiątki tysięcy porwane piorunową wymową patriarchy wołały doń wielkim głosem o chrzest, ślubując wytrwanie i męczeństwo. Tu już czujne oko władz policyjnych dostrzegło odrazu niebezpieczne knowania i w szeregu raportów pospieszyły zwrócić uwagę „Najświętszego“ na zjawisko, mogące podkopać podstawy jego tronu. Ale raporty otrzymywał Strafford i żaden z nich nie dostał się do rąk władcy, który zresztą zaabsorbowany czem innem, nie byłby nań zapewne zwrócił uwagi.
Istotnie tragiczny konflikt między Edytą a Gesnarehem zbliżał się szybko do rozwiązania.
Młoda kobieta łudziła się długo. Zdawało się jej, że kosztem największego wysiłku, i własnego szczęścia zdobędzie duszę tego człowieka, którego czar przez czas jakiś ujarzmił własną jej duszę. Jedno jej nie zawiodło. Wpływ proroka na nią nie odżył, sugestja nie powtórzyła się ani na jedną chwilę. Bronił ją krzyż, któremu ślubowała. Ale pozostając niedostępną nie zdobyła i ona przewagi. Przekonała się gruntownie, że na umysł tego człowieka nie działało żadne rozumowanie, że serca jego niezdolne jest przebić żadne uczucie, prócz egoizmu, żądzy i pychy. Wyglądało to tak, jakby istotnie z innej ulepiony był gliny, niż reszta ludzi. Nie! Ona nie mogła go zbawić i ocalić ginącej ludzkości. Mogła natomiast oddać się na ofiarę i zginąć sama. Duch jej całą siłą rwać się począł ku męczeństwu.
I męczeństwo zbliżyło się. Nienasycona żądza Gesnareha zmieniła się w szał krwawy. W samodzierżcy zbudził się tyran i zwierz. Z pianą na ustach rzucił się raz do niej grożąc, że męką najbliższych sercu wymusi jej powolność. I tego samego wieczora kazał uwięzić Strafforda i podpisał dekret prześladowczy przeciw chrześcijanom, polecając rozesłać go dla wykonania we wszystkich krajach świata.
I poleciały na tamtą stronę Alp ku Tybrowi straszliwe, nigdy dotąd niesłyszane wieści, od których zapłakały mężne legjony i lodem ścięło się wielkie serce Piotra. Ocean krwi zalał obie półkule. Nikt nie przypuszczał, że ilość chrześcijan jest tak ogromną: przekonało o tem żniwo śmierci, nad wszelkie pojęcie obfite. Ginęły setki tysięcy, ginęły miljony i nie znać było ubytku, i nie pustoszały więzienia ani słabły ręce oprawcom. A nie sama śmierć tylko wieńczyła stałość wyznawców Chrystusa: śmierć poprzedzały, jako było w początkach chrystjanizmu, długie i wymyślne męki, naśladowane u rzymskich pretorów i u azjatyckich dręczycieli ludzi.
Codziennie do sali, obok apartamentu Edyty przynoszono Strafforda. Był on złamany torturą, ale wytrawność katów umiała ustrzec przed wszelkiem uszkodzeniem źródła życia, zużywając całą moc cierpienia. Wraz ze swym dawnym zastępcą zjawiał się u młodej kobiety Gesnareh. Ogarniał wzrokiem męczennika o połamanych kościach i ciele ranami okrytem i szeptał do Edyty:
— Nie żal ci brata? Patrz, jaki Łazarz z niego, a dziś znów męka go czeka okrutna! Każę go piec rozpalonem żelazem i wyłamywać mu stawy. Nie zlitujeszże się nad nim?
Ale choć cicho mówił, przeczulony cierpieniem słuch Strafforda chwytał jego słowa.
— Trwaj, siostro! — wołał głos jego, z każdem słowem nabierający mocy. — Trwaj i precz odrzucaj od siebie pokusy djabelskie! Trwaj, jak i ja z bożą pomocą będę trwał!
I Edyta trwała. Władca dawał znak: oprawcy rozpoczynali krwawe dzieło. Z ust dręczonego wyrywał się przez zaciśnięte zęby jęk tłumiony. Odpowiadał mu rozpaczliwy krzyk siostry.
— Skróć mu mękę! Ulżyj! — zachęcał słodko Rabbi.
Ale w nią wstąpił duch, nad wszystko ziemskie mocniejszy. Nad umęczoną postacią Harry‘ego widziała unoszące się wieńce i palmy. Zamiast płakać nad jego cierpieniem, dodawała mu otuchy. Głosy ich jednoczyły się we wspólnym dziękczynnym hymnie i twarze ich promieniały, choć on krwią ociekał, a na jej sercu każda kropla tej krwi ciążyła ołowiem i paliła ogniem. Mdlejącego odnoszono do kaźni, ale nim odniesiono, budził się, wracała mu przytomność i błogosławił Pana i siostrę, która stała mu się narzędziem tak wielkich zwycięstw i tak rzadkiej chwały. I rozchodzili się żegnając się, jak przyjaciele, przerywający wesołą zabawę radosnem słowem: „Do jutra!“ I radość była na ich obliczach, choć jemu włosy zbielały całkiem wśród powtarzanych mąk, a jej ciemne sploty okryły się srebrnemi pasmami.
Aż wreszcie lekarz, asystujący mękom, zwrócił najpokorniej uwagę „boskiego“ na to, że więzień musi na czas pewien spocząć i uleczyć się z ran, inaczej nie przetrzyma jutrzejszej tortury. Gesnareh zżymnął się gwałtownie. Znów zwłoka! Znów szczęście oddalało się odeń, jak niepochwytny ptak! Ale trudno! Męka Strafforda była jego ostatnim atutem w grze, jaką prowadził z Edytą. Nie mógł karty tej narażać. Czy jednak nie było innego środka? A gdyby zamiast tego żelaznego człowieka, jakim był Strafford, postawić przed jej oczy na mękę zwykłego przeciętnego filistra, poddającego się strachowi i nerwom?
Gesnareh zdał Strafforda na ręce lekarzy i pielęgniarek, nakazując przyprowadzać na męki w obecności Edyty młodzieniaszków, kobiety, starców...
Edyta musiała słuchać straszliwych jęków bólu nad siły, musiała patrzeć na rany, zalewane gorącą smołą, na odcinanie pojedyńczych członków, na miażdżenie innych. To wszystko, co mógł człowiek wycierpieć, dane jej było widzieć. Cierpiała duchem to, co inni znieść musieli ciałem. A kusiciel pytał jej wciąż słodkim swym, spokojnym głosem:
— Chceszli mu ulgę przynieść? Chceszli bym kazał balsamem namaścić te rany i zagoić je? Chceszli okazać temu zbolałemu miłosierdzie?
Ale ona wiedziała, jaką ceną trzeba było okupić to miłosierdzie i odpychała je od siebie jak pokusę piekieł. Wtedy kaci zwracali się do torturowanych, wskazując im na tę bladą kobietę w sąsiedniej izbie.
— Proście dostojną! Od niej zależy skrócić waszą mękę i wrócić was życiu!
Wielu wiedziało o niej i o męce, jaką ponosiła narówni z nimi i ci, jak przedtem brat, zachęcali ją do wytrwania, trwając sami. Ale niektórzy nie wiedzieli, innych zaś zmagało cierpienie. Wtedy z ust ich poczynały wybiegać błagania o litość, a gdy męka nie ustawała, okrzyki rozpaczy, skargi, złorzeczenia.
— Dlaczego nie ratowała ich? Czyż serce jej obce wszelkiemu współczuciu? Jest przecie chrześcijanką: czemuż nie ulituje się nad współwiernymi? Czy kamień zastępuje u niej miejsce serca?!
Ona załamywała ręce lub zatykała uszy, nie chcąc słyszeć. Ale wnet czuła, jak obejmuje ją silne, miękkie ramię i słodki głos szepcze jej, nęcąc:
— Czemuż nie chcesz wysłuchać tych próśb? Toż bracia twoi! Rozkaż tylko: będą wolni i cierpienia zostaną im wynagrodzone w dziesięćkroć!
Ona nie mogła uczynić tego znaku, którego wyglądali od niej nieszczęśliwi, jak kwiat usychający na pustyni pożąda rosy. I oto matki przeklinały ją za mękę dzieci, biczowani, ciskali w nią biczami własnej męki. Cierpiała nad wszelki wyraz i nad wszelką miarę.
Niewszystkie jednak męki zamykały się w wewnętrznych komnatach królewskiego niegdyś zamku. Krwawemi obrazami pasiono również oczy mas szerokich. Egzekucje odbywały się codziennie o ustalonych godzinach, jak dwa wieki wstecz pochód skazańczych wozów do gilotyny na placu Grève. Ale przedstawienia te miały program bardziej urozmaicony i żywiej grający na nerwach. Na gilotynie załatwiano się z każdym ze skazańców w ciągu paru minut. Obecnie śmierć tak prędka nie wywołałaby zainteresowania. Wykwintność i wybredność wieków średnich powróciła, zapewniając widzom długie podrażnienie nerwów i zaciekawienie wzroku, nim nadeszła śmierć a z nią koniec programu przynajmniej co do jednej osoby. Ale, jak niegdyś w Rzymie, program był urozmaicony zarówno co do treści, jak i co do liczby aktorów. I jak przy gilotynie, jak na walkach byków otaczały szafot roje stałej publiczności, specjalnych afficionados, zawsze dokładnie poinformowanych, o programie każdego przedstawienia, zawsze niezmordowanych w przypatrywaniu się najbardziej krwawym z pomiędzy nich.
Z początku egzekucje odbywały się w jednem miejscu, wkrótce jednak ilość skazańców tak wzrosła, że męczono i morzono ich jednocześnie w różnych miejscach. Okazało się to tem bardziej wskazane, że wzmagała się niepomiernie propaganda zabobonu, od którego należało odstraszyć przykładem surowości.
Szczególniej czynnym w tropieniu chrześcijan był Kwaśniewski. Zgrzybiały ex-profesor i ex-archiwarjusz krzątał się z młodzieńczą energją, kierując armją szpiegów i sporządzając codziennie długie listy skazańców. Władza jego była wielką. Pochwycił ją wraz z Roztockim i Finkelbaumem niedługo po katastrofie przy Marjackim kościele, stwarzając władczy triumwirat, którego nie udało się wprowadzić w życie przed dwoma laty. W triumwiracie tym Finkelbaum kierował polityką, Roztocki finansami, Kwaśniewski wypleniał chrześcijan.

XXI.

Wiosna tego roku na podziw była wczesną i pogodną. Marzec jeszcze nie nastał, a już z pod śniegów strzelały pęki młodych traw i fioletowe główki przylaszczek. Wilgotne rózgi drzew pękały, puszczając pierwsze pączki. Ptactwo wracało przed czasem z południa, napełniając pola i gaje świergotem.
Krakowskim afficionados promieniały radością oblicza.
— Chwała „boskiemu!“ — mówili z namaszczeniem. — Jutrzejsze uroczystości wypadną wspaniale! Co za szkoda jednak, że odbędą się równocześnie w dwóch punktach, tak od siebie odległych!
Istotnie, jeden z pierwszych dni marca naznaczony został na podwójne stracenie. Stracenia te miały się odbyć podług osobistych wskazówek, udzielonych przez samego władcę Kwaśniewskiemu. Wskazówki te nadawały uroczystości charakter wysoce archaiczny i nader malowniczy, podniecając wyobraźnię afficionados i napełniając zachwytem ich dusze. Oto bowiem na promenadzie zalegającej koryto starej Wisły, u wylotu Kazimierza na Stradom, naprzeciw pomnika Gesnareha, wznoszono wielki stos. W zwierzynieckiej dzielnicy na szczycie kopca, poświęconego niegdyś pamięci Kościuszki, a noszącego obecnie miano Wyżyny Belzebuba, stał wbity w ziemię wysoki krzyż zgruba ostrugany. Nazajutrz w południe miano na stosie spalić człowieka, drugiego człowieka rozpiąć na krzyżu. Tak chciał Rabbi.
Na krzyżu miał zawisnąć Henoch. Stos czekał na Eljasza.
Długo przed południem rozpoczęto przygotowania zarówno u wylotu Kazimierza, jak na kopcu Belzebuba. Straże miejskie spędzały czarne rzesze żydowskie, przymuszając je do uczestniczenia w strasznej scenie, jaka miała się odegrać wprost Gesnarehowego ołtarza. Liczono na to w sferach urzędowych, że przerażone tym widokiem odepchną od siebie przewrotne wpływy Eljaszowych pouczeń. Dokoła najwyższej kondygnacji kopca ustawiano nieprzeliczone szeregi więźniów chrześcijańskich. Stojąc na wzniesieniu, z którego mógł wszystko dokoła ogarnąć wzrokiem, generalny inspektor więzień politycznych Kwaśniewski załamywał z rozpaczy dłonie nad tem mnóstwem zbłąkanych i opornych.
— Jest ich tyle jak gwiazd na niebie i kropel w morzu! — mruczał zniechęcony i pobladły widocznie, choć pergaminowa skóra ujmowała jego twarz jakby w twardą, żółtawą pochwę.
Roztocki, który przed nim w tej chwili wysiadał z samolotu, szepnął, nachylając się do niego, bo staremu słuch stępiał:
— Żebyś widział te tłumy na Kaźmierzu!
Kwaśniewski poruszył się żywo.
— To i dobrze! Sam kazałem ich spędzać na ten auto da razon, jakim jest spalenie apostoła zabobonu! Niech drżą i korzą się przed władcą!
Roztocki ruszył ramionami.
— Mnie się zdaje, że oni teraz wcale nie kwapią się padać do nóg Rabbiemu.
Stary spojrzał niespokojnie na kolegę dygnitarza.
— Myślisz? A ja sądziłem, że cała ta propaganda starego oszusta czy wizjonera, to chwilowy impuls histeryczny, a w najgorszym razie powrotna fala talmudyzmu, dla nas niegroźna!
Roztocki poruszył głową.
— To nie groźne, ale co innego. Propaganda Eljasza jest podobną do Henochowej. Jeden i drugi szerzą chrystjanizm.
— I żydzi idą na lep takich haseł?
— Idą!
— Może jednostki tylko?
— Nie! Masy!
Stary uderzył nogą o ziemię.
— To fałsz! Oszukano cię! Pozory zwiodły!
Roztocki głową zaprzeczył.
— Niestety, mam raporty pewne.
— Ależ, człowiecze, zapominasz o tem morzu żółci i krzywdy, które oddziela żydostwo od jego wiekowych gnębicieli!
— Oddzielało, chcesz powiedzieć. Izrael nawrócił się do „boskiego“. Rabini uderzyli mu czołem, paląc Talmud narówni z Torą. Teraz ten starzec przekonał ich, że zostali oszukani przez Rabbiego i wraca im wiarę, ale nie tę, jakiej nauczali rabini, jeno dawniejszą, tę, której uczy biblja. I niema komu zaprzeczyć i przekląć, bo rabini zaparli się Jehowy. I Chrystus z tego korzysta, i krzyż zbiera obfite żniwo w Izraelu.
— Straszne! — szepnął sinemi wargami inspektor więzień. — Jeśli tak, pocóż to wszystko?
Roztocki machnął ręką sceptycznie.
— Poto narazie, by działo się podług woli władcy, który nas osłania płaszczem swej mocy!
Kwaśniewski oburzył się.
— Ależ mi o ideę idzie, nie o płaszcz Gesnareha i nie o własną osobę!
Roztocki popatrzał nań szydersko.
— Idźże na złamanie karku razem z twoją ideą, stary warjacie! — mruknął przez zaciśnięte zęby.
Tymczasem jednak uszykowano zastępy chrześcijan, stawiając co najprzedniejszych na czele, u podnóża platformy, w którą wszczepiony był krzyż.
Uwagę stałych uczestników owych „czynów rozumu“, jak przekręcając Calderona zwał egzekucje chrześcijan Kwaśniewski, zwracali trzej mężowie, wysunięci przez straże poza kordon do samego drzewa krzyża.
Jednego przyniesiono na noszach, miał bowiem kości pogruchotane w mękach. Podtrzymywał go mężczyzna w sile wieku, porwany z przed ołtarza i mający dzięki temu na sobie czarną suknię księżą. Trzecim był garbusek o zasuszonej skórze i świdrujących oczach, w których jednak miejsce gorejącego w nich dawniej szyderstwa zajmował zapał ofiarny. Obaj wraz z księdzem Wincentym poddawani już byli torturze, nie zostawiła ona jednak takich śladów, jak męki przecierpiane przez Strafforda. Dziś śmierć ich nastąpić miała bezpośrednio po śmierci Proroka, której kazano im być świadkami w nadziei, że widok okrutnej męki krzyżowanego osłabi ich własną odporność i skłoni do apostazji.
Południe nadeszło. Zarząd więzień był akuratny: przyznawali mu to bywalcy egzekucyj. Z ostatniem uderzeniem dzwonu, oznajmującego godzinę kaźni, więzienny samolot zatrzymał się u przystani, urządzonej na szczycie kopca. Wyskoczyło zeń dwu żołnierzy policyjnych, którzy pochwycili więźnia, wyciągając go z zamkniętej i opancerzonej karetki. Ale on odsunął ich, choć ręce miał związane. I wysiadłszy bez ich pomocy przystanął na chwilę i utkwił wzrok w ogromnym krzyżu, potem wyciągnął ku niemu spętane ramiona, jakby chciał go pozdrowić i nie odrywając oczu od narzędzia swej męki, począł wstępować na prowadzące do niego stopnie.
Tłum wybuchł tysiącem krzyżujących się szmerów. Chrześcijanie wołali do świętego starca, wzywając go, by im błogosławił na śmierć, podobną własnej. Bywalcy sykali, prosząc o spokój jak zapaleni melomanowie, gdy ktoś przeszkadza im słuchać pięknego koncertu.
Starzec tymczasem doszedł do krzyża i ukląkł przed nim, przyciskając się doń cały i okrywając dolne ramię pocałunkami. Potem powstał i zwrócił się do słuchaczy, chcąc przemówić, ale straże przeszkodziły temu, powalając go na ziemię, podczas gdy muzyka wojskowa uderzyła we wszystkie bębny hałaśliwą pobudkę. Ze skazańca zdarto jego biały płaszcz, okrywający szerokiemi fałdami wyniosłą jego postać. Pchnięto go ku drabince, opartej o krzyż. Wszedł na nią okryty jedynie krótką włosiennicą i odwrócił się rozciągając w krzyż ramiona, które oprawcy jęli wnet przywiązywać sznurami do poprzecznych ramion krzyża. Ów znów chciał mówić, ale hałas bębnów nie ustawał i w dole widać było jedynie poruszanie się ust jego. Świadkowie jednak nie potrzebowali słyszeć: dość im było patrzeć na sędziwe oblicze, opromienione nadziemską jasnością, by wiedzieć, co on im chciał rzec. Podniosły się też równocześnie, lecąc ku jego siwej głowie, dwa sprzeczne prądy okrzyków i wołań.
— Światło z nieba świeci odeń, jako słońce!
— Wracaj do Ojca, który cię przysłał!
— Błogosław nam, byśmy poszli twym śladem!
— Patrzcie, jako daje świadectwo prawdzie!
— Chwała jedynemu Bogu! Pomsta boża niech dosięgnie Antychrysta!
Ale z drugiej strony podnosiły się okrzyki oburzenia.
— Zasłonić mu tę twarz, by nie świeciła tak zuchwale!
— Zakneblować usta!
— Zabić co rychlej, by nie gorszył więcej!
— Zasłonić twarz! Zasłonić!!
Istotnie twarz patrjarchy promieniała coraz silniej. Stała się jakby drugiem słońcem i blaski szły od niej szeroko. Wśród chrześcijan słychać było rozlegające się coraz głośniej wołanie:
— Cud! Cud!
Kwaśniewski wysunął się naprzód, cały czerwony, trzęsąc się jak w konwulsjach.
— Zarzucić mu chustę na głowę i zakneblować usta! — krzyczał, jąkając się i pieniąc wściekłością.
Chusty nie było na podręczu, zerwano więc jednemu z policjantów płaszcz i zarzucono na głowę skazańcowi. Wówczas jednak zobaczono z fałdów i otworów płaszcza wydobywające się ogniste refleksy i płomyki, czyniące wrażenie o wiele dziwniejsze niż blask poprzedni. Więc wśród chrześcijan rozległo się donośniej niż przedtem wołanie, że to cud, podczas gdy grono dygnitarzy i bywalców starało się przekrzyczeć wołania te przekleństwami i oskarżeniem o oszustwo. Ale wielotysięczna tłuszcza, z początku biorąca udział w złorzeczeniach, milczała teraz, zdziwiona i jakby niespokojna.
Było to tak, jakby coś w pojęciach i wierzeniach tego tłumu załamało się nagle, jakby przed umysłami tych ludzi otwarł się nowy widnokrąg. Przed chwilą jeszcze tworzyli zwarty obóz: teraz stali na rozdrożu.
Tymczasem jednak oprawcy rozpięli starca na krzyżu i odstawiwszy drabinę, cofnęli się odeń.
Olbrzymie ciało Henocha zawisło na pogodnem tle wiosennego południa. Płaszcz żołnierski, okrywający głowę, tworzył na błękicie szarą, brudnawą plamę.
I nagle plama znikła. Wicher wstrząsnął kopcem i krzyżem, strącając płaszcz. Twarz męczennika ukazała się w blaskach słonecznych złocista i powódź jej blasków zalała całe wzgórze, sięgając po błonia, odbijając się o szare mury dawnego klasztoru i o świetliste nurty rzeki. Wielkie westchnienie wyrwało się z tysiąca piersi. Zastępy chrześcijan upadły na kolana, wyciągając w górę dłonie. Tłum obojętnych i ciekawych zakołysał się jak łan zboża, nie wydając głosu. A z ust starca poczęły płynąć wyrazy oderwane, rażące jak gromy. Wzywały one do wytrwania wiernych, wzywały pomsty bożej przeciw sprawcy wszystkiego zła, zapowiadały kres światu, wołały na sąd.
Ale słowa zamarły rychło na ustach męczennikowi. Kwaśniewski, drżąc z gniewu, rzucił rozkaz żołdakom. Dwóch z nich podbiegło do krzyża. Jeden przystawił śpiesznie drabinę, drugi wdrapał się po szczeblach i rozchyliwszy na piersiach koszulę z włosia, jaką starzec się okrywał, podniósł z zamachem nóż i pchnął nim w serce.
Przez szeregi chrześcijan przeleciał jęk i zamilkł. Bywalcy śmiertelnych widowisk odetchnęli pełną piersią: pierwszy akt dramatu dobiegł kresu. A blask, otaczający głowę starca, przyćmił się i zwolna zgasł.
Siwa głowa opuściła się na piersi bezwładnie i dusza Henocha odeszła w pokoju.
A wtedy wyprowadzono na podwyższenie trzech więźniów, stojących na przedzie. Starszy kat zwrócił się z niemem pytaniem do inspektora więzień. Kwaśniewski jednak nie dawał znaku rozpoczęcia drugiej części widowiska. Patrzał niespokojnie w stronę Wawelu. Ale ani na niebie, ani na gościńcu nic nie spostrzegł.
— Czekać! — rzucił krótko, zżymając się niecierpliwie.
Gesnareh zapowiedział przybycie swoje na egzekucję najwyższego komisarza. W programie była kaźń równoczesna wszystkich trzech skazańców; wypadało więc wstrzymać się, ale „boski“ liczył widocznie na dłuższe konanie Henocha i dlatego spóźniał się. Wreszcie jednak ujrzano zbliżający się od południa srebrzysty samolot z krwawo-czarną banderą. U steru stał sam Gesnareh, w kajucie widać było bladą postać Edyty.
Statek uwiązano na równym poziomie z platformą, ale władca nie zszedł z pokładu. Ogarnął wzrokiem zastęp chrześcijan, potem utkwił oczy w trzech skazanych. Wreszcie przywołał do siebie Roztockiego.
— Słyszałem że ten garbus jest twoim krewnym. Czy nie chciał się odprzysiąc?
Członek Rady najwyższej uczynił rękami gest niewyraźny i zakłopotany, nic nie odpowiadając. Zastąpił go Kwaśniewski, który podchwycił skwapliwie.
— Wszyscy trzej zakamieniali są w uporze. Ty sam „boski“ raczyłeś wielokrotnie badać swego komisarza: ja badałem tamtych dwóch, nie szczędząc mozołu. Wszystko na nic!
— Powiedz mu, — odparł Gesnareh, zwróciwszy się do Roztockiego, — że go zwolnię bez odprzysiężenia. Niech mi jeno pokłon uczyni, by nie gorszyć ludu: zwykły dworski pokłon. Nic więcej!
— Miłosierdzie twoje jest bez granic, jako i potęga, boże wcielony! — zawołał Roztocki, korząc się w prochu, i podbiegł żywo ku Poratyńskiemu. Przez chwilę wiódł z nim ożywioną rozmowę, gestykulując i perswadując, poczem cofnął się zaperzony i siny, a Poratyński uderzył w Gesnareha stalowemi źrenicami i podniósłszy zwolna rękę okutą w żelazo, zrobił nią na czole i ramionach wielki znak krzyża.
Gesnareh wstrząsnął się cały.
— Na śmierć z tym śmiałkiem! — krzyknął.
A po chwili dodał:
— I niech ją czuje!
Wówczas zaczęła się scena straszliwa, jedna z tych, które stanowiły dla bywalców najwspanialszą atrakcję krwawych widowisk. Poratyńskiemu miażdżono po kolei ręce i nogi, przypiekając go równocześnie rozpalonem żelazem. Straszne te męki znosił z nadludzkim spokojem, nie wydając prawie jęku. Krwawe jego źrenice zwracały się od czasu do czasu ku ojcu Wincentemu, jakby szukając dźwigni dla zniesienia cierpień: wówczas kapłan podnosił dłoń obciążoną żelazem i błogosławił umierającemu. Coś jakby cień uśmiechu przesuwało się przez sine wargi męczennika, a w oczach krwią zaszłych połyskiwał ciepły promień. I męka trwała. Aż wreszcie krwawa masa, będąca niegdyś człowiekiem, przestała się poruszać i główny oprawca skłonił się nisko przed władcą, dając mu znak, że wszystko skończone.
Gesnareh wskazał na księdza.
— Spieszcie z nim! — rzucił rozkaz. — Pilno mi!
Ojciec Wincenty podniósł raz jeszcze rękę, ogarniając gestem rozgrzeszenia cały tłum wiernych, pogrążony w modlitwie i oczekiwaniu śmierci.
Kwaśniewski jednak poruszył się nerwowo.
— Rozkazy szczegółowe wydałem! — mruczał, zwracając się do najbliżej stojącego Roztockiego. — Miał być przykład! To wszystko jego owieczki, obałamucone przezeń. Co za zgorszenie, jeśli ich uwodziciel lżejszą mieć będzie mękę, niż one!
Ale Roztocki nie okazywał współczucia dla kłopotów inspektora więźniów.
— Powinienbyś stać się rzeźnikiem, — syknął. — Jeszcze ci mało krwi!
Stary obruszył się.
— Wolę być rzeźnikiem ludzi! — warknął. — Krwią tych zbrodniarzy zbawiam ludzkość!
— Jeśli jej nie zmieniasz w hordę, nauczona krew chłeptać, jak sam czynisz! — szepnął ojciec Kaliny, ale całkiem cicho, bo Kwaśniewskiego niebezpiecznie było drażnić, nawet, gdy się stało tak wysoko jak on.
Tymczasem jednak oprawcy dobijali ciężkiemi maczugami ojca Wincentego. Na środek platformy wniesiono Strafforda.
— Wstrzymać się! — nakazał Gesnareh.
I cofnął się do kajuty, zamykając drzwi za sobą.
Edyta klęczała z twarzą ukrytą w dłoniach. Usta jej poruszały się modlitwą.
Gesnareh przystąpił do niej, ujmując jej wątłe ramiona jakby żelazną obręczą.
— Słuchaj! — rzekł. — Oto ostatnia chwila! Brat twój zacznie wnet konać w męce. Ocal go! Bądź moją!
Nie odpowiedziała, tylko usta jej poruszały się prędzej i słowa modlitwy wychodziły z nich wyraźniej.
On zmilczał chwilę, potem znów jął mówić przyciszonym, drżącym namiętnością, głosem.
— Słuchaj! Słuchaj jeszcze! Ja wiem, że dla ciebie chwały i skarby tej ziemi nie mają ponęty! Ja wiem, że ci nie pilno podzielić ze mną władztwa nad ziemią ani tronu niebios! I to wiem, że już nie wybić ci z głowy tych posępnych baśni o piekle i szatanie, któremi mózg zaćmili ci uwodziciele. Ale ja mam jeszcze jedną kartę, której nie wygrałem, jedno wielkie słowo, które chowam w zanadrzu aż do tej ostatniej, rozstrzygającej chwili! Słuchaj więc i zważ, jak wiele miłość moja poświęca dla ciebie!
Odetchnął jak pływacz, gotujący się do skoku z wysokości. Ona przestała się modlić, wpatrując się weń w mimowolnem oczekiwaniu czegoś niezwykłego.
— Słuchaj więc! Oto tych trzech ludzi i ten czwarty, którego stos palił się, gdyśmy odjeżdżali z zamku, to będą ostatnie ofiary. Uwolnię resztę. I nie tylko uwolnię z kaźni: dam im wolę wierzenia, w co zechcą, czczenia, komu im podoba się kłaniać. Nałożę twarde więzy na moją nienawiść dla zabobonu i miłość światła! Zrównam w prawach wiernych z tymi, którzy mi odmówią hołdu! Italję zostawię twemu papieżowi, o którym własne wasze przepowiednie mówią, że ma być ostatnim na swej stolicy, ale mniejsza i o następców, jeśli przepowiednie kłamią! Póki żywa będziesz i wierna mi, niech żyją i oni! Oto więc, z czem do ciebie przychodzę, niewiasto! To czego niegdyś dokonały zastępy Konstantyna, czego nie są dziś zdolne małpujące ich legjony, to potrafisz ty, byleś chciała! Składam moc w twoją dłoń! Odrzuciłaś dla siebie chwałę Cheruba: weźże przynajmniej mdłe przymioty dobroczynnych aniołów, których maluje na ścianach waszych świątyń tandeta chrześcijańskich pojęć i pędzlów! Cóż? Zgadzasz się?
Podniosła nań zwolna oczy i patrzała mu w oblicze z powagą i spokojem.
— Nie! — odrzekła powoli. — Nie zgadzam się i nigdy nie zgodzę!
— Także to mnie nienawidzisz?
Poruszyła przecząc głową.
— Gdybym cię nienawidziła, czyżbym przyszła tu, narażając się na to, co spotyka mnie samą i tych, co mi drodzy?
— Dlaczegóż odrzucasz wybawienie miljonów? Dlaczegóż odmawiasz posłannictwa pokoju? Dlaczego nie chcesz stać się drugim Konstantynem i aniołem dla tak wielu?
— Bo kosztem grzechu największych nawet rzeczy nie godzi się zdobywać.
— Szalona! Jak dziecko łamiesz skarb, który ci daję!
— Nie, bo w skarb ten nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? Śmiałabyś?!
— Od kiedy cię znam, panie, słowa twoje były zawsze ułudą. Dlaczegobym miała obietnicom twym wierzyć teraz?
— Chcesz rękojmi? Dam, jakich zażądasz!
Potrząsnęła głową.
— Nic nie żądam, krom jednego... Ty wiesz, panie!
On rzucił się zdjęty nagłą wściekłością.
— Milcz, przeklęta! Kusisz mnie niegodnie! Ja miałbym się zaprzeć ojca mego w otchłani i boskiego posłannictwa na ziemi!
— Wyznaj Chrystusa: On jedynym Bogiem!
— Nigdy! Ty zaprzyj się Jego!
Nie odpowiedziała. Zasłoniła dłońmi oczy i poczęła znów się modlić. On przyskoczył do niej i wstrząsnął nią, jak gałęźmi brzozy wstrząsa wicher jesienny.
— Ostatnie słowo! Tak, czy nie?!
Przeżegnała się i podniosła nań oczy.
— Nie! — odrzekła z mocą.
— Nie? — krzyknął z rozpaczą i wściekłością i roztwierając z łoskotem drzwi kajuty, dał znak oprawcom, stojącym przy noszach Strafforda. Potem zwrócił się do Edyty. W kurczowo zaciśniętej dłoni trzymał kieszonkowy pistolet.
— Giń! — krzyknął.
I wystrzelił.
Młoda kobieta osunęła się na ziemię bez jęku. Gesnareh pochylił się nad nią i patrzał długo na stygnące ciało.
— Giń, miłości moja! — powtórzył. Teraz tobie jednej żyć chcę, zemsto, i tobie, Lucyferze!
I znów wiosenne słońce zaćmiło się, przykryte rojem statków powietrznych. Płynęły one jedne za drugiemi jak klucz żórawi, ale jakże od przelotnego ptactwa odmienne! W dzień olbrzymie ich cielska roztaczały nad powierzchnią ziemi sztuczną pomrokę, co noc zapalały na niebie krocie gwiazd, nieskończenie wspanialszych dla ludzkiego oka od tych, jakie zaświeciła wszechmoc boża. Płynęły groźne, przynosząc strach i śmierć. Od pocisków płomiennych zapalały się wioski, z dymem szły miasta: ginęła bezpowrotnie wielowiekowa kultura italskiej ziemi. Ostrzeżeni pożarnemi łunami mieszkańcy chronili się w górskie szczeliny albo biegli z dobytkiem na południe, nie bacząc, że w tym samym kierunku leciał wróg, niszczący wszystko po drodze.
Straszny to był lot. Nie zostawiał on za sobą ani kawałka muru, ani obalonej pinji, ani zwierzęcia lub człowieka. Wszystko bezlitośnie niszczył ogień i nóż.
— Oczyścić trzeba tę ziemię zabobonu i przez ogień odrodzić do nowego życia! — mówił Gesnareh, gdy niszczycielom ustawały znużone dłonie.
Zachęceni i podniecani szli, niosąc za sobą zagładę. Jak czarny szlak Batego kładła się pustynia na ryżowych polach Lombardji, na kwitnących zbożem dolinach Toskanji, na zgliszczach sławnych grodów. Machina Lucyfera spełniała swe zadanie. Cofając się przed nią na rozkaz papieża, wojska piesze i powietrzne skupiły się dokoła Rzymu. Tam miano czekać wroga. Naprawdę czekano śmierci.
Bo nie mogło być złudzeń. Piekielne środki destrukcyjne, jakiemi rozporządzał napastnik, uniemożliwiały wszelką obronę. A przytem w sposobie prowadzenia wojny czuć było niesłychaną zawziętość. Była to wojna wytępienia, i wytępienie to prowadzone było systematycznie. Wyniszczano jedne przestrzenie, zachowując czasowo inne w celach aprowizacyjnych. Po zabraniu zapasów niszczono wszystko.
Rada wojenna przekładała władcy, że system taki grozi wojsku głodem. Zniszczenie miast, w których mogli się później ufortyfikować nieprzyjaciele, było racjonalne: ale niebezpieczeństwo takie nie groziło wcale. Gmachy przydać się mogły na żołnierskie kwatery, uprawa pól zabezpieczała aprowizację w przyszłości, a mordowanie ludności pozbawiało sił roboczych, dla wojska i państwa bardzo przydatnych.
Ale przedstawienia chybiały celu. Gesnareh ruszał na nie ramionami i najczęściej nie odpowiadał. Czasem jednak wyrwało mu się z ust charakterystyczne słowo.
— Co mi po kwaterach wojskowych, co po aprowizacji! Wam się zdaje, że dbam o wojsko? Wcale nie! Zginie ta armja — znajdę drugą! A ten kraj od Brenty i Garda po Messyńską cieśninę musi się stać jednem zgliszczem i jednym grobem! Na siedmiu pagórkach, wśród sczerniałych złomów lisy i wilki będą miały nory, i na całej przestrzeni ziem italskich głos ludzki nie śmie się odezwać... Bo tu będzie pomnik mego gniewu i pomnik ten pozostanie na postrach wieków.
Tak on im powiedział raz, gdy mu naprzykrzali się uwagami, a oni opuścili głowy, rozumiejąc, że przemówiło przeznaczenie, i że nic nie pomoże przeciw niemu się opierać.
Szło więc dalej dzieło zniszczenia, jak potok lawy, który wypłynąwszy z czeluści wulkanu, pochłania wszystko, co po drodze napada.

XXII.

W Rzymie odbywały się codzień procesje pokutne. Szły zakony i bractwa, niesiono srebrne i złote relikwiarze i posągi świętych. Przed każdem zgromadzeniem czerniał krzyż zakonny, w powietrzu rozwiewał się las sztandarów i chorągwi. Promienie słoneczne ślizgały się po wygolonych czaszkach i zawiędłych twarzach, po habitach białych i czarnych, brunatnych, błękitnych i szarych, po szkaplerzach i kapturach różnego kształtu, po koronkach rokietów i białych komżach i złotych łańcuchach, po fioletach prałackich i biskupich infułach, po purpurze i gronostajach kardynałów.
W końcu za zakonami, za duchowieństwem i dygnitarzami, za rojem dziatwy, chóralnie śpiewającej hymn i responsorja, postępował w białej swej szacie papież: z rękami wzniesionemi błagalnie w górę.
Procesje obchodziły z kolei główne bazyliki, miejsca wsławione najgłośniejszemi męczeństwami, kościoły, w których czczono cudami słynące obrazy Madonny. Na większych placach pochód zatrzymywał się. Na improwizowaną trybunę wstępował kaznodzieja, kreśląc wymownemi słowy obraz straszliwej teraźniejszości, przyszłych kar i nagród, lub wzywając do szturmowania niebios o miłosierdzie. Lud padał na kolana i powtarzał głosem gromu błagalne inwokacje, a potem znów rozpoczynał litanje pokutne.
Tak schodził dzień na pobożnych praktykach, a wieczorem Piotr drugi wracał na Watykan, upadając ze znużenia, by zasiąść do spraw państwowych i kościelnych, nie dających mu ani chwili odpoczynku. Przygniatały go. Trzeba było przecie myśleć o miljonach uchodźców z całych Włoch, szukających w Rzymie schronienia przed prześladowaniem i okropnościami wojny. Trzeba było tym miljonom dać chleb codzienny, chronić je od rozpaczy i rozwarcholenia, utrzymując w karbach twardej dyscypliny.
Z energją, stanowiącą główną cechę jego charakteru, Piotr drugi przez długie godziny kierował obradami swych ministrów, a umysł jego, jasny i zaradny, znajdował na wszystkie problematy odpowiedź, ze wszystkich trudności wyjście. Wreszcie kardynał Blackhurst i Arpad Szeglenyi opuścili ostatni papieża. Został sam. Chwilę stał bez ruchu, śmiertelnie znużony, potem podszedł do wielkiego okna, wychodzącego na plac św. Piotra, i silnem pchnięciem je otworzył.
Chłodne powietrze nocy wpadło do wielkiej, pustej sali. Papież wchłaniał je chciwie.
Plac, nieujęty półkolistą obręczą kolumnady Berniniego, rozciągał się szeroko, tonąc w mroku. Tu i owdzie lampy elektryczne świeciły, rozjaśniając ciemności, jak osunięte ku ziemi srebrne księżyce. Ale w górze z pomiędzy przysłaniających go chwilami obłoków wysuwał się promienny korab miesiąca, gasząc swym blaskiem marne naśladownictwa ziemi. Po domach okolicznych światła gasły i na spływających ku placowi ulicach robiło się coraz ciszej. Tu i owdzie tylko zadźwięczał lekki chrzęst oręża i tupot nóg przechodzącego patrolu, albo samochód przesunął się jak widmo, świecąc w ciemności jaskrawemi oczyma swych latarek.
Piotr drugi wpatrywał się czas jakiś w noc cichą, potem oparł czoło o przymkniętą połowę okna i usta poczęły mu się poruszać modlitwą.
Słowa modlitwy spadły ciężkie jak ołów. Krwawiła mu się dusza. Oto stał u kresu żywota pełnego trudu i męki. Wyrósł w ucisku i poniewierce swych świętości, potem nadludzkim wysiłkiem świętości te jął dźwigać z upadku, wlewać w nie życie nowe. Bóg błogosławił jego zabiegom. Garść zalęknionych nędzarzy przerodziła się w potężny zastęp, ten bronił dotąd tak dzielnie ziemi italskiej i stolicy chrześcijaństwa przed naciskiem nieprzyjaciela. Ale teraz koniec. Wojska, których odjazdowi na północ błogosławił, one otrzymały błogosławieństwo owo, jako przedśmiertny wiatyk. Tłumy, którym dziś przewodniczył w błagalnej procesji, one są tak samo skazane na zagładę, jak te, które prowadzili temi samemi drogami w obliczu obozów barbarzyńskich jego wielcy poprzednicy. Tylko z pod noża żołnierzy Alarycha i Genzerycha ocalił się posiew przyszłych pokoleń wyznawców Chrystusa: od ogniów Antychrysta nie ocali się nikt. I oto on, Piotr II, jest ostatnim z pasterzy owczarni Chrystusowej. I oto oczy jego patrzyć muszą na wyniszczenie ostatka tej owczarni.
I modlił się wielki papież, i modlitwą próbował przebić niebiosa. Ale niebiosa pozostawały niezmiennie czarne i nieprzeniknione. Żaden promień zorzy nie przedzierał się przez gęstwę cieni. Oczy papieża wpatrzyły się w północ, i nagle błysnęło im światełko. Był to punkt srebrny, iskrzący się jaskrawo, nabierający z każdą chwilą mocy i blasku. Iskra wydłużyła się w strzałę, śląc jasność z powietrznych wyżyn na ziemię.
— To statek Gesnareha! — szepnął papież.
A po chwili dodał:
— To śmierć!
I stał długo pogrążony w myślach, z oczyma utkwionemi w samolocie, błyszczącym na końcu widnokręgu. Pochylona jego postać wyprostowała się, głowa podniosła się do góry. Z władnego oblicza odleciała chmura.
— Bóg jest wielki, — rzekł głośno. — On jeden panem świata! Dlaczegom wątpił, ja, którego powinnością innym wlewać otuchę?
I wzrok jego uderzył strzałę świetlną, spokojny i jasny.
— Jutro Bóg między nami rozstrzygnie, Judo Gesnareh! — rzekł z mocą.
I zamknął okno, a potem upadł na kolana przed wielkim krucyfiksem, zajmującym środek przeciwległej ściany, i resztę nocy przebył na żarliwej modlitwie.
Ranek wstał pogodny i ciepły, pachnący wonią dzikich ziół Kampanji, między które wgryzał się chwilami ostrzejszy zapach zwęglonych lasów i domów, płynący od strony Monte Rotondo, dokąd dotarły hordy Antychrysta. Przed frontonem Piotrowej bazyliki kilku sanpietrinów przybijało w pośpiechu białe jedwabne draperje o złocistych obrzeżeniach i ustawiło pod ich osłoną prowizoryczny ołtarz. Przed świtem jeszcze bazylika zapełniać się poczęła duchowieństwem i ludem, zapowiedziano w niej bowiem całodzienne nabożeństwo. W chwili, gdy błysnął pierwszy promień słońca, w bocznych drzwiach ukazała się procesja. Kapituła watykańska poprzedzała swego kardynała archiprezbitera, niosącego wielką i drogocenną monstrancję, używaną przy procesji Bożego Ciała. Pozostałemi wejściami tłoczyły się fale wiernych, napełniając monumentalne schody i plac przed bazyliką. Wówczas od Porta di bronzo zbliżył się inny pochód. Poprzedzony długim zastępem biskupów i kardynałów szedł papież ze złożonemi rękami i odkrytą głową. Stanąwszy przy ołtarzu, Piotr drugi ukląkł na przygotowanym klęczniku i zatopił się w modlitwie. Biała jego postać górowała nad ogromnym tłumem, rozpostartym poza nim na szerokiej przestrzeni.
Zapadła cisza i trwała długo. Potem uderzył w niebo jakby odgłos spiżu. To stutysięczny tłum mówił chórem „Wierzę w Boga“. I znów cisza, i znów wspólna modlitwa. Podczas modlitwy oczy wszystkich zwracały się do złocistej monstrancji, ale gdy pacierz milkł, biegły w dal, kędy na krańcach widnokręgu szarzał, błyskając srebrnemi refleksami w słońcu, łańcuch kołyszących się nad Rzymem samolotów. Stamtąd miał wnet wyjść sygnał rozpoczęcia walki na śmierć i życie. Ale nie! Nikt z obecnych nie łudził się. Nie była to walka na życie. Dla jednej ze stron walczących nie było innego wyjścia prócz śmierci.
I oto nagle zaszeleściało i zahuczało w przestrzeni. Flota nieprzyjacielska poruszyła się. Na czele płynął pod krwawo czarną flagą statek Gesnareha. Za nim zwartym trójkątem płynęły inne samoloty. Flotylla zbliżała się szybko, aż zawisła nad placem Piotrowym.
Tłum zakołysał się, jak łan zboża, poruszony wichrem. Rozległ się płacz kobiet. Mężczyźni podnosili w górę zaciśnięte pięście. Jedni padali na kolana, wyciągając dłonie ku niebu, inni patrzyli w górę zmartwiali. Krzyżowały się okrzyki przestrachu, ciekawości.
A tymczasem na admiralskim statku czyniono przygotowania. Opadła z hałasem klapa aluminiowa poniżej steru, odsłaniając czarną czeluść wnętrza. Z czeluści tej począł się wydobywać głuchy syk, jakby z kotła gotującej się wody.
W tej chwili stanął u steru wysoko ponad pokładem człowiek białym płaszczem okryty, podobny do płatka śniegu na tle przejrzystego lazuru. Stanął i przysłaniając sobie oczy, rażone blaskiem słońca, wpatrywał się uważnie w szerokie linje pilastrów frontonu i w olbrzymią kopułę, wzbijającą się ponad frontonem, jak zawieszony w powietrzu Panteon.
Tłum na dole poruszył się znów gwałtownie. Głuchy jęk z wielu piersi przeleciał powietrze.
— To on! — wydarło się z tysiąca ust.
Papież, który stał już od chwili z oczyma zwróconemi ku nadpływającej flotylli, dał znak teraz. Kardynał archiprezbiter zbliżył się do ołtarza i podał mu monstrancję. Piotr drugi dźwignął ją wysoko przed sobą i majestatycznym ruchem począł kreślić znak krzyża. Brylantowe promienie, rozchodzące się w kształt słońca od białej Hostji, zaświeciły tęczą blasków ponad szerokiem czołem i orlim profilem Piotra drugiego, zniżyły się do jego piersi, dotknęły ramion. Lud zamarł, wpatrzony w arcykapłana, czekający cudu.
Olbrzymi plac zaległo milczenie. Tylko z czeluści admiralskiego okrętu dochodził wciąż syk ostrzejszy, przeraźliwszy niż przedtem.
Wszystkie oczy wlepione były w Gesnareha. On stał nieruchomy, wpatrzony w złocisty krąg, jaki zataczały płomienie monstrancji, przechylony górną połową ciała przez zewnętrzną balustradę sterowego pokładu. Nagle ujrzano go wyciągającego naprzód rękę, w której coś zabłysło.
Papież kończył właśnie krzyż, którego znakiem przeciwstawiał się naporowi wrogich mocy.
— Apage, satana! — wymówił wielkim głosem, który słychać było na krańcach ogromnego placu, a zapewne dolecieć musiał i na wyżynę Gesnarehowego statku. — Ukorz się przed Panem, szatanie, i uznaj niemoc swoją, i zgiń w piekle!
W tej chwili rozległ się w powietrzu odgłos wystrzału. Antychryst pocisnął sprężynę rewolweru, z którego od chwili celował w monstrancję. Huk rozległ się, ale kula nie uderzyła w świętość. W tem samem mgnieniu oka łoskot straszliwy rozległ się, ogłuszając wszystkich. Aluminjowe boki admiralskiego statku pękły, odsłaniając wnętrze pełne ogni. Skrzydła statku załamały się z chrzęstem. Płomień ogarnął powietrzny budynek, przed chwilą jeszcze płynący tak dumnie wśród obłoków. Płonął jak świeca.
Statki włoskie, okrążające w półkole flotę wroga, cofnęły się szybko. Samoloty Gesnareha chciały uczynić to samo, ale nie miały już dość czasu. Z czeluści admiralskiego statku poleciały, niosąc im ogień i zagładę, pociski piekielnej maszyny. W jednej chwili cały zastęp Gesnarehowych samolotów stanął w ogniu. Światłość od słonecznej odmienna, napełniła niebiosa.
Wielki okrzyk radości i triumfu rozległ się na placu Piotrowym i odbił o dalekie mury Hadrjanowego pomnika i o żółte nurty Tybru.
— Uciekają! Uciekają! — krzyczano, patrząc w górę.
Istotnie flota nieprzyjacielska umykała ku rzece, szukając w jej wodach ostatniego środka ocalenia. Jeden statek nie ruszył z miejsca, czy dlatego, że nadto był uszkodzony, by nim można było kierować, czy że całą załogę już pochłonął ogień. Ale nie! U steru wciąż stał człowiek w białym płaszczu. Płomienie otaczały go już zewsząd i za chwilę musiały pochwycić w straszliwą moc: on nie ustępował i nie szukał ratunku. Widać go było wyraźnie, jak z rękami skrzyżowanemi na piersiach stal u steru, wpatrzony uporczywie w jeden punkt, a punktem tym był złoty ognik, promieniejący ze złocistej monstrancji. Płomienie jednak zbliżały się, ogarniając go ognistą obręczą. Fałdzisty płaszcz począł się tlić z kilku stron. Zmorzony bólem, jakiego musiał doświadczać, Gesnareh zrzucił z ramion palącą się odzież i przechylił się w dół poza balustradę, szukając w wolnej przestrzeni powietrznej swobodnego oddechu i ucieczki przed męczarnią.
W tej chwili właśnie papież kończył znak krzyża, kreślony przezeń przeciwko Antychrystowi i wymawiał ostatnie ze słów, nakazujących poddanie się szatanowi. I w tej samej chwili człowiek, wychylony poza poręcz, stracił równowagę i runął z wyżyny samolotu na ziemię.
Głębokie westchnienie wydobyło się z piersi stutysięcznego tłumu. U stóp papieża, trzymającego jeszcze monstrancję, u podnóża Piotrowej bazyliki leżał w kałuży krwi Juda Gesnareh, zdobywca i pan ziemi, zwyciężony w ostatnim boju z Chrystusem.
Piotr drugi oddał asystującemu kardynałowi monstrancję, którą duchowieństwo przeniosło do wnętrza kościoła. Potem podszedł do okrwawionego trupa i przez długą chwilę wpatrywał się w nietkniętą przez śmierć królewską piękność jego oblicza.
— Także to przyszło nam spotkać się twarzą w twarz, wrogu mojego Pana? — rzekł wreszcie. — Takiż to koniec przypaść ci musiał w udziale, ty, coś tron wiecznej chwały chciał wznieść Lucyferowi na niebiesiech, a sobie na ziemi?!

∗             ∗



EPILOG.

Flota Gesnareha zniszczoną została doszczętnie i ledwo kilku rozbitków zdołano wyłowić z Tybru. Na wieść o tak niesłychanej klęsce i o śmierci władcy armje piesze rozpierzchły się w popłochu, i całe państwo, którego potęga, zdawało się, nie miała granic, rozpadło się odrazu. Oba wrogie czynniki, z jakich składała się społeczność ludzka od czasów Pięcioletniej wojny, warstwy robocze i kapitalistyczna oligarchja, okazały się niezdolnemi do rządów. Szczególny jakiś bezwład ogarnął ludzkość z chwilą gdy zniknął z widowni ten, któremu tak łatwo przyszło stać się jej władcą. I wtedy z ukrycia, w jakiem zostawały dotąd, poczęły pojawiać się na powierzchni świata zastępy chrześcijan. Szły one, jako idzie wojsko karne i liczne, obejmując opuszczone przez zwyciężonego nieprzyjaciela posterunki, chwytając cugle władzy, wypuszczone z rąk przez przeciwnika.
I stała się rzecz nie do wiary. Odrazu na obu półkulach chrześcijanie objęli ster rządów. Ani jeden kraj nie pozostał w ręku bądźto proletarjatu, bądź kapitalizmu. Ci trzeci, ci wzgardzeni, zapomniani, stali się panami świata. I niedość, że ujęli rządy państw: pociągnęli też ku sobie serce i przekonanie mas. Jak ów płomień, który w mgnieniu oka objął całą flotę Antychrysta, tak ogień wiary, odtrąconej i zapoznanej, ogarnął wszystkie narody ziemi. Kto żyw, jakby gorączką owładnięty, biegł do chrześcijańskich świątyń i kapłanów, i po wiekach odstępstwa świat ujrzał się znów chrześcijańskim, tak chrześcijańskim, jakim nigdy nie był w czasach najświetniejszego rozkwitu wiary, bo już nie część krajów i narodów, ale cały przestwór ziemi i wszystkie zamieszkujące ją plemiona pokłoniły się majestatowi krzyża i stanęły pod jego władztwem.
I był to zaprawdę obraz, o którym nie śniło się żadnemu z myślicieli, probujących w ciągu wieków przewidzieć przyszłe losy świata. Żaden poeta rozmiłowany w idyllach, nie zdobył się na tak daleko idącą koncepcję złotego wieku. Nie znaczyło to zresztą, że ludzie zmienili swą naturę i pozbyli się wad. Pozostali, jakimi byli zawsze, ale zapanowało wśród nich poczucie ogólne niepewności wszystkiego co doczesne i zbliżającego się końca wszechrzeczy. Silne impulsy życia osłabły. Poco było chwytać się wielkich inicjatyw, porywać na zaspokojenie żądz i ambicyj, gdy się stało na ruchomym piasku i miało świadomość, że zegar świata wskazuje ostatnią minutę ludzkich dziejów?
Nastrój taki nie porywał, nie podniecał twórczości i energji czynu, ale ułatwiał zgodne współżycie i sterownictwo spraw publicznych. Świat cały zdawna podzielony już był stosownie do warunków etnograficznych na szereg państw, które i teraz otrzymały rządy niezależne. Ale związek wzajemny rządów tych stał się ściślejszym, a cichym łącznikiem, wiążącym je między sobą, stał się Rzym.
Nie tyle to była władza, ile autorytet. Papież był jakby ojcem dorosłych i samodzielnie działających dzieci. Nie nakazywał i nie przymuszał: dawał jeno wskazówki. I świat, tak dawniej oporny wszelkiemu wędzidłu, szedł teraz posłusznie za głosem następcy Apostoła. Złamany przejściami lat ostatnich i oczekiwaniem rychłego końca świata czuł się szczęśliwym, mając kogoś, kto mu podawał rękę i wiódł bezpiecznie ostatnie chwile jego bytu.
W tych warunkach zmieniła się gruntownie powierzchnia życia: zmieniła się i jego treść. Zanikła twórczość, ustało wesele, rozwiała się troska o dobra doczesne. Rozwinęła się nad wszelką miarę pobożność, praktyki religijne stały się główną funkcją społeczeństwa, świat przybrał pozór olbrzymiego klasztoru. W klasztorze tym nie spotykało się tragicznych powikłań i kolizyj, z jakich składały się dawniej dzieje jednostek i ogółu: słońca w niem było niewiele, ale burz mniej jeszcze.
I w tym półśnie zeszły lata.
Na stolicy Piotrowej zasiadał wciąż dawny kardynał Colonna Orsini, przygarbiony brzemieniem długich lat pontyfikatu i majestatem władzy, przed którą kornie chylił się świat cały. Był on ojcem nie już kilkudziesięciu krajów i plemion, ale ludzkości całej, nie było bowiem, ktoby nauki jego i powagi nie uznawał. Pod sąd jego poddawano to wszystko, co w oczach ludzkich miało wydatniejszy walor, a on ważył sprawy i wydawał wyroki, których słuchali wielcy i mali. Sam on zaś wiedział dobrze, że jeszcze maluczko, a przyjdzie na jego miejsce i zasiądzie na jego stolicy większy nadeń. Starzec wiedział, że godzina sądu ostatecznego przybliża się, nieubłagana, i że on sam jest ostatnim z najwyższych pasterzy. Czekał więc w modlitwie, aż rozebrzmi zew wielki.
Ale lata szły za latami, a nic nie zapowiadało jakiejś zmiany w losach świata. Powoli rzeczy ludzkie weszły w zwykłą kolej. Napięcie gorliwości i strachu osłabło. Mgły, okrywające widnokrąg, poczęły się rozpraszać. Ludzkość zaczęła siebie pytać, jak po roku tysiącznym, czy nie zaciężyła na piersiach jej zmora i czy z gniotącego snu nie należy co rychlej się zbudzić, odpędzając ohydne widziadła, wzrok podnosząc ku słońcu?
Po okresie wyczerpania i duchowej inercji w cieniach krzyża powstawały stare bunty i spory, zmysły zrywały pęta, wolna myśl upominała się o swoje prawa. Powrotna fala rosła, rozpędzając czarne nietoperze i wołając wielkim głosem o światło, o radość, o swobodę ducha i rozkiełznanie ciała.
Księża poczęli ukrywać się w cieniu swych konfesjonałów. A opodal od przesiąkniętych wilgocią murów kościelnych szła, jak co rok od wieków, w zieleni młodych traw, w tchnieniu świeżych kwiatów, w blaskach słonecznych wiosna.
Szła wiosna, wskrzeszając stare bogi, nęcąc wesołym korowodem nimf i satyrów, wieńcząc się zwojami róż i winną macicą.
Pogańskie odrodzenie kultu ciała, protest przeciw wiecznemu prawu śmierci...
Tak działo się na szczytach. Masy trwały jeszcze wiernie przy wierze i czekaniu kresu wszystkiego co ziemskie. Ale i do nich przenikać poczynały zwolna zarzewia nowych uczuć i porywów.
I lata szły za latami.

Profesor Hoodley Simrock znany już był na obu półkulach jako pierwszorzędna naukowa powaga w czasach, gdy wykładał wyższe nauki matematyczne w słynnem kolegjum Harwarda. Odkąd jednak objął dyrekcję obserwatorium astronomicznego w Górach Skalistych, sława jego wzmogła się jeszcze bardziej. Odkrycie szeregu nowych asteroidów związane jest z jego imieniem, a wyniki badań, przedsięwziętych przezeń nad ostatniem przejściem Wenus przez tarczę słoneczną, wzbudziły żywy interes nawet wśród szerszej publiczności, tak samo jak i nowe całkiem wnioski w sprawie atmosfery Marsa i tak zwanych jego kanałów. Nawet w bardzo przeciętnej kawiarni nazwisko amerykańskiego uczonego, napotkane w gazecie wywoływało zazwyczaj uwagę, pełną znajomości rzeczy:
— Ach, to ten!
Pochlebny rozgłos, jakim się cieszył prof. Hoodley Simrock zarówno w nowym, jak i w starym świecie, uległ naraz niepożądanej zmianie. Nazwisko jego wymawiano dotąd z szacunkiem i tym gatunkiem dreszczu, jaki w filistrach wywołuje zawsze prawie zjawisko, przerastające poziom ich umysłu i czynu: obecnie roznosiciele wieczornych dzienników wrzeszczeli przenikliwym dyszkantem, że Mr. Simrock wydał wojnę ziemi i ma zamiar zmiażdżyć ją ogonem swej komety.
Bo istotnie prof. Hoodley Simrock popełnił zbrodnię, której przeciętna publiczność nie zwykła przebaczać. Oto od kilku miesięcy próbował wszelkiemi siłami narzucić światu swą opinję, a opinji tej świat ani myślał uznać.
Stało się to zaś tak:
Mniej więcej przed rokiem prof. Simrock odkrył kometę, niezauważoną dotychczas przez nikogo albo raczej zapomnianą przez astronomów, i o swem odkryciu zawiadomił świat naukowy naprzód telegrafem, następnie zaś szczegółowym raportem, streszczającym obserwacje jego i wnioski. Wiadomość o odkryciu przyjęto z zaciekawieniem i uznaniem, raport wywołał ogólne niedowierzanie i opozycję. W raporcie tym bowiem Mr. Simrock dowodził z najściślejszą dokładnością dat i cyfr, że po upływie 19 miesięcy i siedmiu dni kometa zetknie się z ziemią i to nie ogonem, ale twardem jądrem, co i ją, kometę z twardem jądrem, i samą ziemię przyprawi o niechybną katastrofę, mianowicie o przeistoczenie się w ogromne zbiorowisko lotnych gazów.
Obserwatoria i fakultety odpowiedziały szeregiem objekcyj, zdolnych zdruzgotać dziesięciu Simrocków. Przedewszystkiem pytano go, na jakiej podstawie twierdził, że kometa ma twarde jądro, a jeśliby miał przypadkiem słuszność, skąd pewność, że właśnie jądro jej trafi na kulę ziemską. Mr. Simrock odpowiadał, stawiając szereg faktów, którym przeciwnicy jego przeciwstawili inne fakty. Zdaniem jego nowa kometa była już widzianą i nie została odkrytą przez niego. Obserwowano ją już raz w drugiej połowie XIX wieku, więc półtorasta lat temu. Wówczas wprawdzie obliczono powrót jej o szereg lat wcześniej, ona jednak zgubiła się w przestworze i wróciła w innym czasie, niż oczekiwano. Z obserwacyj poczynionych wówczas przez astronomów prof. Simrock wysnuwał wnioski co do składu tego niebieskiego ciała jak i co do drogi, jaką miało przebyć i stał mocno przy wytycznej dla niego linji. Argumenty jego jednak nie przekonały uczonego świata, wywołały w nim przeciwnie nastrój satyryczny. Zwłaszcza pp. Curchod z obserwatorjum genewskiego i prof. Markham z Greenwich dali upust humorystycznej werwie w odpowiedzi na wywody dyrektora obserwatorjum w Górach Skalistych. Radzili mu, by poświęcił się astronomicznej belletrystyce, jaką niegdyś uprawiał Kamil Flammarion, a jako specjalnemu znawcy Marsa, wskazywali mu naglącą potrzebę obmyślenia środków komunikacji z mieszkańcami tej planety.
Zwłaszcza broszura dr. Curchod, napisana w formie niemal feljetonowej, jaką uczeni francuscy umieją nieraz nadawać swym polemikom, pozyskała szeroką poczytność. Z gabinetów profesorskich kłótnia naukowa przeniosła się do biur dziennikarskich i do kawiarni. Hipotezą prof. Simrocka poczęła bawić się przeciętna publiczność, zwłaszcza odkąd zewnętrzną powierzchowność profesora i jego wywody spopularyzowała we właściwy sobie sposób karykatura. Mr. Simrock zajął stałą rubrykę w pismach humorystycznych. Długa jego koścista postać z przerażonym wyrazem twarzy i wskazującym palcem, groźnie podniesionym do góry, miała przywilej rozśmieszania czytelników.
— Cóż tam? Wylecimy podobno w powietrze, nim rok upłynie?
— Za trzy miesiące podobno!
— I coś dni, bo ten stary warjat obliczył wszystko co do minuty!
— Że go do czubków nie wzięto!
— Ba! On uważa, że cały świat kwalifikuje się do czubków, bo mu nie wierzy.
— A jakże! Wypowiada to wyraźnie w jednej z propagacyjnych broszur.
Mr. Simrock istotnie wydawał broszury dla szerokich warstw publiczności i w broszurach tych ubolewał nad szaleństwem ogółu, zamykającego oczy na tak bliskie niebezpieczeństwo. Dowodził, przekonywał, urągał. Ludzie śmiali się do rozpuku. W niedzielnych feljetonach zapytywano go, jakie środki ratunkowe wynalazł dla uniknięcia katastrofy: karykaturzyści rysowali go z wielkim parasolem, osłaniającego kulę ziemską lub z piekielną maszyną, niweczącą kometę w chwili jej zbliżenia.
Tymczasem jednak kometa, o której istnieniu tak długo wątpiły obserwatorja, zbliżyła się i wzrosła tak, że ją można było dostrzec gołem okiem. W noc ciepłą i gwiaździstą zatrzymywali się przechodnie na placach i skwerach, pokazując sobie punkcik świetlny, przedłużający się w przycinek.
— Oto pocisk Simrocka! — śmiano się, wskazując kometę.
— Pociąg na fałszywych torach!
— Dlaczego nie wywieszą chorągiewki ostrzegawczej?
— Należałoby ziemię zaasekurować od wypadków! Mielibyśmy przynajmniej premję za spodziewane guzy.
W konceptach soli attyckiej było niewiele, ale cel żartownisie osiągali: śmiano się powszechnie i rozchodzono w doskonałym humorze, życząc sobie dobrej nocy.
A tymczasem kometa stawała się coraz wyraźniejszą na ciemnym płaszczu nocy. Już ją nie tylko można było rozpoznać gołem okiem jak inne gwiazdy, narzucała się oczom jak srebrna, jasno błyszcząca Wenus. A niedługo zaćmiła gwiazdę wieczorną.
Ledwo cienie poczynały zasnuwać sklepienie niebios, złocisty promyk zjawiał się na szarzejącym dopiero błękicie, blaskiem swym przyćmiewając wszystkie ciała niebieskie prócz księżyca.
Prof. Simrock jednak zacietrzewiony w swej hipotezie, wydawał broszurę po broszurze, rozwijając przed czytelnikami coraz straszliwsze horoskopy. Zapowiadał tedy przebieg katastrofy. Twierdził, że zbliżenie się komety wywoła naprzód niesłychaną modyfikację przypływu i odpływu mórz, a w dalszej konsekwencji olbrzymie zalewy wód. Miały się też zmienić doszczętnie warunki atmosfery. Nadzwyczajne upały i wyschnięcie powietrza musiały przyprawić całą ludzkość o śmierć jeszcze przed zderzeniem się niebieskich pociągów, jak humoryści nazywali przepowiadaną przez Simrocka katastrofę.
Hiobowe te wieści obiegały świat, wywołując uśmiechy. Ale w uśmiechach tych była szczypta niepokoju. Kilka dziesiątków lat wstecz świat cały żył przecie w oczekiwaniu końca. Widomym obrazem tego nadchodzącego końca był Antychryst. Po jego zwyciężeniu i triumfie chrystjanizmu ludzie żyli samą tylko myślą o dniu ostatecznym. Wprawdzie potem odwrócono się od tego przykrego przedmiotu, ale prognostyki Simrocka przywodziły na pamięć ów niedawny nastrój, budząc natrętnie myśl, że oto właśnie może zbliżać się ziszczenie ówczesnych przepowiedni i oczekiwań.
Tymczasem jednak kometa rosła. Już nie była to strzałka, ale miotła. Kiedy się pojawiała na niebie w noc miesięczną, miało się wrażenie dwóch księżyców, tak wiele światła promieniowało od niej ku ziemi.
Teraz począł się niepokój. Grupy ludzi przystawały co noc na ulicach, podnosząc głowę do góry. Już nie dowcipkowano, mówiono do siebie półgłosem jak przy łożu chorego lub na pogrzebie. Każdy szukał u sąsiada uspakajającej odpowiedzi. Nie! Tego nie można było brać na serjo! Takie strachy odczuwano i dawniej przy pojawianiu się różnych komet, a potem okazywało się zawsze, że rzecz cała śmiechu warta, i kończyło się wszystko na kilku miesiącach deszczu. Teraz będzie tak samo. Oczywiście!
Mimo zapewnień, że nic światu nie grozi, poczęto jednak traktować kometę poważniej niż dotąd. Wprawdzie obserwatorja i fakultety pozostały na swem odpornem stanowisku, nie chcąc naruszać swej nieomylności, ale prasa z dniem każdym zwracała baczniejszą uwagę na przepowiednie Mr. Simrocka. Artykuły popularno-astronomiczne poczęły pojawiać się na wydatnych miejscach dzienników, wkońcu umieszczono je na pierwszej stronicy, jako najgodniejsze uwagi, i najskwapliwiej czytane.
Ponad wypadkami dnia, ponad kwestjami, stanowiącemi oś środkową społecznego życia, ponad życia tego wszystkie walory i cele, o których posiadanie zabiegał rodzaj ludzki, wysuwała się, gasząc swym rosnącym blaskiem wszystko inne kometa.
I jak w początkach zjednoczyli się wszyscy w zaprzeczaniu i wyśmiewaniu, tak teraz skupiali się we wspólnem przerażeniu, wierząc, że nadchodzi kres wszystkiemu, co żyło na ziemi, i że maluczko, a cała ta promienna kula, siedlisko tylu cudów ludzkiego genjuszu i tylu przez ludzkość popełnionych zbrodni zmieni się w słup gazów, rozpryśnie jak bańka mydlana.
I znów po kilkonastoletniej pauzie wrócił świat do swego mistycznego pozoru. Już nie w jednym Rzymie, ale we wszystkich stronach świata tłumy poczęły cisnąć się do świątyń, procesje pokutne napełniały ulice, trwoga objęła w wyłączne posiadanie myśl ludzką.
A kometa rosła. Już nie współzawodniczyła z księżycem. Blady jego sierp gasł wobec wspaniałych blasków, rozświetlających każdej nocy widnokrąg. Noc przestała istnieć. Zaledwie gasło słońce, gdy wielka połać nieba poczynała płonąć przedziwnym pożarem. Ni to słońce nowe, ni to zolbrzymiały księżyc ukazywał się, oślepiając oczy, mrożąc duszę.
Ale nie tylko ogólnikowe obawy przygniatały ludzkość: rozpoczął się łańcuch faktów, coraz groźniejszych i bardziej bolesnych. Na morzach trwały bezustanku huragany o niesłychanej dotąd mocy. Trąby wodne podnosiły się do nadzwyczajnej wysokości: opadając, niszczyły wszystko, co napotkały na drodze. Statki jakie od początku tego okresu wyruszyły na morze, uległy rozbiciu i ani jeden świadek klęski nie dostał się na brzeg. Komunikacja wodna ustała zupełnie, i niepodobna było przekonać się, czy okropne wieści o katastrofach, wyrządzonych przez rozszalały żywioł, były i w jakiej mierze prawdziwe. Opowiadano bowiem, że ocean Spokojny wystąpiwszy z brzegów, zatopił wszystkie lądy między Azją a Ameryką, nie wyłączając Australijskiego kontynentu. Opowiadanie to było niewątpliwie prawdziwe odnośnie do Sumatry, której zatopienie skonstatowano z Singapore, zanim ostatnia ta wysepka sama uległa zniszczeniu. Dotkliwsze jednak stokrotnie były spustoszenia, wywołane w Europie, przez wylew Atlantyku i mórz z nim złączonych.
Wielka Brytanja już nie istniała. Nie istniała Holandja i Belgja. Zalany był półwysep Jutlandzki wraz z Zelandją, Fionją i mniejszemi wyspami między Danją a Szwecją. I to rozpętanie żywiołów trwało wciąż i wzmagało się.
I teraz nie była to już obawa, dręcząca ludzkość przed widmem wielkiego nieszczęścia: to była pewność. Świat doszedł momentu, przepowiadanego od początku istnienia ludzkości zarówno przez wiarę jak i przez naukę. To był koniec...
A kometa zbliżała się. Zakrywała swą powierzchnią znaczną część widnokręgu, olśniewającym blaskiem zmieniała noc w dzień, pociągała ku sobie ziemskie zbiorniki wodne, wywołując coraz straszliwsze klęski i zalewy. A przytem inne zjawisko dodawało przerażenia i goryczy mieszkańcom ziemi. Oto bowiem upał, jaki odczuwano od pewnego czasu, wzrósł do niebywałych rozmiarów, stając się ogólnem utrapieniem i źródłem śmiertelności. Wprawdzie niepomierna gwałtowność burz morskich i potopów napełniała atmosferę solnemi wyziewami i wilgocią, ale nadzwyczajnie wysoka temperatura wchłaniała je i przez powietrzne opary słońce znów poczynało wypalać wszystko i morzyć, nielitościwe, do ognistego Molocha podobne.
Przyłączyła się tymczasem do okropności, jakie już dręczyły ludzkość, nowa. Oto bowiem z nadmiaru gorąca słodkie wody poczęły wysychać. Ludzie, ginący dotąd od potopów morskich i od spiekoty, poczęli teraz wymierać z pragnienia. Gdzie wodociągi czerpały wodę z wyżyn górskich, tam jej starczyło; gdzie indziej poziom wód był niższy, a prąd słaby, tam rychło pozostawało samo tylko wyschłe łożysko, nad którem z rozpaczą pochylały się gromady ciężko dyszącego ludu, wyszukując pozostałych jeszcze tu i owdzie resztek wilgoci, i ginąc z pragnienia, jak zginęły już mnogie zastępy wieśniaków z nizin.
Świat stał się wielkim cmentarzem, pełnym niegrzebanych trupów, których rozkład zatruwał powietrze. Żywi zazdrościli umarłym, błądząc wśród opustoszałych miast i zdziczałych pól jak cienie i oczekując śmierci.
Po raz ostatni wlokły się zastępy konających do świątyń, ostatniego schroniska, przeznaczonego na śmierć ludzkości. Kapłani krzepili ich słowem i ciałem bożem i umierali wraz z nimi, a świątynia stawała się grobowcem.
A kometa zajęła już cały niemal widnokrąg i szła ku ziemi, jak buchające piekłem żarów ognisko. Pociągnięci niewstrzymaną mocą ludzie nie byli w stanie od blasków tych oderwać oczu. Umierali, zapatrzeni w promiennego wroga, który niósł im zniszczenie.

W Rzymie trwało jeszcze życie, zagasłe już w reszcie świata.
Przedziwna budowa wodociągów uchroniła jeszcze zbiorniki wody. Nie brakło jej. Konający z żaru, okryci ranami od spalenizny, duszący się z braku powietrza, znajdowali ostatnie orzeźwienie w czynnych bezustanku fontannach i sadzawkach. Wodotryski na placu Piotrowym otoczone były tłumem, który nurzał w nich wynędzniałe twarze, pijąc chciwie drogocenny, zanikający żywioł. Tłum nadpływał we wszystkich kierunkach. Ludzie osłabli, złamani posuwali się naprzód ostatnim wysiłkiem, zataczając się i wspierając jedni drugich. Co chwila któryś z idących padał na ziemię z wycieńczenia i już nie powstawał. Inni zobojętniali całkiem na śmierć, przestępowali przez drgające jeszcze ciało i wlekli się dalej. Nikt nie skarżył się, nie jęczał, nie rozmawiał. Poco? Czyż cokolwiek mogło jeszcze zajmować tych nędzarzy prócz ogarniającego ich wszechwładnie majestatu śmierci?
Bramy bazyliki otwarte były naoścież. Wnętrze roiło się od ludzi, ale ciemność zalegała je zupełna. Morze elektrycznego światła, rozświetlające wspaniałe nawy podczas uroczystych obrzędów, nie zapaliło się, bo ustało to wszystko, co było dotąd motorem życia. Zapowiedziano ostatnie nabożeństwo, które miał odprawiać papież. Po nabożeństwie rozdaną być miała po raz ostatni komunja, potem wszyscy społem mieli oczekiwać śmierci. Na tę to uroczystość podążało wszystko, co jeszcze nie stało się pastwą śmierci.
Na konfesji paliło się sześć ogromnych świec, rozświetlając posępny cień oparów, zapełniających powietrze. I jak dawniej bywało, na białym tronie zasiadł Piotr drugi, ostatni z następców Piotra. Po bokach siedzieli kardynałowie i prałaci, konfesję i tron otaczali kapłani i klerycy. Ale po kilku tylko zostało jeszcze z tych mnogich setek i tysiąców, które niegdyś barwną mozaiką szat liturgicznych podnosiły świetność odprawianych tu obrzędów, tworząc orszak papieski i najwspanialszy z obrazów, jakie oko ludzkie mogło widzieć na ziemi. Brakło też na trybunie śpiewaków papieskiej kapeli: jak ogromna większość dygnitarzy Kościoła i kleru wymarli i oni, albo też z wyschłego gardła żaden dźwięk nie był już w stanie wydostać się. Papież odprawiał mszę cichą z całym jednak ceremoniałem. Odpowiadali mu książęta Kościoła szeptem, słabym jak ostatnie tchnienie życia; służyli mu, słaniając się i padając u jego stóp, a on podtrzymywał ich jasnem, nakazującem spojrzeniem, które wołało omdlewającym głosem:
— Jeszcze jedna chwila! Wytrwajcie! Potem będzie spoczynek i nagroda!
Lud zapełniał bazylikę po brzegi, leżąc na twarzy, tak iż niepodobna było rozróżnić, kto żyw jeszcze był, a kto umarły.
Papież sam jeden w tym ogromnym tłumie stał krzepki, jak dąb, o który próżno obijają się wichry. Pół wieku już blisko potężne jego barki dźwigały brzemię apostolskiego urzędu, dziewięć dziesiątków lat przesunęły się po jego spiżowej postaci, nie pozostawiając niszczących śladów. I teraz głos jego rozlegał się dźwięczny i spokojny, niosąc święte słowa do najdalszych zakątków świątyni. Bazylikę zapełniała cisza. Zrzadka kędyś od kaplicy Pieta albo z pod którego z portyków, doleciał tłumiony jęk lub głębokie westchnienie. A msza trwała dalej. Zbliżało się Podniesienie. Kardynałowie i prałaci uklękli, podpierając jedni drugich. Ponad morzem głów pochylonych stał jeden człowiek ogromny, przerastający wszystkich wspaniałością postawy, promienny nadziemskim zachwytem. Oczy jego w górę wzniesione zdawały się przebijać kopułę i ginąć w przestworach niebios. Dłonie przejrzyste jak alabaster ujmowały białą Hostję i podnosiły Ją wysoko ponad głową. „To jest Ciało Moje... To jest Krew Moja!“ Wyrazy Tajemnicy przeleciały nad ziemią i rozpłynęły się w niebiosach.
I msza trwała dalej...
Nadeszła komunja. Trzymając się krawędzi ołtarza, by nie upaść, przystępowali do papieża purpuraci o siwych, trzęsących się głowach, biskupi, uginający się pod ciężarem złotolitych kap, młodzi lewici, którym śmierć bliska przyćmiewała blask oczu i ścierała barwę z lica. A potem najsilniejsi z duchownych poczęli ludowi rozdawać komunję. Skończywszy mszę, począł rozdawać ją papież.
Tłum cisnął się do niego. Każdy chciał z rąk jego po raz ostatni przyjąć mistyczne złączenie się z Chrystusem, wiatyk przed śmiercią. Innym kapłanom wyczerpały się hostje i ich samych chwyciła w lodowate swe uściski śmierć. Wśród klęczącego tłumu coraz więcej głów pochylało się ku ziemi, by już nie powstać. Stosy leżących bez ruchu zalegały biały marmur pawimentu i zrzadka już tylko ktoś wyciągał ręce ku papieżowi, wzywając go ku sobie. Wkońcu nie pozostał już nikt z kapłanów, ani z tych, którzy rozdawali komunję, ani z tych, którzy towarzyszyli papieżowi i sam on już teraz przesuwał się, jakby jeden z marmurowych posągów jego poprzedników, niezmożony, potężny i wspaniały, szukając orlim wzrokiem, czy jeszcze ktoś na tych przestrzeniach, zasłanych trupami, nie pozostał przy życiu i nie oczekuje odeń ostatniej duchownej posługi.
I w ten sposób postępując Piotr drugi doszedł do zewnętrznych bram bazyliki. Wewnątrz już ani jedna głowa nie podnosiła się ponad leżącem na ziemi żniwem śmierci. Z kielichem w ręku papież stał w podwojach. U jego stóp rozścielał się plac Piotrowy, także gęsto usiany trupami. Po obu stronach obelisku szemrały odwieczną pieśń swą wodotryski. Na schodach jeden z leżących poruszył się podnosząc ciężką głowę i rzucając na papieża błagalne spojrzenie. Papież przykląkł przy nim i wsunął mu ostrożnie Hostję w rozchylone usta.
Wzrok jego ogarnął szybko szeroką przestrzeń. Była martwą i cichą. Tam już nie pozostało nikogo z owczarni, łaknącego pasterskiej pomocy. Więc raz jeszcze zwrócił oczy ku człowiekowi, któremu udzielił komunji. I ten leżał już bez ruchu, a twarz mu zasuwała mgła śmierci.
Piotr drugi podniósł się z klęczek i stał jak przedtem bez ruchu ze złotym kielichem w rękach.
— To był już ostatni! — rzekł w duszy swojej.
I poczuł przejmujący ból ojca, któremu nieubłagana śmierć odbiera ostatnie dzieci. Wieluż ich było tej umiłowanej dziatwy, której przez pół wieku sterował, ku Chrystusowi ją wiodąc! Jakież trudy poniósł, na jak zmienne patrzał losu koleje, on, który objął dziedzictwo Pawła, stopniałe do zamierającej garstki wiernych, a w kilka lat później danem mu była zjednoczyć świat cały w jedną posłuszną owczarnię. I oto teraz cała owczarnia leży u jego stóp, skoszona bezlitosnym sierpem śmierci, a on pozostał sam jeden, ostatni z żyjących, i pięknej tej ziemi przyszedł kres, i dokonało się wszystko...
Samotnym jest, jak nigdy człowiek nie był na ziemi, pomyślał starzec, i poczuł że opuszcza go siła wszelka, że jest bardzo zgrzybiały, i że życie zaciężyło mu nieznośnem brzemieniem.
— Czemu zapominasz o mnie, śmierci? — zawołał z przepełnionego goryczą serca. — Czemu oto zwiędły wszystkie kwiaty życia, a jam jeden ostał, ja z tych wszystkich umarłych najstarszy.
I poczuł że niepomiernie wzrasta w jego sercu fala goryczy, i począł się modlić gorąco, by Pan oddalił odeń straszliwą pokusę ostatniej godziny.
Ale niebo zdawało się głuche, i darmo szukał stary papież swego Boga, Bóg oddalił się odeń i zasłonił przed znękaną duszą. Więc ostatni z żyjących ścisnął konwulsyjnie złoty kielich i począł wołać Go w rozpaczliwym jęku:
— Gdzie jesteś, Panie? Czemuś mnie opuścił?! Dlaczegom stał się zgrozą dla samego siebie? A zaliż nie strzegłem świętości Twojego przybytku? azali uroniłem którą z owiec jakieś mi powierzył? A oto owczarnia opuściła mnie, i kres znalazło wszelkie stworzenie, a mnie jednego nie tknął anioł śmierci, i stoję jako żywy pomnik gniewu Twojego... Panie mój, Panie mój czemuś mnie opuścił?
I stał przez chwilę zmartwiały w boleści swojej, a południowy wiatr igrał srebrnemi włosami nad jego skronią. I nagle zdało mu się, że słyszy głos jakiś czysto zewnętrzny czy we wnętrzu duszy. I głos ten go karcił.
— Dlaczego smucisz się, sługo zaślepiony i małej wiary? azaliż nie masz mnie przy sobie?
Papież wstrząsnął się cały, i z czcią pełną przerażenia i miłości spojrzał na święte naczynie, które trzymał w ręku. Na dnie kielicha bieliła się jedyna ostatnia Hostja.
— Przebacz, Panie! — zawołał starzec, — adoro Te devote... — kończyły szeptem jego usta.
Ale w tej że chwili ujrzał ze zdumieniem, że Hostja wysuwa się zwolna z otaczającego ją złotego kielicha, i poczyna podnosić się w górę.
Przerażony, chciał Ją pochwycić i zatrzymać, ale ona umknęła jego dłoni, i zwolna majestatycznie podnosiła się coraz wyżej. Opary zasnuwające słońce, rozdzieliły się przed Nią, odsłaniając szeroką przestrzeń słonecznego lazuru. Lazur ujął ją w swoje objęcia i poniósł w górę, aż znikła w nieskończoności.
Piotr drugi śledził ją okiem długo, potem siwa głowa opadła mu na piersi i z drżących rąk złoty kielich osunął się zwolna na ziemię.
— Oto więc odszedłeś ode mnie, Panie mój, i sam pozostałem na tej smutnej ziemi! — jęknął głucho. — Czemuż nie przybywasz, śmierci!
I bardzo znużony opuścił się zwolna na kolana, przymykając oczy, które nic już nie miały do widzenia na ziemi.
Ale wówczas ten sam głos, który raz już ozwał się do niego, dał mu się słyszeć po raz wtóry.
— Podnieś głowę i patrz.
Posłuszny, wzniósł w górę oczy, ale wnet przymknął je, rażone niesłychanym blaskiem, w którego promieniu zgasło słońce. Głos ozwał się znowu naglący.
— Podnieś głowę, i patrz.
Rozwarł posłusznie oczy i patrzał, a blask wzierał się mu w jestestwo całe, przenikając je, miażdżąc i paląc na węgiel. A światłością tą był olbrzymi płomienny krzyż, zasłaniający sobą całą kopułę niebieskiego widnokręgu.
I starzec upadł rażony śmiertelnie straszliwością blasku tego, którego nie była w stanie znieść żadna stworzona istota.
I wtedy dokonało się to, co było przepowiedziane przed wiekami. I minął świat ten jak przed nim minęły inne, i pozostała w miejscu jego moc i chwała Boża.
A trąby Archaniołów grać poczęły ziemi umarłej pierwsze hasło Zmartwychpowstanta:
— Na sąd! na sąd!! na sąd!!!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.