Strona:Jan Łada - Antychryst.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zastanawiać się nad tem ani chwili. To co Joel plótł, warte tyle, co on sam.
Ale rabbi Samuel nie dał się zbić z tropu. Podniósł groźnie wyschłą prawicę i rzucił na syna wzrok, od którego staremu kupcowi mróz poszedł po kościach.
— Słuchaj ty, Chaim! Ty mnie nie śmiej oszukiwać! Ty mów prawdę! Na chajrem ciebie zaklinam, nie zatajaj niczego! Czy tak jest, jak ten prawił?
Kupiec oczy wbił w ziemię i mruczał niewyraźnie.
— Mów jasno! Rozkazuję ci!
Reb Chaim podniósł głowę.
— W złą godzinę on to powiedział i niech będą przeklęte wargi, z których to wyszło, ale co on mówił, to prawda jest.
Starzec oczy dłońmi przysłonił. Potem ręce mu opadły, a wzrok uderzył w niebiosa, pełen rozpaczy i zgrozy.
— Boże Abrahamów, Izaaków i Jakubów! — rzekł głucho. — Dlaczegoś do tego dopuścił!
Trwała długa cisza, której nikt nie śmiał przerwać. Nawet zapalczywy Joel stał jakby zmartwiały.
A rabbi znów jął mówić.
— Więc powiadasz, że człowiek ten jest bałwochwalcą, żądającym dla siebie czci boskiej, jako Nabuchodonozor czynił? I mówisz jeszcze, że cały świat padł przed nim