Święty/Część I/Rozdział czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Święty
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1933
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stella Landy-Feldhorn
Tytuł orygin. Saint’s Progress
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.

Gracja Laird w stroju pielęgniarki siedziała w jadalni w domu ojca przy starym placu, położonym między wschodnią a zachodnią częścią Londynu i pisała telegram. „Wielebny Edward Pierson, Kestrel, Tintern, Monmouthshire. Jerzy ciężko chory. Przyjedź, jeżeli możesz. Gracja“. Oddała telegram służącej, zdjęła płaszcz i usiadła na chwilę. Miała za sobą całonocną podróż po całym dniu pracy i przyjechała dopiero przed chwilą. Zastała męża między życiem a śmiercią. Różniła się bardzo od Noel; nie była taka wysoka, ale silniej zbudowana, włosy miała kasztanowate, oczy piwne, czoło szerokie. Poważna jej twarz miała przeduchowiony, wiecznie pytający wyraz i zdradzała wyjątkową szczerość. Skończyła właśnie dwadzieścia lat. Była zamężna od roku, ale z mężem spędziła jedynie sześć tygodni. Nie mieli narazie nawet własnego mieszkania. Odpoczęła pięć minut, poczem energicznym ruchem przesunęła ręką po twarzy, odrzuciła głowę wtył i poszła na górę do pokoju, w którym leżał mąż. Był nieprzytomny; mogła więc tylko siedzieć przy nim i patrzeć na niego. — Jeżeli umrze — myślała — znienawidzę Boga za jego okrucieństwo. Miałam Jerzego przez sześć tygodni, inni ludzie żyją razem sześćdziesiąt lat. — Nie odwracała wzroku od jego twarzy krótkiej i szerokiej z wypukłem, mądrem czołem. Opalił się. Oczy miał zamknięte; ciemne rzęsy leżały na śmiertelnie żółtych policzkach. Szerokie czoło zarośnięte było dość nisko gęstemi włosami. Przez uchylone wargi widać było mocne, białe zęby. Nosił mały, przystrzyżony wąsik; silnie zarysowana broda zaczęła już zarastać. Pyjama rozsunęła mu się na piersiach. Gracja zapięła ją. Dziwnie cicho było w pokoju, jak na Londyn, przy otwartem szeroko oknie. Ach, żeby móc w jakiś sposób przełamać tę ciężką martwotę, która ogarnęła nietylko Jerzego, ale i ją, i świat cały! Jakże okrutna była ta senność — teraz, kiedy mogła stracić go na zawsze za kilka godzin, czy dni! Przypomniała sobie ostatnie pożegnanie z mężem. Nie było bardzo serdeczne, przyszło zbyt nagle po jednej z tych sprzeczek, które miewali od czasu do czasu i przy których nie nauczyli się jeszcze podtrzymywać z wdziękiem swych różniących się zapatrywań. Jerzy utrzymywał, że niema życia pozagrobowego, a ona utrzymywała, że ono istnieje. Rozgorączkowali i zniecierpliwili się oboje. Nawet w dorożce, w drodze do pociągu prowadzili dalej tę nieszczęsną dyskusję i pocałowali się na pożegnanie wargami gorącem! jeszcze od walki! Od tego czasu, jakby w poczuciu skruchy zaczęła się skłaniać ku jego poglądowi; a teraz, kiedy miał może rozwiązać to zagadnienie — kiedy się miał przekonać o prawdzie, instynkt podszeptywał jej, że jeżeli on umrze, nie zobaczy go nigdy więcej. Okrutne było, że właśnie w takiej chwili, jak ta, cala jej wiara stopniała.
Położyła dłoń na jego ręce. Była ciepła i wydawała się silna, mimo nieruchomości i bezwładu. Jerzy miał w sobie tyle żywotności, był taki krzepki, taki pełen życia, taki energiczny; wydawało się wprost niemożliwe, by los spłatał mu takiego figla. Starała się uprzytomnić sobie nieustraszone spojrzenie jego jasnych stalowych oczu, jego głęboki, dziwnie wibrujący głos, który nie miał w sobie śladu zarozumialstwa, czy nieszczerości. Ręka jej zakradła się do jego serca; zaczęła je powoli, delikatnie nacierać. On, jako lekarz i ona, jako pielęgniarka tyle razy patrzyli na śmierć w ostatnich dwóch latach! A jednak miała w tej chwili wrażenie, jakby jeszcze nigdy nie widziała śmierci, jakby te młode twarze, blade i zgaszone, które oglądała w szpitalnych salach, były tylko widowiskiem. Śmierć ukaże jej się poraź pierwszy, jeżeli w tej twarzy, którą kocha, zgaśnie na zawsze światło i barwa, ruch i wyraz.
Trzmiel wpadł przez okno od strony parku i latał po pokoju, brzęcząc ospale. Zachłysnęła się cichym szlochem...

2.

Pierson otrzymał telegram w południe po powrocie z samotnej przechadzki i po rozmowie z Tliirzą. Musiało być bardzo źle, jeżeli Gracja — taka samodzielna — prosiła o przybycie. Zaczął się odrazu przygotowywać do wyjazdu najbliższym pociągiem. Noel wyszła, nikt nie wiedział, dokąd. Z ciężkiem sercem napisał do niej te słowa:
„Najdroższe Dziecko,
Jadę do Gracji; biedny Jerzy jest niebezpiecznie chory. Jeżeli sprawa weźmie zły obrót, powinnaś być przy siostrze. Zatelegrafuję Ci jutro wczesnym rankiem. Pozostawiam Cię pod opieką ciotki, drogie dziecko. Bądź rozsądna i cierpliwa. Niech Cię Bóg ma w swej opiece.

Twój oddany
Ojciec“.

Był sam w przedziale trzeciej klasy. Wychylił się z okna i patrzył na ruiny Opactwa położone po drugiej stronie rzeki, dopóki mu nie zniknęły z oczu. Ci starzy mnisi nie żyli z pewnością w wieku tak smutnym, jak obecny. Musieli w zaciszu pędzić spokojne życie, w czasach kiedy Kościół był pełen potęgi i piękna, w czasach kiedy ludzie składali życie w ofierze za wiarę i wznosili wiekopomne świątynie ku chwale Bożej! Co za zmiana wobec dni dzisiejszych, dni gorączkowego pośpiechu, wiedzy, handlu, materjalnych korzyści i tej straszliwej wojny! Starał się czytać gazetę, ale pełna była okropności i nienawiści. — Kiedy się to skończy? — pomyślał. A pociąg odpowiadał zgrzytem rytmicznych podrzutów: — Nigdy, nigdy.
W Chepston wsiadł do przedziału żołnierz z kobietą o bardzo czerwonej twarzy i dziwnych, zapłakanych oczach; włosy miała w nieładzie, wargi poranione, jakby je zagryzała do krwi. Żołnierz robił też wrażenie znękanego i zrozpaczonego. Usiedli daleko od siebie na ławce naprzeciwko. Pierson czuł, że im przeszkadza, usiłował więc ukryć się za gazetą. Po chwili spojrzał w ich stronę. Żołnierz zdjął marynarkę i czapkę i wychylał się przez okno; kobieta siedziała dalej na brzegu ławki, pociągała nosem i wycierała twarz. Odpowiedziała wrogiemi oczyma na spojrzenie Piersona, wstała i pociągnęła męża za rękaw.
— Siadaj. Nie wychylaj się tak.
Żołnierz rzucił się zpowrotem na ławkę i spojrzał na Piersona:
— Pokłóciłem się trochę z żoną — rzekł przyjaźnie. — To mi działa na nerwy. Nie jestem do tego przyzwyczajony. Przebyła atak lotniczy — i od tego czasu całkiem jej się nerwy popsuły, prawda, stara? A mnie to zaraz wszystko idzie do głowy. Byłem ranny w głowę, wie pan, tracę szybko cierpliwość. Jeszcze coś złego zrobię, jeżeli ona ciągle będzie taka.
Pierson spojrzał na kobietę, ale oczy jej były jeszcze wrogie. Żołnierz podał mu paczkę papierosów. — Niech pan weźmie, sir, — powiedział. Pierson wziął papierosa, a ponieważ czuł, że żołnierz chce, żeby coś powiedział, rzekł cicho:
— Wszyscy doznajemy przykrości od łudzi, których kochamy. Im bardziej kogoś kochamy, tem bardziej sobie wszystko bierzemy do serca, prawda? Miałem sam wielkie zmartwienie z moją córką wczoraj wieczór.
— Juści — rzekł żołnierz. — Co racja to racja. Zaraz się pogodzimy z żoną. Chodźże, stara.
Pierson za gazetą usłyszał odgłosy pojednania — wyrzuty, że ktoś kogoś zaprosił na kieliszek, całusy, przyjacielskie klapsy, wymówki. Kiedy w Bristol wysiadali, żołnierz uścisnął mu mocno rękę, ale kobieta ciągle jeszcze patrzyła na niego z nienawiścią. Pierson pomyślał sennie: — Wojna! Każdemu się daje we znaki. — Do przedziału wtłoczyło się mnóstwo żołnierzy. Przez resztę drogi starał się zajmować jaknajmniej miejsca.
Kiedy w końcu przybył do domu, spotkał się z Gracją w hallu.
— Stan ciągle taki sam. Lekarz mówi, że za kilka godzin będzie się już wiedziało. Jakiś ty kochany, żeś przyjechał. Musisz być zmęczony, taki upał. Źle się stało, żem ci zepsuła wakacje.
— Drogie dziecko! Jakże możesz — Czy mam pójść do niego na górę?
Jerzy Laird leżał ciągle jeszcze nieprzytomny. Pierson stał i patrzał na niego pełen współczucia. Jako duszpasterz był dobrze obeznany z chorobą i umieraniem. Doświadczył też już sam, jak bezwzględna jest śmierć. Śmierć! Najpospolitsza rzecz na świecie — teraz pospolitsza, niż życie! Ten młody lekarz musiał widzieć niejednego umierającego w ciągu ostatnich dwu lat i niejednego zapewne uratował od śmierci; a teraz leżał powalony, niezdolny ruszyć palcem, by ocalić samego siebie. Pierson spojrzał na córkę; co za silna, obiecująca para młodych istot! Otoczył ją ramieniem i poprowadził na kanapę, skąd mogła widzieć swego chorego męża.
— Jeżeli on umrze, tatusiu — szepnęła.
— To umrze za Ojczyznę, kochanie, tak samo, jak nasi żołnierze.
— Wiem, ale to nie jest żadne pocieszenie. Siedziałam tu i patrzyłam na niego cały dzień; myślałam, że ludzie będą potem tak samo źli — może gorsi. Świat się w niczem nie zmieni.
— Musimy wierzyć, że będzie inaczej. Pomódl się, Gracjo.
Gracja zaprzeczyła ruchem głowy.
— Gdybym mogła wierzyć, że świat — gdybym mogła w cośkolwiek wierzyć! Nie mam już siły, tatusiu; nie wierzę nawet w przyszłe życie. Jeżeli Jerzy umrze, nie spotkamy się już nigdy.
Pierson patrzał na nią bez słowa, przerażony.
Gracja ciągnęła dalej:
— Kiedyśmy ostatni raz rozmawiali ze sobą — gniewałam się na Jerzego, bo się śmiał z mojej wiary; teraz, kiedy mi doprawdy trzeba tej wiary, czuję, że on miał rację.
Pierson rzekł z drżeniem w głosie:
— Nie, nie, drogie dziecko; jesteś poprostu wyczerpana. Bóg w swem miłosierdziu odda ci wiarę.
— Niema Boga, tatusiu.
— Dziecko najdroższe, co ty mówisz?
— Niema Boga, któryby mógł nam pomóc. Czuję to. Gdyby istniał Bóg, któryby brał udział w naszem życiu, któryby mógł zmienić cośkolwiek bez naszej woli, któryby znał nasze uczynki i dbał o nie — nie pozwoliłby, żeby świat szedł takim torem.
— Ależ, drogie dziecko, Jego zamiary są niezbadane. Nie wolno nam mówić, że nie powinien czynić tego, czy owego, nie powinniśmy dociekać do jakich zdąża celów.
— W takim razie nie może nam się na nic przydać. W takim razie wychodzi na jedno, czy istnieje, czy nie. Poco mam się modlić do Boga, który ma tylko własne cele na oku? Wiem, że Jerzy nie powinien umrzeć. Jeżeli istnieje Bóg, który może przyjść z pomocą, to śmierć Jerzego będzie prostą podłością. Jeżeli istnieje Bóg, który może przyjść z pomocą, to śmierć małych dzieci, śmierć miljonów tych biednych chłopców jest podłością. Wolę myśleć, że niema wcale Boga, niż, że istnieje bezsilny, albo zły Bóg.
Ojciec jej zakrył nagle oczy rękoma. Podeszła bliżej i objęła go ramieniem.
— Tatusiu drogi, wybacz. Nie chciałam cię urazić.
Pierson przycisnął jej główkę do swego ramienia i powiedział zgaszonym głosem:
— Jak myślisz, Gracjo, coby się było ze mną stało, gdybym był stracił wiarę, gdy twoja matka umarła? Nigdy nie straciłem wiary. Da Bóg, nigdy jej nie utracę!
Gracja szepnęła:
— Jerzy nie życzyłby sobie, bym udawała że wierzę — chciałby z pewnością, żebym była uczciwa. Jeżeli nie będę uczciwa, nie będę zasługiwała na to, by żył. Nie mam wiary i nie mogę się modlić!
— Kochanie moje, jesteś wycieńczona.
— Nie, tatusiu. — Podniosła głowę z jego ramienia, oplotła kolana rękoma i zapatrzyła się prosto przed siebie. — Tylko sami możemy sobie pomóc; a ja mogę tylko w ten sposób znosić to wszystko, że się buntuję.
Pierson siedział w milczeniu. Usta jego drżały. Czuł, że cokolwiek powie, nie będzie miało dla niej w tej chwili znaczenia. Twarz chorego była teraz ledwie widoczna w mroku. Gracja podeszła do łóżka. Stała tam długo, nie odwracając wzroku od męża.
— Idź, tatusiu, i połóż się; lekarz przyjdzie znowu o jedenastej. Zawołam cię, jeżeli cię będę potrzebowała. Położę się trochę przy nim.
Pierson pocałował ją i wyszedł. Wiedział, że największą ulgą dla niej będzie położyć się teraz przy mężu. Poszedł do małego pustego pokoju, w którym mieszkał od śmierci żony. Zdjął buty i zaczął chodzić tam i zpowrotem. Ogarnęło go uczucie druzgocącego osamotnienia. Obie córki w takiem strapieniu, a on nie mógł im w niczem pomóc! Miał wrażenie, że życie wyrzuciło go zupełnie poza nawias! Był zmieszany, bezradny, miał zamęt w głowie. Jeżeli Gracja kocha Jerzego, to nie sprzeniewierzy się z pewnością Bogu, cokolwiek powie. Ale nagle uświadomił sobie, ile herezji mieści w sobie ta myśl i stanął nieruchomo przy otwartem oknie.
Miłość ziemska — miłość niebiańska; czy było między niemi jakieś podobieństwo?
W odpowiedzi liście drzew parkowych zaszemrały obojętnie; a w oddali sprzedawca gazet zaczął, jak co noc, wykrzykiwać pod niebo wieści o najnowszych morderstwach.

3.

Tej nocy Jerzy Laird przebył szczęśliwie przesilenie, a następnego dnia zrana lekarz orzekł, że niebezpieczeństwo minęło. Miał wspaniały organizm, a po ojcu Szkocie odziedziczył naturę wojownika. Powrócił do życia bardzo osłabiony, ale łaknący wyzdrowienia. Pierwsze jego słowa były:
— Byłem już prawie po drugiej stronie, Gracjo!
Bardzo wysoki skalny zrąb, a na krawędzi zawieszone jego ciało, chwiejące się nad przepaścią; jeszcze jeden cal, jeden mały ułamek cala, a runie wdół. Djablo dziwne uczucie, ale nie tak okropne, jakby było w rzeczywistem życiu. Wiedział, że gdy straci do reszty równowagę, ogarnie go odrazu nicość, że przeraźliwe uczucie spadania w otchłań zostanie mu zaoszczędzone. A więc tak się rzeczy miały z tymi biednymi chłopakami, których widział umierających w przeciągu ostatnich dwu lat! Na szczęście na samym końcu nie było się dość żywym, żeby sobie zdawać sprawę ze wszystkiego, od czego się odchodzi, nie było się dość żywym, by cierpieć. Gdyby był w stanie uświadomić sobie obecność swej młodej żony, uświadomić sobie, że patrzy w jej rysy, dotyka jej po raz ostatni — przechodziłby piekielne męki; gdyby był dość przytomny, by wiedzieć, że słońce świeci, by słyszeć odgłosy życia z otaczającego go świata, by wyczuć miękkość łóżka na którem leżał — cierpiałby wprost straszliwie na myśl, że musi to wszystko stracić! Życie było czemś zbyt wspaniałem, by się dać z niego wyrwać w pełni sił przez nieszczęsną pomyłkę natury, przez nieszczęsną podłość ludzką — gdyż przyczyną jego śmierci, tak samo, jak miljonów innych przedwczesnych zgonów byłaby jedynie głupota i brutalność ludzka! Mógł się już teraz uśmiechać do pochylonej nad nim twarzyczki Gracji, ale ostatnie doświadczenie dolało oliwy do ognia, który zawsze tlił się w jego duszy lekarza — ognia gniewu na ludzi, tego nawpół wyemancypowanego, małpiego plemienia. No, teraz będzie miał przynajmniej kilka dni wypoczynku od tego karnawału śmierci! Leżał i upajał swe powracające do życia zmysły widokiem żony. Pięknie jej było w stroju pielęgniarki. Doświadczonem okiem ocenił, że była dobrą siłą — stanowczą i spokojną.
Jerzy Laird miał lat trzydzieści. Z początkiem wojny praktykował w EastEnd i zgłosił się natychmiast do służby w wojsku. Przez pierwsze dziewięć miesięcy był tam. gdzie śmierć najbardziej szalała. Powrócił do domu nietyle dzięki uprzejmości przełożonych, ile z powodu infekcji ręki. Podczas tego urlopu ożenił się z Gracją. Znał Piersonów już od dłuższego czasu, a ponieważ uświadomił sobie teraz, jak kruche jest życie, postanowił ożenić się z nią przy pierwszej sposobności. Teścia swego lubił i poważał, choć przyłączyło się do tego uczucie pośrednie między pogardą a litością. Połączenie autorytatywności z pokorą, kapłana z marzycielem, mnicha z artystą, mistyka z człowiekiem czynu — to wszystko interesowało go w Piersonie, ale często budziło zniecierpliwienie i zdziwienie. Miał sam zupełnie odmienny światopogląd i mało dobrodusznego zaciekawienia dla samej tylko dziwaczności rzeczy dziwacznych. Ilekroć rozmawiali ze sobą, zawsze po chwili cisnęły mu się na usta słowa: — Jeżeli nie możemy zaufać naszemu rozumowi i naszym zmysłom tyle, ile są warte — to może mi z łaski swojej powiesz, sir, czemu wogóle możemy zaufać? Jakże możemy w pewnych sprawach posługiwać się wyłącznie umysłem i zmysłami, a w innych eliminować je zupełnie? — Pewnego razu, podczas jednej z tych dyskusyj, które często graniczyły ze sprzeczką, Jerzy wypowiedział się szczegółowo.
— Przyznaję — rzekł — że na dnie wszystkiego leży wielka tajemnica, że nie będziemy nigdy wiedzieli niczego pewnego o powstaniu życia i prawach rządzących Wszechświatem. Ale dlaczego mamy z tego powodu wyłączyć nagle cały nasz aparat myślowy i zaprzeczyć dowodom naszego rozumu — naprzykład w stosunku do Chrystusa, albo do zagadnienia przyszłego życia, albo do naszych praw moralnych? Jeżeli chcesz, żebym wszedł do świątyni pełnej drobnych tajemnic i zostawił rozum i zmysły przed progiem — jak mahometanin buty — nie wystarczy żebyś mi powiedział poprostu: — Oto świątynia! Wejdź! — Musisz mi pokazać drzwi; a tego nie potrafisz! A powiem ci, sir, dlaczego. Dlatego, że w twoim mózgu jest mały zwój, którego niema w inoim, albo brak jednego zwoju, który jest u mnie. Nic. prócz tego nie przydziela nas do tych dwu zasadniczych grup ludzi, z których jedni wierzą, a drudzy nie. O, tak! Wiem, że tego nie przyznasz, bo to czyni twą religję naturalną, a nie, jak ją określasz, nadnaturalną. Ale zapewniam cię, sir, że różnica nie polega na niczem więcej. Patrzysz wgórę, albo patrzysz wdół — a nigdy prosto przed siebie. Widzisz, sir, a ja patrzę właśnie przed siebie.
Dnia tego Pierson czuł się bardzo znużony, więc choć należałoby koniecznie odpowiedzieć na tę napaść, nie czuł się na siłach zareagować. Nie mógł zebrać myśli. Odwrócił się wbok i oparł policzek na dłoni, jakby chciał ukryć swą chwilową bezbronność. Kilka dni później powiedział:
— Teraz mogę odpowiedzieć na twoje pytania, Jerzy. Myślę, że potrafię cię przekonać!
Laird odpowiedział:
— Proszę, sir, słucham.
— Zaczynasz swoje dowodzenia od tego, że uważasz ludzki rozum za ostateczny probierz wszystkich spraw. Jakiem to prawem? Przypuśćmy, że jesteś mrówką. Uważałbyś wtedy swój mrówczy rozum za ostatni probierz, nieprawdaż? A czy to byłoby prawdą? — Lekki uśmieszek nie schodził z jego warg, okolonych małą, poważną bródką.
Jerzy Laird uśmiechnął się również.
— To, co mówisz, wydaje się słuszne, sir, — odparł — — ale. zrozum, że nie uważam ludzkiego rozumu za ostateczny probierz w jakiemś absolutnem znaczeniu. Twierdzę tylko, że jest najwyższym probierzem, jakim my możemy się posługiwać; i że poza tym probierzem wszystko jest całkiem ciemne i nieznane.
— A więc objawienie nie ma dla ciebie żadnego znaczenia?
— Żadnego, sir.
— W takim razie nie dojdziemy do porozumienia, Jerzy.
— Myślę, że nie dojdziemy. Kiedy z tobą mówię, sir, mam zawsze wrażenie, że walczę z człowiekiem, który ma jedną rękę związaną na plecach.
— A ja znów mam wrażenie, że dyskutuję z człowiekiem, ślepym od urodzenia.
A mimo to dyskutowali niejeden raz jeszcze od tego czasu; ale zawsze na twarzach ich pojawiał się ten dziwny uśmieszek; poważali się jednak wzajemnie i Pierson nie sprzeciwiał się małżeństwu córki z tym heretykiem, gdyż wiedział, że Jerzy jest szlachetnym i godnym zaufania człowiekiem. Ślub odbył się, nim ręka Laird‘a się wygoiła, tak, że młodzi przeżyli jeszcze jeden miodowy miesiąc, nim Jerzy powrócił do Francji, a Gracja do swego szpitala w Manchester. Od tego czasu spędzili razem jedynie dwa tygodnie w lutym.
Po południu Jerzy poprosił o buljon, wypił go i rzekł:
— Muszę coś powiedzieć twemu ojcu.
Ostrzeżona bladością jego uśmiechniętych ust, Gracja odparła:
— Powiedz mnie najpierw, Jerzy.
— Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę, Graci? a więc — niema niczego po drugiej stronie. Widziałem sam; otchłań czarna jak smoła.
Grację przebiegł dreszcz.
— Wiem. Powiedziałam to ojcu w nocy, kiedyś leżał nieprzytomny.
Uścisnął jej rękę i rzeki:
— Ja mu też chcę powiedzieć.
— Tatuś powie, że w takim razie życie nie ma celu.
— A ja twierdzę, że ma wtedy jeszcze większą wartość, Graci. Jak my je cudownie umiemy marnować — my, małpo-anioły. Kiedyż nareszcie staniemy się ludźmi? Ty i ja, Graci, będziemy walczyć o przyzwoite życie dla każdego. I nie damy sobie dmuchać w kaszę! Nachyl się! Dobrze jest dotknąć cię znowu; wszystko jest dobre. Zasnę teraz...

4.

Po rannym biuletynie lekarza Pierson odetchnął z ulgą, ale jednocześnie musiał przejść ciężką walkę duchową. Co miał zatelegrafować do Noel? Pragnął ją widzieć w domu, zdala od pokusy tego niedorzecznego małżeństwa. Czyż mógł jednak przemilczeć poprawę zdrowia Jerzego? Czy toby było uczciwe? W końcu wysłał telegram następującej treści:
„Jerzy uratowany, ale bardzo słaby. Przyjedź“.
Poobiednią pocztą przyszedł list od Thirzy:
„Miałam dwie długie rozmowy z Noel i z Cyrylem. Jest niepodobieństwem zmusić ich do ustępstwa. Mojem zdaniem, drogi Edwardzie, popełnisz błąd, jeżeli im się będziesz stanowczo sprzeciwiał. Bardzo możliwe, że on nie wyruszy tak prędko, jak przypuszczamy. Czy nie uważasz, że byłoby dobrze pozwolić im dać na zapowiedzi? To przeciągnęłoby tymczasem sprawę o trzy tygodnie, a może, gdy nie będą razem, dadzą na siebie wpłynąć, aby ślub odłożyć. Obawiam się, że Ci nic innego nie pozostaje, gdyż czuję, że na wypadek twojej odmowy uciekną i wezmą ślub w pierwszym lepszym urzędzie“.
Pierson wziął list ze sobą do parku i pogrążył się w bolesnych rozmyślaniach. Kiedy człowiek piastuje przez szereg lat stanowisko, które mu nadaje pewien moralny autorytet — przyzwyczaja się do wydawania sądów. Osądził postępowanie Noel, jako zbyt porywcze i pozbawione moralnego opanowania. Upór właściwy jego naturze umacniał go w prerogatywach ojca i duszpasterza. Rozczarował się co do Thirzy. Nie zdawała sobie najwidoczniej sprawy z całej nieodwołalności, z całej powagi tego przedwczesnego małżeństwa. Uważała je za sprawę o wiele lżejszą, niż była w istocie. Za sprawę, którą można było zdać na wolę losu i liczyć na to, że gdyby los okazał się nieprzychylny, zawsze się jeszcze znajdzie jakaś furtka. Ale on nie widział żadnej drogi wyjścia. Spojrzał w niebo, jakby tam szukał pomocy. Dzień był tak piękny; gorzko było zadać ból dziecku, nawet dla jej dobra. Jakby jej matka postąpiła? Napewno Agnes odczułaby tak samo, jak on, głęboką powagę małżeństwa.
Siedział w słońcu i starał się zwalczyć wszelkiemi siłami miękkość swego serca. Musiał czynić, co uważał za właściwe, bez względu na następstwa. Poszedł więc do domu i napisał, że nie może się zgodzić na małżeństwo i życzy sobie, żeby Noel przyjechała natychmiast.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Stella Landy-Feldhorn.