Świat zaginiony/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom II
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
„Pochód“.

Chciałbym przedewszystkiem wyrazić wdzięczność wszystkim tym, których gościnność i życzliwość ułatwiła nam i uprzyjemniła powrotna drogę, a więc w pierwszym rzędzie Signorowi Penalosa i urzędnikom brazylijskiego rządu. Kurtuazja ich oszczędziła nam wielu kłopotów. Następnie Signorowi Pereira, który, uprzedzając nasze życzenia, przygotował nam w Para bieliznę, ubranie i obuwie, dzięki czemu mogliśmy się pokazać w cywilizowanym świecie.
To też przykro mi, że za tyle życzliwości odwzajemniliśmy się naszym gospodarzom i dobroczyńcom stekiem kłamstw, i niniejszem uprzedzam, że ktokolwiek starałby się iść naszym śladem, straci jedynie czas i pieniądze. W opowiadaniach podaliśmy fałszywe nazwy, i jestem przekonany, że żaden z naszych następców nie zdoła trafić nawet do okolic, zbliżonych do Ziemi Maple White’a.
Przypuszczaliśmy, że zainteresowanie, jakie wzbudziła nasza wyprawa jest czysto lokalne, i nie mieliśmy pojęcia, że wieść o naszych przygodach podnieciła ogólną ciekawość w Europie; przekonaliśmy się o tem dopiero wówczas, gdyśmy się znaleźli o pięćset mil od Southamptonu i gdy gazeta za gazetą, ajencja za ajencją poczęły nadsyłać depesze, błagając nas choćby o krótki wywiad i ofiarowując zań wielkie sumy. Postanowiliśmy wszakże, że nie udzielimy żadnych informacji prasie przed porozumieniem się z członkami Instytutu Zoologicznego, od którego, jako delegaci, otrzymaliśmy instrukcje i któremu należało się nasze pierwsze sprawozdanie. To też, chociaż zastaliśmy w Southamptonie całą gromadę reporterów, odmówiliśmy im wszelkich objaśnień, co oczywiście tem silniej skierowało uwagę ogółu na zebranie zapowiedziane przez Instytut Zoologiczny w dniu 7 listopada.
Miało się ono pierwotnie odbyć w lokalu Instytutu, tam gdzie narodził się projekt wyprawy, ale, ze względu na zgłaszające się tłumy publiczności, musiano zmienić salę Instytutu na audytorjum w Queen Hall; okazuje się obecnie, że i ta sala była o wiele za szczupłą.
Zebranie zostało naznaczone na drugi dzień po naszem przybyciu do Londynu; pierwszy bowiem poświęciliśmy osobistym, najbliższym naszym sprawom. O moich wolę na razie nie wspominać; może uczynię to z czasem, gdy będę w stanie myśleć o nich spokojniej. Zwierzyłem się niegdyś czytelnikom z motywów mojego czynu, to też byłoby słusznem, abym ich wtajemniczył również i w jego następstwa. I zdobędę się na to, ale nie teraz jeszcze.
W każdym razie bez względu na przyczyny mego kroku, bez względu na to, co potem zaszło — pozostanie mi przeświadczenie, żem brał udział w jednej z najciekawszych ekspedycji świata, i mogę jedynie być wdzięczny okolicznościom, które mnie do tego skłoniły.
A teraz zbliżamy się do kulminacyjnego punktu w dziejach naszej wyprawy; właśnie, gdym sobie łamał głowę, jak go opisać, wzrok mój padł na poranne wydanie mojej „Gazety“, zawierające szczegółowe i doskonałe sprawozdanie kolegi Macdona. Nic mi nie pozostaje lepszego jak przepisać to sprawozdanie od nagłówka do zakończenia. Tak więc, posłuchajmy, przyjaciela Macdona:

ZAGINIONY ŚWIAT
Wielkie Zebranie w Queen Hall
Wrzawa podniecenie.
Niezwykłe zajście.
Cóż to było?
Pochód na Regent-Street.
(od naszego specjalnego korespondenta).

„Oddawna zapowiedziane i oczekiwane niecierpliwie zebranie Instytutu Zoologicznego, owe zebranie, na którem miano wysłuchać sprawozdania Komisji Inwestycyjnej, wysłanej przed rokiem do Ameryki Południowej, celem zbadania czy, zgodnie z twierdzeniem profesora Challengera istnieje tam życie zwierzęce w przedhistorycznej formie, odbyło się wczoraj w wielkiej sali Queen Hall, i śmiem twierdzić, że dzień ten będzie jednym z najdonioślejszych w dziejach Nauki, i pozostanie na zawsze w pamięci tych, co mieli szczęście być świadkami jego niezwykłych zajść (cóż za potwornej długości wstępne zdanie, bracie Macdona!)
Bilety wejścia przeznaczone były jedynie dla członków Instytutu i ich przyjaciół, okazuje się jednak, że ostatnie to określenie jest nader rozciągłem, gdyż na długo przed początkiem zebrania sala Queen Hallu była szczelnie wypakowana. Szerokie warstwy publiczności, zupełnie niesłusznie dotknięte wyłączeniem z zebrania, poczęły szturmować do drzwi sali, wskutek czego wywiązała się formalna bójka; parę osób odniosło szwank, a między nimi inspektor Scoble (Dywizja H), któremu złamano nogę. Wtargnąwszy do sali, publiczność przepełniła wszystkie jej kąty, a nawet zajęto lożę prasową; tak że liczba słuchaczy, z niecierpliwością oczekujących przybycia podróżników, dochodziła niemal do pięciu tysięcy.
Przybywszy wreszcie, podróżnicy zajęli miejsce na estradzie, gdzie już poprzednio zgromadzili się przedstawiciele stowarzyszeń naukowych, nietylko naszych ale francuskich i niemieckich. Szwecję reprezentował profesor zoologii uniwersytetu w Upsala p. Sergius.
Zjawienie się czterech bohaterów dnia, dało hasło burzliwej demonstracji, cała bowiem sala powstawszy z miejsc powitała ich długim, niemilknącym okrzykiem. Bystry jednak obserwator mógłby zauważyć, w tym radosnym nastroju pewien rozdźwięk, wróżący, iż zebranie będzie raczej ożywione niźli zgodne.
Nie warto zatrzymywać się nad opisem wyglądu naszych czterech podróżników, gdyż wszystkie dzienniki pomieściły ich fotografje; zauważę więc tylko, że przejścia i trudy wyprawy nie odbiły się na nich zbytnio. Broda profesora Challengera jest może nieco więcej zmierzwioną, twarz profesora Summerlee przybrała jeszcze bardziej ascetyczny wyraz, postać lorda Roxton wydaje się nieco szczuplejszą, a oblicza ich, w dniu gdy opuszczali stolicę nie były tak opalone, jak są w tej chwili, jednak naogół nie zmienili się wiele. Każden z nich zdaje się cieszyć wyśmienitem zdrowiem. Co się tyczy naszego przedstawiciela, znanego sportowca, i międzynarodowego footbalisty, p. E. D. Malone, to zmężniały, opalony, spoglądał na publiczność ze zwykłem, pogodnym uśmiechem na swej otwartej, dobrodusznej twarzy (no, Mac, czekaj niech ja cię gdzie przyłapię samego!)
Gdy wreszcie cisza zapanowała na sali, i po hałaśliwej owacji zgotowanej przybyłym, publiczność zajęła swoje miejsca, książę Durham, przewodniczący, zagaił zebranie.
Oświadczył, iż nie chce zabierać długo głosu, aby nie odwlekać sprawozdania z jakiem w imieniu członków wyprawy ma wystąpić profesor Summerlee. Oddawna krążą pogłoski, iż wyprawa ta uwieńczyła się niezwykłem powodzeniem (oklaski). Będzie to dowodem, że wyobraźnia poety i ścisłe wymogi nauki, nietylko nie wyłączają się wzajem, ale mogą się nawet spotkać. Chciałby jeszcze wyrazić swoją radość, — którą bezwątpienia podzielają i obecni, — iż podróżnicy powrócili cało i zdrowo z tej niebezpiecznej wyprawy, a nie da się zaprzeczyć, że katastrofa, jakaby ich spotkała, byłaby niepowetowaną stratą dla współczesnej nauki (burzliwe oklaski, w których jak zauważono profesor Challenger wziął żywy udział).
Gdy profesor Summerlee powstał z miejsca, powitano go entuzjastyczną owacją, a w trakcie jego przemówienia zrywały się wielokrotnie burzliwe oklaski.
Mowy profesora nie przytaczamy tutaj „in extenso“, gdyż niebawem ukaże się na łamach naszego pisma szczegółowe sprawozdanie z całej wyprawy, napisane przez naszego specjalnego korespondenta. Zadowolimy się więc narazić kilkoma ogólnymi uwagami.
Profesor Summerlee zagaił swe przemówienie, wyjaśniając cel ekspedycji; poczem dał wyraz uznania dla talentu i zasług swego przyjaciela, profesora Challengera, przypominając z żalem tę nieufność z jaką przyjęto wieść o jego odkryciu, dziś nie podlegającemu żadnym wątpliwościom. Następnie skreślił, w krótkich słowach bieg podróży, nie udzielając wszakże żadnych bliższych wskazówek, co do położenia słynnego płaskowzgórza; opisawszy drogę wzdłuż głównego koryta rzeki, aż do chwili przybycia do podnóża skał, strzegących nieznanej krainy, mówca dał wstrząsający obraz trudności, jakie zwalczyć musieli podróżnicy aby się do niej dostać, wysiłków, na które się zdobyli, a ofiarą których padli dwaj wierni metysi (profesor Summerlee ukrył prawdę aby nie podnosić na publicznem zebraniu drażliwego tematu). Powiódłszy za sobą słuchaczy w tajemniczą krainę, i uwięziwszy ich w niej na skutek zawalenia się drzewa, które służyło za most, profesor Summerlee ukazał im wszystkie jej czary i okropności. Nie zatrzymując się na osobistych przygodach, rozwodził się głównie nad bogatym plonem naukowym, zdobytym przez wyprawę w postaci przywiezionych zbiorów oraz obserwacji porobionych nad życiem zwierząt, owadów, ptaków i nad roślinnością płaskowzgórza, W ciągu kilku tygodni zebrano czterdzieści sześć odmian coleoptery i dziewięćdziesiąt cztery lepidoptery. Co do potwornych zwierząt, które w pierwszym rzędzie wzbudzają zainteresowanie ogółu, mówca gotów jest wyliczyć sporą ich listę, i jest przekonany, że lista ta znacznie wzrośnie, gdy płaskowzgórze zostanie bliżej zbadane. On i jego towarzysze widzieli przynajmniej z tuzin stworzeń (przeważnie zdala) dotychczas najzupełniej nauce nieznanych. Stworzenia te zostaną z czasem zbadane i sklasyfikowane; wspomniał o wężu, którego ciemno-ponsowa skóra, rozpostarta dochodzi do pięćdziesięciu jeden stóp długości; następnie o białawych stworzeniach, należących prawdopodobnie do rodziny ssaków, a świecących nocą silnym fosforycznym blaskiem, wreszcie o wielkiej, czarnej ćmie, której ukąszenie indjanie uważają za niezmiernie jadowite. Pomijając jednak te zupełnie nieznane odmiany, płaskowzgórze obfituje w przedhistoryczne zwierzęta, należące do gatunków epoki Jurajskiej, wśród nich wymienił olbrzymiego stegosaurusa, którego p. Malone widział raz przy wodopoju, a przed nim oglądał i uwiecznił na rysunku, ów dzielny Amerykanin, pierwszy badacz tej tajemniczej krainy. Opisał również iguanodona i pterodaktyla — pierwsze stworzenia, jakie napotkali. Wstrząsnął nerwami słuchaczy, opisując drapieżnego dinosaura, najstraszniejszą z napotkanych bestji, która niejednokrotnie dała się we znaki członkom wyprawy, poczem przeszedł do wielkiego i krwiożerczego ptaka phororachusa i do olbrzymiego łosia, żyjącego jeszcze na tem płaskowzgórzu. Ale opowiadanie o centralnem jeziorze, i wszystkich dziwach, jakie w sobie kryło, wzbudziło najżywsze zaciekawienie wśród słuchaczy. Zdawało się obecnym, że śnią na jawie, gdy mówca, spokojnie i systematycznie wyliczał rybo-jaszczury i potężne węże, zamieszkujące te zaczarowane wody. Kończąc sprawozdanie profesor Summerlee, opisał indyjskie plemię, żyjące na płaskowzgórzu, oraz zdumiewającą kolonję antropoidalnych małp, stojących o wiele wyżej od „pithecantropusa“ jawajskiego, i zbliżających się najbardziej do tej hypotetycznej istoty, którą zwiemy „brakującem ogniwem“, wreszcie wśród ogólnej wesołości wspomniał o pomysłowej, lecz nader niebezpiecznej komunikacji lotniczej profesora Challengera, i w kilku słowach wyjaśnił, w jaki sposób członkowie wyprawy zdołali powrócić do ucywilizowanego świata.
„Sądzono początkowo, że po tej przemowie, zebranie rozejdzie się, uchwaliwszy votum uznania i dziękczynienia dla podróżników, zaproponowane przez profesora Sergiusa (delegata uniwersytetu w Upsala), ale rzeczy przybrały niebawem wręcz odmienny obrót. Pewna opozycja dawała się wyczuć w sali od początku zebrania, po zakończeniu zaś przemowy profesora Summerlee, podniósł się z środkowych szeregów krzeseł dr. James Illingworth z Edynburga i spytał, czy nie należy zgłaszać sprostowania przed ostateczną rezolucją?
— Oczywiście — odparł przewodniczący — o ile zachodzi potrzeba sprostowania.
Dr. Illingworth odpowiedział, iż zachodzi.
— W takim razie — rzekł przewodniczący — proszę je zgłosić natychmiast.
Profesor Summerlee, powstając gwałtownie z miejsca, zawołał:
— Książe pozwoli mi zauważyć, iż ten pan jest moim osobistym wrogiem od czasu naszego zatargu w „Kwartalniku Naukowym“, co do istot charakteru „bathybiusa“.
— Przykro mi — odparł przewodniczący — ale nie mogę się wdawać w żadne osobiste względy. Udzielam głosu dr. Illingworth“.
Stronnicy wyprawy zagłuszyli słowa profesora Illingwortha, i starali się nawet zmusić go do milczenia, ale jako człowiek niezwykle okazałej postawy, obdarzony wyjątkową siłą głosu, dr. Illingworth zapanował nad zamieszaniem i zdołał wygłosić swoje przemówienie. Nie podlegało wątpliwości, iż posiadał na sali grono zwolenników, choć stanowili oni mniejszość w zebraniu. Większość publiczności zachowała się neutralnie.
Dr. Illingworth rozpoczął swą przemowę od słów uznania dla naukowej działalności profesorów Challengera i Summerlee. Ubolewał, iż posądzono go o osobistą niechęć, podczas gdy jego zachowanie się miało na celu wyłącznie dobro nauki, wszak w gruncie rzeczy przypadło mu dziś w udziale to samo stanowisko, jakie na pamiętnem zebraniu Instytutu Zoologicznego zajął względem profesora Challengera szanowny kolega Summerlee. Kwestjonował on wówczas pewne twierdzenia profesora Challengera; dzisiaj zaś, popierając też same twierdzenia, spodziewa się, iż będą one uznane przez ogół. Czy ma dostateczne po temu podstawy? (okrzyki „Tak, tak“ i „Nie“ oraz gwałtowna wrzawa, podczas której w loży dziennikarskiej dosłyszano jednak, jak profesor Challenger prosił przewodniczącego o pozwolenie wyrzucenia za drzwi dr. Illingwortha). Dr. Illingworth nie zaprzecza, iż członkowie wyprawy są ludźmi nieposzlakowanej prawości, ale są tylko ludźmi, a natura człowieka jest słabą. Chęć sławy może otumanić nawet uczonych, gdyż wszyscy tak jak ćmy lubimy kąpać się w świetle. Słynni myśliwi i sportowcy nieraz pragną zaćmić swych rywali, a dziennikarze nie są wrogami przesady, tak więc każdy członek wyprawy miał swoje własne cele w tem, aby rezultaty jej były jaknajbardziej zdumiewające („Hańba!! dość!!) Mówca nie chce nikogo obrazić („a jednak obrażasz pan“), ale musi zaznaczyć, iż ciekawe opowiadania wygłoszone przed chwilą opierają się na bardzo nikłych dowodach. Co znaczy bowiem parę fotografji w czasach gdy je można fabrykować dowolnie. Cóż pozostaje poza nimi? Historia przeprawy na linie, co uniemożliwiło przywiezienie większych okazów; pomysłowe to ale niestety mało przekonywujące. Podobno lord Roxton posiada czaszkę phororachusa. Otóż mówca chciałby widzieć tę czaszkę.
(Lord John Roxton — „Jeżeli dobrze rozumiem, ten pan zarzuca mi kłamstwo?“) Wrzawa, krzyki. Przewodniczący: Przywołuję wszystkich do porządku. Panie doktorze Illingworth proszę pana o sformułowanie pańskich zarzutów.
Dr. Illingworth: Miałbym jeszcze wiele do powiedzenia ale poddaję się regulaminowi. Wniosek mój jest następujący: podziękować profesorowi Summerlee za interesujące sprawozdanie, ale uznać jego wiadomości za „niestwierdzone“ i wyznaczyć nową liczniejszą i wiarogodniejszą Komisję Inwestygacyjną“.
Trudno opisać zamięszanie, jakie zapanowało po tych słowach, znaczna część słuchaczy wyraziła swoje oburzenie krzykami „Cofnąć wniosek“. „Wyrzucić gościa za drzwi“, „Wstyd“, podczas gdy inni — a trzeba przyznać, iż było ich wielu — wołali: „Cicho“, „Porządek“, „Ma rację“. W dalszych rzędach wywiązała się bójka między studentami medycyny, którzy stawili się licznie na zebranie. Jedynie obecność pań powstrzymała oba obozy od większej bijatyki. Nagle jednak wrzawa przycichła, a po chwili zupełnie zamarła: profesor Challenger wszedł na estradę. Powierzchowność jego i zachowanie mają w sobie coś onieśmielającego, to też gdy podniósł rękę, dając znak iż chce przemówić, wszyscy umilkli aby go wysłuchać.
— Pozwolę sobie przypomnieć tu obecnym — zaczął profesor Challenger — iż sceny podobne dzisiejszej miały miejsce i na poprzedniem zebraniu, na którem danem mi było przemawiać. Wówczas profesor Summerlee stał na czele opozycji, a choć dziś przyznaje się do błędu, jednak faktów niepodobna wykreślać z pamięci. Nie potrzebuję chyba wspominać, że, aczkolwiek profesor Summerlee, jako nominalny kierownik wyprawy, zabierał głos dzisiaj, jednak istotną duszą całej tej wyprawy byłem ja, i powodzenie jej mnie głównie należy zawdzięczać. Ja to doprowadziłem tych panów do słynnego płaskowzgórza, i ja to, jakieście to już słyszeli, przekonałem ich o swojem odkryciu. Mieliśmy nadzieję, że nikt nie będzie tak ograniczony, aby zaprzeczać prawdzie naszych zgodnych twierdzeń, co do mnie jednak, to nauczony doświadczeniem, zaopatrzyłem się w dowody. Tak jak wspomniał profesor Summerlee, nasze aparaty fotograficzne zostały zniszczone, a większość klisz rozbita przez małpoludzi (śmiechy i krzyki „opowiadajcie to innym“). Wspomniałem o małpoludziach i muszę przyznać, że niektóre głosy, które dochodzą teraz moich uszu przywodzą mi żywo na pamięć mój pobyt wśród tych zwierząt (Śmiech). Ocalone klisze osądzili znawcy; po za tem, jakież jeszcze moglibyśmy mieć dowody? Warunki naszej ucieczki uniemożliwiły nam zabranie większego bagażu, udało nam się więc ocalić tylko kolekcję motyli i chrząszczy, zebraną przez profesora Summerlee, a zawierającą wiele nieznanych dotąd okazów. Czy i to nie jest dowodem? (Kilka głosów „Nie, nie“). Kto powiedział „nie“?
Dr. Illngworth (wstając z miejsca): — Zdaniem naszem podobną kollekcję zebrać można niekoniecznie na przedhistorycznem płaskowzgórzu (oklaski).
Profesor Challenger. — Chylę głowę przed pańską naukową powagą, aczkolwiek przyznaję, że imię pańskie jest mi dość nieznane. Pomijając więc kwestję kollekcji i fotografji, przechodzę do wiadomości, któreśmy przywieźli, a które rzucają światło na zagadnienia dotychczas niewyjaśnione, np. o obyczajach pterodaktylów (krzyki „blaga“), twierdzę, iż obyczaje pterodaktylów są nam doskonale znane. Posiadam w portfelu fotografję tych stworzeń, zrobioną z natury i zdolną przekonać....
Dr. Illingworth: Żadna fotografja nas nie przekona.
Profesor Challenger: Chciałby pan może ujrzeć pterodaktyle w naturze?
Dr. Illingworth: Bezwątpienia.
Profesor Challenger: I toby pana przekonało?
Dr. Illingworth (śmiejąc się): Oczywiście.
Wówczas zdarzył się wypadek sensacyjny — tak sensacyjny, iż niemasz równego mu w rocznikach zebrań naukowych. Profesor Challenger dał ręką znak, i natychmiast kolega nasz, p. E. D. Malone podniósł się i zeszedł z estrady; po chwili jednak wrócił w towarzystwie olbrzymiego negra, a obydwaj dźwigali wielką, kwadratowa, widocznie bardzo ciężką skrzynię, którą postawili przed profesorem Challengerem. Głęboka cisza zapanowała na sali; uwaga każdego z obecnych skierowana była na skrzynię. Profesor Challenger uniósł jej wieko i, pochylając się nad nią, kilkakrotnie strzepnął palcami i wyrzekł pieszczotliwie „Chodź, chodź maleńki“. Po chwili obrzydliwe, wstrętne jakieś stworzenie, grzechocząc przeraźliwie wyszło ze skrzyni i usiadło na jej brzegu. Uwaga publiczności była tak naprężoną, iż nikt nie spostrzegł nawet jak książę Durham spadł z estrady. Głowa tego stworzenia przypominała najpotworniejsze chimery, jakie się kiedykolwiek wylęgły w wyobraźni średniowiecznego rzeźbiarza. Złośliwa i drapieżna, świeciła dwojgiem oczu, czerwonych jak dwa rozpalone węgle. Podwójny szereg drobnych zębów błyszczał w długim, półotwartymi dziobie. Skulone, półokrągłe ramiona przykrywało coś na kształt szarego, zgniecionego szala, całość przypominała upiorną, chorobliwą zjawę manjaka.
Przez chwilę groziła ogólna panika; profesor Challenger podniósł ramiona, aby nakazać milczenie, ale ruch ten spłoszył, siedzące przy nim straszydło. Szary szal rozwinął się nagle w parę błoniastych skrzydeł; i zanim profesor Challenger zdążył przytrzymać potwora, ten frunął na salę i począł zataczać po niej powoli koła, z suchym chrzęstem swych olbrzymich skrzydeł. Wstrętny zapach zgnilizny rozszedł się wokół; ludzie na galerji, wystraszeni bliskością tych czerwonych oczu i tego strasznego dzioba, poczęli krzyczeć przeraźliwie, temwięcej płosząc dziwnego gościa. Coraz żywsze i żywsze zataczał on koła, uderzając się o ściany i lampy.
— Okna! Na miłość Boską, zamknąć okna! — krzyczał z estrady profesor Challenger, miotając się rozpaczliwie i łamiąc ręce.
Było już jednak zapóźno; straszne stworzenie tłukąc się o ściany, jak potworna, niepojętej wielkości ćma, już zbliżyło się do okna, cisnęło się w jego otwór i — uleciało. Na ten widok profesor Challenger padł w fotel i zakrył twarz rękoma, ale zebrani, widząc że niebezpieczeństwo minęło, wydali westchnienie głębokiej ulgi.
Wówczas — doprawdy trudno opisać ten zapał, w którym niedawni przeciwnicy wyprawy łącząc się z jej stronnikami, z jednozgodnym okrzykiem entuzjazmu, jak wezbrana fala popłynęli po sali i łamiąc krzesła, pulpity orkiestry, zaleli estradę i unieśli ze sobą czterech bohaterów. Poprzednie niedowierzanie zostało sowicie wynagrodzone; wszyscy, co do jednego byli na nogach, wszyscy krzyczeli i gestykulowali radośnie i wszyscy tłumem otaczali podróżników.
— W górę ich, w górę! wołano i, mimo oporu, czterej bohaterowie zostali podniesieni w górę przez setki rąk. Tłum stał się tak zwarty, że trudno by już było postawić ich z powrotem na ziemi.
— Na Regent street, na Regent street! krzyczano wokół.
Przez chwilę zakotłowało się w ciżbie, poczem wartki prąd ludzi popłynął na ulicę, niosąc czterech podróżników. Ale przed drzwiami Queen’s Hall czekał niezmierzony tłum, który zlawszy się z pierwszym, utworzył morze głów. Był to widok niezwykły. Burza oklasków powitała zjawienie się podróżników; w mgnieniu oka utworzono karny, olbrzymi pochód, który ciągnął się aż do Picadilly. Wstrzymano cały ruch uliczny, co dało powód szeregowi zajść między policją i szoferami z jednej strony, a uczestnikami pochodu z drugiej strony. Było już dobrze po północy, gdy rozentuzjazmowana publiczność uwolniła czterech bohaterów ze swych uścisków, odniósłszy ich do mieszkania lorda Roxtona, przy ulicy Albany, poczem śpiewając „God Save the King“ rozeszła silę do domów. Tak zakończył się ten wieczór, najciekawszy, jaki oddawna widziano w Londynie“.
Tyle powiedział mój kolega Macdona, może nieco zbyt kwieciście, ale zgodnie z prawdą. Co do pterodaktyla to pojawienie się jego, tak nieoczekiwane dla publiczności, nie było niespodzianką dla nas. Wspomniałem już poprzednio, że spotkałem raz lorda Johna, gdy osłonięty swymi dziwnym przyrządem, szedł, aby złapać „pisklę“ dla Challengera. Napomknąłem również o trudnościach, jakie nam sprawiał bagaż profesora, a gdybym był zatrzymał się na opisie naszej podróży powrotnej, niejedno miałbym do opowiedzenia o kłopotach z jakiemiśmy się borykali, by zaspokoić apetyt naszego wychowanka, żywiącego się zgniłemi rybami. Dotykałem tego tematu jedynie mimochodem, gdyż profesor Challenger pragnął zachować tajemnicę co do istnienia owego żywego „dowodu“, aż do chwili, gdy zajdzie potrzeba przeciwstawienia zarzutom swych wrogów.
Kilka słów jeszcze co do dalszych losów naszego pterodaktyla; niestety niema pod tym względem żadnych pewnych wiadomości. Dwie śmiertelnie wystraszone kobiety twierdzą, iż widziały go na dachu Queen’s Hallu, gdzie siedział przez kilka godzin, jak djabelny jakiś posąg. Następnego zaś dnia wieczorne gazety umieściły notatkę, iż szeregowiec Miles został oddany pod sąd wojenny za samowolne opuszczenie posterunku przed pałacem Malborough. Szeregowiec Miles przytoczył na swoją obronę, iż przeraził się i począł uciekać, ujrzawszy między sobą a dyskiem księżyca lecącego djabła. Tłumaczenie to sąd uznał za bezsensowne, choć mogło ono rzucić nieco światła na interesującą nas sprawę. Ostatnią wiadomością, jaka mnie doszła o pterodaktylu, było opowiadanie załogi parowca „Friessland“ kursującego między Ameryką a Danją; mianowicie znajdując się o jakie dziesięć mil od portu, załoga ujrzała na horyzoncie coś pośredniego między latającym kozłem a potwornej wielkości nietoperzem, co sunęło z wielką szybkością w kierunku południowo-zachodnim. Jeżeli więc instynkt prowadził go istotnie w stronę rodzinnego gniazda, ostatni europejski pterodaktyl musiał zginąć w wielkich przestrzeniach Atlantyku.
A Gladys — moja Gladys! — Gladys, władczyni czarownego jeziora, które przezwane teraz zostanie na Centralne, nie chcę bowiem, aby to niegdyś drogie imię, zostało unieśmiertelnione przezemnie. Czyż nie wyczuwałem w niej zawsze jakiejś nuty bezwzględnego egoizmu? Czyżbym nawet wówczas, gdym ulegał jej życzeniom, nie zdawał sobie sprawy, że lichą jest ta miłość, co z lekkiem sercem naraża ukochanego na niebezpieczeństwa, a nawet na śmierć? Czyżbym w chwilach, gdy jej uroda nie przesłaniała trafności mego sądu, nie dostrzegał, że serce jej jest chłodne i samolubne? A jej dążenie do sławy czyż, zamiast wypływać z wzniosłych pobudek, nie było tylko niską chęcią osiągnięcia bez wysiłków i bez poświęceń, tego, co mogło dać jej najwięcej korzyści? A może dziś dopiero, nauczony gorzkiem doświadczeniem, poznałem prawdę?
Bądź co bądź zadała mi cios straszny; niewiele brakowało, abym zwątpił o wszystkiem na świecie. Dziś jednak, gdy to piszę, tydzień ubiegł od naszego spotkania, a wczorajsza rozmowa z lordem Roxtonem natchnęła mnie nieco lepszą myślą.
W kilku słowach opowiem co zaszło: w Southampton nie zastałem ani listu, ani depeszy, to też stanąwszy wreszcie, około dziesiątej wieczór przed willą w Streetham, drżałem z niepokoju. Czy, aby nie umarła? Gdzie było to wszystko, o czem tylekrotnie marzyłem: wyciągnięte ku mnie ramiona Gladys, jej uśmiech radości, słowa zachwytu, jakim wierzyłem, iż powita człowieka, co dla zadowolenia jej kaprysu, narażał życie? Strącony z obłoków, stąpałem już po ziemi, jednak chciałem łudzić się jeszcze. Przebiegłem ogród, zapukałem do drzwi mieszkania, skąd dobiegał mnie głos Gladys, i odsunąwszy zdumioną służącą, wpadłem do saloniku.
Gladys siedziała w cieniu stojącej lampy, na niskim szezlonżku, obok pianina; w trzech susach byłem obok niej i pochwyciłem jej ręce.
— Gladys! — zawołałem — moja Gladys!
Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Jakaś zmiana zaszła w jej twarzy; wyraz jej oczu, chłodne spojrzenie, lekki grymas ust — były mi obce. Wysunęła ręce z mojego uścisku.
— Co to wszystko znaczy? — rzekła.
— Gladys! — zawołałem — co tobie? Czyż nie jesteś moją, moją dawną Gladys?
— Nie — odparła — dzisiaj jestem Gladys Potts. Pozwoli pan, że go przedstawię mojemu mężowi.
Jakże śmiesznem bywa życie! Oto niewielki, brunatno-włosy osobnik, wygodnie zagłębiony w fotelu, przeznaczonym niegdyś dla mego wyłącznego użytku, ściskał machinalnie moją dłoń i obydwaj uśmiechaliśmy się z przymusem.
— Mieszkamy chwilowo u ojca — wyjaśniała Gladys — nasz dom jeszcze nie jest urządzony.
— Ach, tak — szepnąłem.
— Nie otrzymał pan w Para mojego listu?
— Nie, nie otrzymałem żadnego listu.
— Co za szkoda! Byłoby to wyjaśniło sytuację.
— Sytuacja jest zupełnie jasna — rzekłem.
— Opowiedziałam Williamowi wszystko o naszych stosunkach — ciągnęła dalej Gladys — wogóle mój mąż i ja nie mamy przed sobą tajemnic. Doprawdy przykro mi bardzo ze względu na pana, ale uczucie pańskie nie mogło być zbyt głębokiem, skoro odjechał pan z lekkiem sercem, zostawiając mnie samą, nieprawdaż? Nie ma pan chyba żalu do mnie?
— Bynajmniej. Muszę już iść.
— Niech pan coś przekąsi — zaproponował brunatno-włosy jegomość i dodał poufnie — tak to się zwykle kończy. Ba, i nie może być inaczej, chyba żeby wprowadzono poligamję, tylko z tamtej strony.
Zaśmiał się idjotycznie, a ja odwróciłem się ku wyjściu.
Otworzyłem już drzwi, gdy nagła myśl błysnęła mi w głowie; podeszłem do mego szczęśliwego rywala, który rzucił niespokojne wejrzenie na dzwonek elektryczny.
— Czy nie zechciałby mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie? — rzekłem.
— Owszem, o ile będę w stanie — odparł.
— W jaki sposób zdobył ją pan? Czy odnalazł pan ukryty skarb, czy odkrył biegun północny, może przeleciał pan kanał? Czem się pan odznaczył?
Spojrzał na mnie z wyrazem osłupienia na swej dobrodusznej, tępej, zmęczonej twarzy.
— Zdaje mi się — rzekł — iż jest to pytanie natury zbyt osobistej
— W takim razie — rzekłem — niech mi pan powie tylko czem pan jest? Jaki jest pański zawód?
— Jestem dependentem — odparł — drugim dependentem w kancelarji adwokackiej Johnson i Merivale, 41, Chancery Lane.
— Dobranoc państwu! — zawołałem i znikłem w mrokach nocy, jak znikają wszyscy nieszczęśliwi kochankowie, a serce moje wrzało bólem, gniewem i szyderstwem.
Jeszcze jedna mała scenka na zakończenie.
Wczoraj wieczorem byłem zaproszony do lorda Johna wraz z obydwoma profesorami. Po kolacji, paląc, rozmawialiśmy o wspólnych przygodach. Dobrze znajome twarze moich towarzyszy tak mi się wydały dziwne w tem odmiennem otoczeniu. Oto mam przed sobą Challengera, z jego pobłażliwym uśmiechem, ciężkiemi powiekami, zuchwałem spojrzeniem, i brodą agresywnie rozwianą na potężnej piersi, — jak sapiąc niecierpliwie wykładał profesorowi Summerlee swe teorje. A oto Summerlee, jak z nieodstępną fajeczką, sterczącą między rzadkim wąsem, a szpakowatą koźlą bródką, i z wypiekami na chudej twarzy, zbija twierdzenia Challengera. Otóż wreszcie i nasz gospodarz, z tem orlem, suchem obliczem, z niebieskiemi oczyma, zimnemi jak dwa lodowce, oczyma na dnie których tai się coś groźnego i żartobliwego zarazem.
Takimi pozostaną na zawsze w mej pamięci.
Już po kolacji, w swojem specjalnem sanktuarium, zalanem falą łagodnego światła, ozdobionem niezliczonemi trofeami — lord John zakomunikował nam wielką nowinę. Wyjął z szuflady stare pudełko od cygar i postawił przed sobą na stole.
— Być może — zaczął — iż powinienem był powiedzieć wam wcześniej to co mówię dzisiaj, ale nie byłem pewien czy nie wprowadzę was w błąd, a nie chciałem wzbudzać w was próżnych nadziei. Dzisiaj jednak gdy się ziściły mogę już przemówić. Czy pamiętacie owo gniazdo pterodaktyli wśród trzęsawiska? Otóż zabarwienie gruntu uderzyło mnie wówczas; ponieważ nie zwróciliście na nie prawdopodobnie uwagi więc powiem wam, że był to krater wulkanu o pokładach niebieskawej gliny.
Obydwaj profesorowie skinęli potakująco głowami.
— Raz tylko jeden w życiu widziałem błękitnawą glinę wśród formacji wulkanicznej, a było to w wielkiej kopalni djamentu w Kimberley. Nic więc dziwnego, że nabiłem sobie głowę djamentami i, skonstruowawszy przyrząd ochronny, na wypadek zatargu z pterodaktylami, spędziłem w ich sąsiedztwie nader miły dzionek. Oto jego plony.
Otworzył pudełko od cygar i wysypał na stół około trzydziestu kamieni, których wielkość wahała się między ziarnkiem grochu a orzechem.
Może należało wtajemniczyć was wówczas w całą sprawę, ale wiem, że djamenty są dla laika zawsze jakiemś nieznanem „x“, gdyż wartość ich, bez względu na rozmiar zależy od koloru i czystości wody. Dlatego, nic nie wspominając nikomu, zabrałem je z sobą i zaraz po powrocie do Londynu kazałem je ocenić i zlekka oszlifować.
Wyjął z kieszeni maleńkie tekturowe pudełeczko i wytrząsnął zeń na stół wspaniały brylant, jeden z największych jakie w mem życiu widziałem.
— Otóż wyniki — rzekł — jubiler ocenia te djamenty, przynajmniej na dwieście tysięcy funtów. Oczywiście dzielimy tę sumę na cztery równe części. Nie chcę słyszeć żadnych protestów. No a teraz, profesorze — zwrócił się do Challengera — niech mi pan powie, co pan pocznie ze swemi pieniędzmi?
— Jeśli istotnie, milordzie, upiera się pan przy tak wspaniałomyślnym podziale — odparł Challenger — to ufunduję prywatne muzeum, co jest oddawna mojem marzeniem.
— A pan, Summerlee?
— Co do mnie usunę się z profesury, co mi da możność zakończyć klasyfikację skamieniałości pokładów kredowych.
— Ja zaś — rzekł lord John — zorganizuję nową ekspedycję i raz jeszcze odwiedzę kochane płaskowzgórze. Co się tyczy pana, młodzieńcze, to oczywiście zacznie się pan szykować do ślubu?
— Nie, — rzekłem, uśmiechając się z przymusem — natomiast, jeśli się pan zgodzi pojadę z panem.
Lord Roxton nie odpowiedział ani słowa, ale po przez stół wyciągnął ku mnie opaloną dłoń.


KONIEC.


Łaskawy Czytelniku, jeśli chcesz się jeszcze spotkać z sympatycznym prof. Challengerem, to przeczytaj powieść:
Conan Doyle, Świat w letargu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.