Ania na uniwersytecie/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
Zpowrotem w domu.

Pierwsze trzy tygodnie pobytu w Redmondzie zdawały się ciągnąć w nieskończoność, lecz za to następna część semestru upłynęła prawie niepostrzeżenie. Wreszcie nastał okres egzaminów przed Bożem Narodzeniem, z których nasi przyjaciele wyszli mniej lub więcej zwycięsko. Zaszczytny tytuł prymusa w klasie nowicjuszów, przechylał się raz na stronę Ani, to znów Gilberta i Izabelli. Priscilla także zdała doskonale, a Karol Slone przebrnął egzamin jako tako, lecz zadzierał potem tak głowę, jakby to on właśnie był prymusem.
— Nie chce mi się wierzyć, że jutro o tej porze będę już na Zielonem Wzgórzu, — mówiła Ania w dniu wyjazdu. — A jednak to prawda. Ty, Izo, jutro będziesz już w Bolingbroke w towarzystwie Anatola i Augustyna.
— Tęsknię już trochę za nimi, — przyznała Iza, opychając się czekoladkami. — To naprawdę bardzo mili chłopcy. Czuję, że świetnie przepędzę wakacje. Nie będzie końca tańcom, przejażdżkom i innym przyjemnościom. Ale tobie nigdy nie wybaczę, Królowo Aniu, żeś nie przyjęła mego zaproszenia.
— „Nigdy“ to dla ciebie znaczy kilka dni, Izo. Bardzo ci jestem wdzięczna, żeś mnie zaprosiła i chętnie przyjadę kiedyś do Bolingbroke. Jednakże w tym roku muszę pojechać do domu. Nie umiem ci powiedzieć, jak za nimi wszystkimi tęsknię.
— Nie będziesz miała znowu takich rozrywek, — zauważyła Iza z przekąsem. — Najwyżej kilka nudnych wieczorków, podczas których stare plotkarki obgadywać cię będą za plecami. Jestem pewna, że umrzesz z nudów, moja droga.
— Co, w Avonlea? — zawołała Ania z oburzeniem.
— Napewno u mnie byłoby ci weselej. Zresztą Bolingbroke umiałoby ocenić twoją urodę, Królowo Aniu. Takich włosów i cery niema u nas żadna dziewczyna. Zaręczam ci, że miałabyś nadzwyczajne powodzenie, a ja nurzałabym się w blasku twojej świetności, „nie mogąc być różą, byłabym jej odbiciem“. Jedź ze mną, Aniu.
— Odmalowana przez ciebie perspektywa rozrywek jest naprawdę bardzo pociągająca, Izo, ale ja postaram się przedstawić ci inny obraz, który może tamten twój zaćmi. Jadę do domu, do starej, wiejskiej farmy, która wiosną tonie w zieleni, obecnie zaś tonie w łzach za mną. U podnóża pagórka płynie strumyk, a tuż nad nim ciągnie się las sosnowy, wśród którego nawet plusk jesiennego deszczu zdaje się być nieziemską jakąś symfonją. Obok znajduje się staw, który obecnie jest już pewno szary i zamarznięty. W domu czekają mnie dwie starsze panie, jedna wysoka i szczupła, druga mała i tęga, i dwoje bliźniąt, jedno grzeczne, drugie nieznośne, jak je pani Linde nazywa „święta zgroza“. Na facjatce znajduje się mały pokoik, tuż nad gankiem, gdzie panuje atmosfera dawnych, dziecięcych marzeń. W pokoiku tym jest wygodne łóżko, które po twardym materacu pensjonatowym będzie dla mnie szczytem przepychu. No jak ci się podoba to wszystko, Izo?
— Uważam, że jest szalenie nudne, — rzekła Iza, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Zapomniałam o najważniejszem, — rzekła Ania miękko. — Oprócz tego wszystkiego, Izo, panuje tam miłość, miłość, której można nie znaleźć na całym świecie, miłość oczekująca mnie z upragnieniem. Tem samem obraz mój stał się już arcydziełem, chociaż może barwy przystosowane są niebardzo udolnie.
Iza nie rzekła już nic, tylko odsunąwszy od siebie puste pudełko po czekoladkach, podbiegła do Ani i zarzuciła jej ramiona na szyję.
— Aniu, jakżebym pragnęła być taką, jak ty, — szepnęła z powagą.
Nazajutrz wieczorem oczekiwała Anię na dworcu w Carmody wierna zawsze Diana i obydwie pojechały do domu, wpatrzone w czysty nieboskłon usiany gwiazdami. W każdem oknie płonęło światło, którego blask padał na ciemną drogę i odbijał się płomiennym refleksem na mrocznem tle Lasu Duchów. Na podwórzu płonęło wielkie powitalne ognisko, a dokoła tańczyły dwie małe figurki, z których jedna, widząc ukazujący się na zakręcie powozik, poczęła wydawać jakieś dzikie okrzyki.
— Tadzio uważa to za wojenny okrzyk jakiegoś szczepu Indjan, — objaśniła Diana. — To pastuch pana Harrisona nauczył go tego okrzyku i Tadzio przez cały tydzień się ćwiczył, ażeby cię godnie powitać. Pani Linde twierdzi, że słysząc ten okrzyk dostaje nagłej migreny, bo Tadzio wdrapuje jej się na plecy i zaczyna wrzeszczeć tak przeraźliwie, że biedna pani Małgorzata poprostu truchleje. Postanowił także rozpalić dla ciebie ognisko. Od dwóch tygodni znosił z lasu gałęzie i zamęczał Marylę, żeby mu pozwoliła nalać trochę nafty przed rozpaleniem drzewa. Widocznie zgodziła się wreszcie na to, chociaż pani Linde pragnęła temu zapobiec, twierdząc, że Tadzio swemi figlami gotów jeszcze wysadzić kiedyś wszystkich w powietrze.
Ania wyskoczyła z powoziku i w tej samej chwili Tadzio zawisł już na jej szyi. Nawet Tola przywarła do jej ręki.
— Aniu, czyż nie bajeczne ognisko? Zaraz ci pokażę, jak się je roznieca. Spójrz na te iskry. Rozpaliłem ten ogień tylko dla ciebie, żeby ci pokazać, jak się cieszę z twego powrotu.
Drzwi się uchyliły i na progu ukazała się postać Maryli, znacząca się ciemną plamą w kręgu światła, którego blask padał tu z kuchni. Wołała powitać Anię na mrocznem podwórzu, bo lękała się bardzo, że gotowa się jeszcze rozpłakać z radości, ona, ta surowa Maryla, która wszelki sentyment uważała za rzecz niedopuszczalną. Tuż za nią stała pani Linde, jak zwykle miła, dobra i godna. Istotnie miłość, o której Ania wspominała dnia tego Izie, czekała tu na nią z niecierpliwością i teraz spowijała ją powoli swemi stęsknionemi ramionami. Czy coś na świecie można było porównać z atmosferą, panującą na Zielonem Wzgórzu? Oczy Ani były promienne, gdy wraz z innymi zasiadła do kolacji, policzki miała zaróżowione, a beztroski uśmiech gościł na jej twarzy. Diana miała tym razem zostać u niej na noc. Ta perspektywa przywodziła na pamięć, dawne czasy wiośnianego dzieciństwa. Staroświecki serwis z pąkami róż ustawiony był dzisiaj uroczyście na stole, co świadczyło, że Maryla nawet starała się zadokumentować swą szczerą radość.
— Jestem pewna, że przegadacie całą noc, — uśmiechnęła się Maryla, gdy dziewczęta zamierzały już udać się do pokoju na facjatce.
— Masz słuszność, — przyznała Ania wesoło, — ale najprzód ułożę Tadzia. Bardzo mnie prosił o to.
— Zupełnie zrozumiałe, — rzekł Tadzio, idąc z Anią na facjatkę. — Muszę przecież przed kimś zmówić pacierz. Nie lubię się modlić w samotności.
— Odmawiając pacierz, nigdy nie jesteś samotny, Tadziu, bo Pan Bóg jest zawsze przy tobie i słucha uważnie tego, co mówisz.
— Ale ja Pana Boga nie widzę, — zaprotestował Tadzio. — Zawsze lepiej modlić się przy kimś, kogo się widzi. Strasznie nie lubię odmawiać pacierza w obecności Maryli, albo pani Linde.
Jednakże, ubrany już w swój nocny strój z miękkiej flaneli, nie śpieszył się teraz z rozpoczęciem pacierza. Stał przed Anią przestępując z nogi na nogę i patrzał na nią jakoś niepewnie.
— No, kochanie, uklęknij, — rzekła Ania.
Chłopiec zbliżył się i ukrył głowę na jej kolanach.
— Aniu, — zawołał drżącym głosem, — nie będę się mógł teraz modlić. Zresztą już prawie od tygodnia nie mogę się na to zdobyć. Ani wczoraj nie odmawiałem pacierza, ani przedwczoraj...
— Dlaczegóż to, Tadziu? — spytała Ania łagodnie.
— Ale nie będziesz się gniewała, jak ci powiem? — zapytał Tadzio błagalnie.
Ania posadziła go na kolanach i przytuliła małą główkę do swej piersi.
— Czyż ja się kiedy gniewam, jak mi coś opowiadasz, Tadziu?
— Nie, nigdy się nie gniewasz, ale ci jest przykro i to jest jeszcze gorsze. Będzie ci teraz bardzo przykro, jak ci o tem powiem i będziesz się mnie wstydziła. Jestem pewny.
— Czyś uczynił coś złego i dlatego nie masz odwagi odmówić pacierza?
— Nie, nic złego nie zrobiłem, ale muszę to zrobić.
— A cóż to takiego, Tadziu?
— Muszę powiedzieć brzydkie słowo, Aniu, — wybuchnął nagle Tadzio rozpaczliwie. — W zeszłym tygodniu słyszałem, jak je mówił pastuch pana Harrisona i od tego czasu mam ochotę także to powiedzieć nawet podczas pacierza.
— Więc już powiedz nareszcie.
Tadzio ze zmieszaniem podniósł w górę zarumienioną twarzyczkę.
— Aniu, ale to jest bardzo brzydkie słowo!
— No powiedzże je!
Tadzio raz jeszcze spojrzał niedowierzająco na swą opiekunkę, poczem przyciszonym głosem wyrzekł to straszne słowo. Zaraz potem zawstydzony ukrył znowu twarzyczkę na piersi Ani.
— Och, Aniu, ja już tego nigdy nie zrobię, nigdy. Nawet nigdy nie będę miał do tego ochoty. Wiedziałem, że to brzydkie słowo, ale nie przypuszczałem, że jest aż takie brzydkie.
— Jestem pewna, że więcej go nie powtórzysz, Tadziu i mam nadzieję, że wogóle nie będziesz myślał o niem. Gdybym była na twojem miejscu przestałabym się bawić z pastuchem pana Harrisona.
— Ale on się tak świetnie bawi w wojnę, — rzekł Tadzio z odrobiną żalu w głosie.
— Ty jednak nie powinieneś pamiętać tych wszystkich brzydkich stów, które on plecie. Takie słowa staną się potem prawdziwą trucizną i zabiją w tobie wszystko, co jest dobre.
— Nie, — zaprotestował Tadzio po chwili namysłu.
— Więc nie baw się z chłopcami, którzy cię takich słów uczą. Tadziu, a czy teraz będziesz mógł zmówić pacierz?
— Naturalnie, — odparł Tadzio z powagą, klękając u nóg Ani. — Zmówię pacierz bez zająknienia. Nie boję się nawet powiedzieć: „Choćbym miał umrzeć przed obudzeniem“, jak to było przedtem, gdy nie wypowiedziałem jeszcze tego brzydkiego słowa.
Prawdopodobnie Ania i Diana zwierzyły się tej nocy przed sobą z najgłębszych swoich tajemnic, lecz tajemnice te pozostały nazawsze między niemi. Jednakże nazajutrz przy śniadaniu obydwie wyglądały tak uroczo, jak tylko młodość może wyglądać po przepędzeniu potajemnych długich godzin na obopólnych wyznaniach. Przez całą noc obyło się bez śniegu, i dopiero gdy Diana w powrotnej drodze do domu mijała stary most, sklecony z belek, z nieba począł padać śnieg wielkiemi płatami, które fruwały nad polami, pogrążonemi w głębokiem uśpieniu. Wkrótce potem okoliczne pagórki i doliny pokryły się oślepiającą bielą śnieżną i zdawać się mogło, że szara jesień doczekała się wreszcie upragnionego przybycia swego zimowego oblubieńca. Ku wielkiej radości wszystkich Boże Narodzenie zapowiadało się w tym roku prześlicznie. Dnia tego w południe przybyły podarki i listy od panny Lawendy i Jasia. Siedząc w jasnej kuchni na Zielonem Wzgórzu, Ania otwierała z namaszczeniem koperty, i wchłaniała w płuca rozkoszną woń pieczonego ciasta, woń, którą Tadzio zwykł był nazywać z ekstazą „pięknym zapachem“.
Państwo Irving urządzili się już w swojem nowem mieszkaniu, — oznajmiła Ania po przeczytaniu listów. — Jestem pewna, że panna Lawenda znalazła wreszcie swe szczęście, domyślam się tego z tonu, w jakim list jest napisany. Znalazłam także dopisek Karoliny Czwartej. Tej biedaczce Boston zupełnie nie przypadł do gustu i ogromnie tęskni za domem. Panna Lawenda prosi, abym podczas wakacyj zajrzała choć raz do Chatki Ech i przewietrzyła trochę zamknięte pokoiki. W przyszłym tygodniu poproszę Dianę, żeby tam ze mną poszła. Będziemy mogły odwiedzić Teodorę Dix. A czy Ludwik Speed jeszcze do niej przychodzi?
— Podobno tak, — odparła Maryla, — ale naogół przestano już wierzyć, że te konkury odniosą jakiś rezultat.
— Będąc na miejscu Teodory, starałabym się go przynaglić, — odezwała się pani Linde. Sądząc z jej słów, widocznie sama bardzo tego pragnęła.
Między listami znalazła się także nagryzmolona wiadomość od Izabelli, zawierająca przeważnie nowiny o Anatolu i Augustynie.
„Jednakże nie mogę się jeszcze zdecydować na żadnego z nich“, pisała Iza. „Szkoda, że nie przyjęłaś mego zaproszenia, bo może ty potrafiłabyś się za mnie zdecydować. Przecież ktoś musi mieć trochę silnej woli. Zobaczywszy Anatola, uczułam przyspieszone bicie serca i przyszło mi na myśl, że on właśnie powinien być moim mężem, ale nazajutrz, gdy ujrzałam Augustyna, serce zabiło mi znowu tak samo. Czyli, że bicie serca nie jest oznaką uczucia, jak o tem piszą w książkach. Jestem pewna, Aniu, że tobie zabiłoby serce tylko na widok prawdziwego księcia z bajki, czy nie? Widocznie ja cała jestem trochę nie w porządku, ale za to bawię się świetnie, żałuję tylko, że ciebie tutaj niema! Dzisiaj pada bajeczny śnieg. Strasznie mi się to podoba. Lękałam się, że w tym roku będziemy mieli deszczowe święta.
Czy zdarzyło ci się kiedyś wsiąść do tramwaju, nie mając pieniędzy na kupienie biletu? Wyobraź sobie, że kilka dni temu znalazłam się w takiej sytuacji. Straszne to było. Gdy wsiadałam, byłam pewna, że mam przy sobie monetę pięćdziesięcio centową. Pamiętałam nawet, że ją włożyłam do kieszeni palta. Oczywiście usiadłam wygodnie i sięgnęłam do kieszeni. Niestety, monety nie znalazłam. Dreszcz przeniknął mnie od stóp do głowy. Sięgnęłam do drugiej kieszeni, lecz i tam nic nie było. Przeszukałam wszystkie kieszenie napróżno. Przeniknął mnie drugi dreszcz. Ściągnęłam rękawiczki i poczęłam raz jeszcze przeszukiwać wszystkie kieszenie. Niestety nie odniosło to żadnego skutku. Potem podniosłam się, sądząc, że pieniądze spadły mi na podłogę. W tramwaju było dużo pasażerów, którzy poczęli przyglądać mi się z zaciekawieniem, ja jednak nie zwracałam na to uwagi. A monety jak nie było, tak nie było. Wreszcie zaczęłam już podejrzewać, że przez omyłkę ją połknęłam. Nie wiedziałam co począć. Może konduktor zatrzyma tramwaj i każe mi wysiąść na pierwszym lepszym przystanku. Wówczas spaliłabym się chyba ze wstydu. Czyż mogłabym go przekonać, że ten brak pieniędzy powstał tylko dzięki roztargnieniu, czy uwierzy mi, że jestem osobą uczciwą i że nie miałam zamiaru przejechać się na gapę? Żeby chociaż Anatol i Augustyn byli teraz ze mną! Niestety, byli przy mnie tylko wtedy, gdy sama doskonale dawałam sobie radę. Myślałam, co mam powiedzieć konduktorowi, jak mi poda bilet. Ułożyłam już sobie w myśli całą przemowę, ale po chwili wydała mi się ona szalenie głupia i niewiarogodna. Bezwarunkowo trzeba wymyśleć coś innego. Trzeba się było zdać na łaskę i niełaskę Opatrzności. Czułam się tak, jak owa stara dama, znajdująca się na okręcie podczas burzy. Kapitan okrętu, pragnąc ją pocieszyć, tłumaczy, że całą nadzieję pokładać należy w Bogu, a ona na to: Czyżby już tak źle było?
W tem, w ostatniej chwili, gdy konduktor kierował się w moją stronę, przyszło mi na myśl, gdzie mogłam schować te przeklęte pieniądze. Więc jednakże ich nie połknęłam. Zdjęłam uważnie rękawiczkę i nagle błysnęła mi w niej moja nieszczęśliwa, upragniona moneta. Z uśmiechem szczęścia i pogody, podlałam ją konduktorowi, a cały świat nagle wydał mi się niezwykle piękny.“
Spacer do Chatki Ech był jedną z najmilszych wycieczek podczas wakacyj Bożego Narodzenia. Ania i Diana szły ochoczo wąską ścieżką leśną, niosąc duży koszyk z drugiem śniadaniem. Domek panny Lawendy zamknięty był od chwili jej ślubu i dopiero teraz po raz pierwszy wesołe promienie słońca odbiły się jasnym blaskiem w małych przytulnych pokoikach. Wszędzie roznosiła się jeszcze woń dawnych róż doniczkowych, hodowanych tak troskliwie przez właścicielkę i zdawać się mogło, że za chwilę panna Lawenda wejdzie do czyściutkiej bawialni i powita radośnie przybyłych gości. Nawet w kuchni wiało jeszcze niedawną obecnością uśmiechniętej zawsze Karoliny Czwartej.
— Ustawicznie mi się zdaje, że rozgościł tu się na nowo duch dawnych czasów, stały towarzysz tutejszych gospodyń, — zauważyła Ania ze śmiechem. — Musimy się przekonać, czy i echa jeszcze tu pozostały. Prawdopodobnie stary róg wisi ciągle w kuchni za drzwiami.
Istotnie echa nie opuściły dotąd kamiennego domku, bo po chwili oznajmiły swą obecność nawet nad brzegiem rzeki, a gdy dziewczętom to przyzywanie ech znudziło się wreszcie, zamknęły kamienny domek i udały się w powrotną drogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.