Śmiertelna Gałka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Śmiertelna Gałka
Wydawca Wł. Dyniewicz
Data wyd. 1908
Druk Wł. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Śmiertelna   Gałka.
(Mark Twain).
CHICAGO, ILL.,
Drukiem i Nakładem Wł. Dyniewicza.
1908.

I.

Było to za czasów Oliwera Cromwell’a. Pułkownik Mayfair był najmłodszym oficerem swej rangi w całej armii Rzeczypospolitej, miał bowiem zaledwie trzydzieści lat. Pomimo to, był doświadczonym żołnierzem, bo wojskowe swe życie rozpoczął jako siedmnastoletni chłopak. W wielu bitwach brał udział, i wysokie swe stanowisko zawdzięczał jedynie swej dzielności na polu walki. Teraz jednak czarna zawisła nad nim chmura.
Zapadł zimowy wieczór, i na dworze burza się srożyła, z wichrem i ulewą, w domu zaś smutne panowało milczenie. Pułkownik opowiedział już żonie o swoim zmartwieniu, razem odczytali rozdział z Biblii i odmówili wieczorne modlitwy, i nic im nie pozostało, jak siedzieć ręka w rękę spoglądając w ogień, myśląc — i oczekując. Że długiem czekanie to nie będzie, o tem wiedzieli oboje i pułkownikową dreszcz przebiegł, kiedy o tem wspomniała.
Mieli oni jedno dziecko, siedmioletnią Abby, którą ubóstwiali. Wkrótce miała nadejść, by oddać dobranoc, to też pułkownik rzekł do swej żony:
— Obetrzyj łzy i udawajmy przed nią wesołość, zapomnijmy przez tę chwilę o tem, co nas ma spotkać.
— Dobrze. Zamknę to w mojem sercu, chociaż bliskiem jest ono pęknięcia.
— A jednak wszystko z pokorą znieść należy, bo On wie co czyni.
— Niech się jego święta wola spełni. Mówią to moje usta — oby Bóg dał by powtórzyć mogły i serce.
— Cicho, kochanie, oto już ona nadchodzi.
Złoto-włosa dzieweczka wbiegła do pokoju i objęła ojca za szyję. Ten ją przycisnął do piersi i ucałował kilka razy.
— Ależ papo, nie powinieneś mnie tak mocno całować; rozpuścisz mi włosy!
— Przepraszam cię moje dziecko! Czy mi przebaczysz? Tak mi to przykro!
— Ależ naturalnie, papo! Ale czy ci naprawdę przykro?
— Sama osądź, Abby! — i zakrywszy twarz rękami pułkownik udał że szlocha.
Dziecko, przejęte skruchą, samo płakać zaczęło, ciągnąc go za rękaw.
— Oh! Papo, nie płacz! Abby tylko żartowała, Abby nigdy już tego nie zrobi! Proszę cię papo! — I szarpiąc go za palec, spostrzegła spłatanego jej figla.
— Ach! ty brzydki papo, ty wcale nie płaczesz! kiedy tak, to Abby pójdzie do mamy.
Ale pułkownik objął ją ramieniem.
— Nie, dziecko, zostań ze mną. Papa był niegrzeczny, i przyznaje to. Prosi Abby o przebaczenie, wszystkie łezki jej zcałuje — ot, tak — i za karę uczyni, co tylko Abby mu rozkaże.
W jednej chwili twarzyczka się rozpogodziła, i klepiąc ojca po policzku dziecko zawołało:
— Bajeczkę opowiedz! bajeczkę!
— A jaką? wesołą?
— Nie papo, straszną.
Ojciec wolałby wesołą, ale Abby stała przy swoim, a danego raz słowa purytański żołnierz nie mógł przecież złamać.
— Wszak nie możemy zawsze słuchać wesołych bajeczek, — tłomaczyła Abby, — niania mówiła, że mamy teraz wesołe czasy; czy to prawda papo?
— Prawda kochanie. Musi czasem przyjść i zmartwienie. Smutne to, ale prawdziwe.
— Opowiedz więc papo taką smutną bajeczkę, taką straszną, żeby aż nas dreszcz przechodził, i żebyśmy aż myśleli, że to o nas chodzi. Mamo, przysuń się tu bliżej, i weź Abby za rączkę, tak — teraz łatwiej będzie strach wytrzymać. Możesz już zaczynać, papo!
— A więc było razu pewnego trzech pułkowników...
— Oh! jak to dobrze! I ty jesteś pułkownikiem więc tak wyglądają.
— Którzy podczas bitwy złamali dyscyplinę.
Nieznane słowo mile połechtało uszy dziewczynki. Podniosła z podziwem oczy i spytała:
— Czy to co dobrego do zjedzenia?
Rodzice prawie się uśmiechnęli, a ojciec odpowiedział:
— Nie dziecko, to zupełnie co innego. Przekroczyli oni przepisy.
— Czy to coś....
Nie, i to nie jest do jedzenia. Wydano im rozkaz, aby udali atak na pewnym silnym punkcie, tak, aby nieprzyjaciela do tego punktu ściągnąć i w ten sposób ułatwić wojskom Rzeczypospolitej cofnięcie się w porządku. Tymczasem, uniesieni zapałem, zapomnieli iż atak miał być tylko udanym, i rzuciwszy się naprawdę na nieprzyjaciela, wszystko szturmem wzięli. Bitwa została wygraną a Lord generał bardzo się rozgniewał, obsypał ich pochwałami, i odesłał ich przed sąd wojenny do Londynu, aby ich na śmierć skazali.
— Czy to był generał Cromwell, papo?
— Tak.
— Oh! ja jego widziałam! Jak on tak przejeżdża na swoim wielkim koniu, wygląda tak — tak — niewiem jak, ale tak, jakby był niekontent, i widać, że wszyscy się go boją. Ale ja go się nie boję, bo on raz bardzo ładnie na mnie spojrzał.
— Oh! ty szczebiotko! Otóż, gdy pułkownicy do Londynu przybyli, wzięto od nich słowo honoru, i pozwolono im odwiedzić rodziny po raz ostatni.
W tej chwili dały się słyszeć kroki; nie stanęły jednak przed domem, lecz oddaliły się, a matka ukryła swą twarz na ramieniu ojca, aby dziecko nie zauważyło jej bladości.
— Przyjechali dziś rano.
— Jakto, papo! czy to prawdziwa bajka?
— Prawdziwa, kochanie.
— Ach! jak to dobrze! I cóż dalej? — mamo a ty czego płaczesz?
— To nic, dziecko — myślałam o biednych rodzinach.
— Nie płacz mamo, wszystkie bajki się dobrze kończą. Dalej, papo, mów prędzej; jak dojdziemy do tego, że żyli potem szczęśliwie, to mama płakać przestanie.
— Najpierw zaprowadzili ich do “Wieży”, zanim pozwolili im pójść do domu.
— Znam wieżę, widać ją stąd. Dalej, papo!
— W “Wieży” odbył się sąd wojenny i skazano ich na śmierć przez rozstrzelanie.
— Jakto, aby ich zabić?
— Tak.
— Ach! jakże to brzydko! Mamo, ty znów płaczesz, a to już pewno niedaleko szczęśliwego końca, tylko, że papa tak powoli opowiada.
— Bo muszę się zastanawiać.
— To nie rób tego, a spiesz się.
— No, dobrze. Otóż trzej pułkownicy...
— Czy ty ich znasz?
— Znam kochanie.
— Jakżebym pragnęła ja ich poznać! Ja tak lubię pułkowników. Czy pozwoliliby mi ucałować się, jak myślisz papo?
— Jeden z nich pozwoliłby na pewno. Pocałuj mnie za niego Abby!
— Owszem — a tu jeszcze dwa całusy, dla tych drugich. Dalej...
Wszyscy sędziowie byli bardzo zmartwieni; poszli też do Lorda generała i powiedzieli mu, że obowiązek swój spełnili i prosili go, aby dwóch pułkowników ułaskawił i aby jeden tylko dla przykładu został rozstrzelany. Ale lord generał rozgniewał się bardzo i łajał ich za to, że spełniwszy swój obowiązek, chcieliby go skusić do zaniedbania przepisów i do splamienia w ten sposób wojskowego honoru. Oni mu jednak powiedzieli, że sami by tak postąpili, gdyby władze jego w swoim ręku mieli, bo władzę litość łagodzić powinna. To mu widać trafiło do przekonania swego pokoju, aby w modlitwie szukać natchnienia, a po chwili wrócił i przychylił się do ich próśb, dodając, że skazani losy muszą ciągnąć i który z nich zły los wyciągnie, ten za innych umrzeć musi.
— No — i zgodzili się?
— Nie, odmówili..
— Dlaczego?
— Dlatego, że ten, który fatalną gałkę by wyciągnął, sam na siebie śmierć by sprowadził, a to byłoby samobójstwem. Biblia zaś chrześcianinom samobójstwa zakazuje.
— Więc jakże się skończyło?
— Wszystkich trzech rozstrzelają.
Czy to wiatr tak szumi, czy burza drzwi wywalić próbuje?
— Otwierajcie! W imię lorda generała, otwierajcie!
— Ach! papo, to żołnierze, a ja ich tak lubię. Pozwól, abym ja im otworzyła!
Mała Abby zeskoczyła z kolan ojcowskich i pobiegła drzwi żołnierzom otworzyć. W porządku weszli, stanęli szeregiem i oddali ukłon wojskowy. Pułkownik wstał, uściskał żonę i córkę, poczem dowódca oddziału zakomenderował: “Do “Wieży” naprzód — marsz!” I wszyscy zniknęli.
— A co mamo, nie mówiłam, że się to pięknie skończy — zawołało zachwycone dziecko — widzisz, papa poszedł do wieży i zobaczy tych pułkowników.
— Chodź w moje objęcia, ty moje niewinne maleństwo!...



II.

Następnego dnia matka nie mogła wstać z łóżka, doktorowie wzięli ją w opiekę, i nie pozwolili małej Abby wchodzić do jej pokoju. Powiedzieli jej, aby się grzecznie bawiła, bo mama bardzo chora. Dziecko włożyło ciepły zimowy płaszczyk i szło się bawić na ulicę; ale po chwili przyszło jej na myśl, że ojciec dotąd jeszcze nie powrócił z wieży, musi więc nie wiedzieć o chorobie matki. Trzeba zatem niezwłocznie go o tem zawiadomić.
W godzinę później sąd wojenny stanął przed lordem generałem.
— Namawialiśmy ich raz jeszcze — rzekł jeden z sędziów — ale wolą umrzeć, aniżeli wykroczyć przeciw przepisom religii.
Protektor się zmarszczył.
— Jednak nie powinni wszyscy; jeśli upierają się, losów nie ciągnąć, to ktoś ich w tem zastąpić musi. Niech tu przyjdą i staną odwróceni twarzami do ściany, a ty przyprowadź mnie pierwsze dziecko, które na ulicy spotkasz, — dodał, wracając się do swego adjutanta.
— Powrócę tu, gdy rozkazy moje spełnione zostaną.
I lord generał usunął się do swego gabinetu, zaledwie jednak usiąść zdołał, gdy już adjutant się ukazał, prowadząc za rękę małą Abby, której płaszczyk śniegiem był cokolwiek przypruszony. Prosto pobiegła do wielkiego potentata, na którego imię, tylu ludzi drżało, i bez ceremonii wylazła mu na kolana.
— Ja ciebie znam panie — rzekła. — Ty jesteś lord generał; widziałam cię jakieś przejeżdżał koło mego domu. Wszyscy się ciebie bali, ale ja się nie bałam, bo tak ładnie na mnie spojrzałeś. Pamiętasz? Miałam wtedy czerwoną, sukienkę — wiesz, tę z niebieską szarfą. Nie pamiętasz?
Uśmiech złagodził surową twarz protektora i zaczął szukać dyplomatycznej odpowiedzi.
— Poczekaj no.
— Stałam tuż koło domu, koło mego domu — wiesz?
— Widzisz, kochanie, okrutnie mi wstyd, ale.....
— Ale nie pamiętasz — rzekło dziewczę z wymówką. — A ja o tobie przecież nie zapomniałam.
— I ja już nie zapomnę nigdy, daję ci na to moje słowo. Przebacz mi więc, i przyrzeknij mi, że zawsze będziemy przyjaciółmi.
— I owszem, chociaż musisz być bardzo zapominalskim. Ale i mnie się to czasem zdarza. Jestem jednak pewna, żeś dobry i sprawiedliwy i że wszystko robisz jak umiesz najlepiej. Tylko przytul mnie bliżej do siebie, tak, jak papa to czyni. Zimno mi...
— Przytulę cię, ile tylko zechcesz i pieścić cię będę, ty śliczna czarodziejko. Przypominasz mi moją małą dziewczynkę która już nie jest małą obecnie, ale która niegdyś taką była jak ty, i tak, jak ty umiała każdego rozbroić i pozyskać słodkiem swem zaufaniem. Tak samo zwykła była kłaść się w moich objęciach i wypogadzać niespokojny mój umysł. To też była mi towarzyszem i przyjacielem, tak, jak ty nim teraz mi jesteś. Niechże ci za to Bóg błogosławi, moje drogie maleństwo, co zdejmujesz ze mnie ciężar losów Anglii i sama go dźwigasz, podczas gdy ja, dzięki tobie, wypoczywam!
— A czy bardzo, bardzo ją kochałeś?
— Sama osądź: ona rozkazywała, a ja słuchałem.
— Wiesz, bardzo mi się podobasz! Możesz mnie pocałować?
— Z przyjemnością, ten całus dla ciebie, a ten dla niej. Teraz możesz mi rozkazywać, a ja obiecuję słuchać, kiedy już przedstawicielką jej jesteś.
Dziecko klasnęło w ręce z radości, że takiego zaszczytu dostąpiło, gdy w tem usłyszało zbliżające się kroki równomiernie maszerujących ludzi.
— Żołnierze! żołnierze, Lordzie generale! Abby chce ich zobaczyć!
— Zaraz ich zobaczysz kochanie. Ale zaczekaj chwileczkę, mam tu dla ciebie zlecenie.
— Już oczekują Waszej Wysokości — zameldował oficer wchodząc.
Naczelnik narodu dał małej Abby trzy woskowe gałeczki: dwie białe, a jedną czerwoną, ta ostatnia przeznaczoną była dla tego, który miał śmierć za towarzyszy ponieść.
— Ach! jaka ładna, ta czerwona! Czy to dla mnie?
— Nie dziecko. Podnieś tę oto firankę; zobaczysz tam trzech ludzi, obróconych twarzą do ściany, z rękami wyciągniętemi za siebie. Każdemu z nich włóż jedną gałeczkę w rękę, poczem powróć tu do mnie.
Abby znikła za firanką, a Protektor został sam. “Dobrą tę myśl — rzekł nabożnie — zesłał mi niezawodnie Bóg Wszechmogący, który nigdy nie opuszcza tych, co go o radę i pomoc proszą. On wie najlepiej, który z nich jest winnym, i On za pośrednictwem niewinnego dziecka osądzi. Chwała niech Mu będzie na wieki.”
Tymczasem mała czarodziejka stanęła za firanką, i rozglądała się chwilę po pokoju. “Ależ jeden z nich to mój papa! Poznam go i z pleców! Muszę mu dać najładniejszą gałeczkę.” I pobiegłszy do oczekujących na wyrok pułkowników, rozdała im woskowe gałki, poczem szarpnęła ojca za rękaw, wołając:
— Papo! popatrz jaką śliczną masz zabawkę! Ja ci ją dałam!
Spojrzał skazany na ten dar fatalny, i padając na kolana, przycisnął do serca niewinnego swego kata, w uniesieniu litości i miłości niezmierzonej. Żołnierze, oficerowie, uwolnieni więźniowie stali sparaliżowani widokiem tej straszliwej tragedyi. Serca wezbrały im żalem i łzy poczęły im spływać po ogorzałych policzkach, łzy, których nawet się nie wstydzili. Przez chwilę panowało głębokie milczenie, aż w końcu dowódca oddziału opanował się i wystąpił naprzód.
— Przykro mi bardzo panie, ale obowiązek przedewszystkiem — rzekł drżącym głosem.
— Muszę go odprowadzić.
— Odprowadzić? dokąd?
— Do — do — do innej części fortecy.
— O! co to, to nie! Moja mama jest chora i muszę papę do domu zabrać. Objęła ojca za szyję. No, papo, Abby już gotowa — chodźmy.
— Moje biedne dziecko, nie mogę. Muszę iść z nim.
Abby rozglądnęła się w koło zdziwiona, poczem pobiegła do komendanta i tupnęła nóżką.
— Mówiłam panu, że mama chora i papa musi iść do domu! Każ mu iść natychmiast! Musisz mnie posłuchać!
— Ach! moje ty biedne maleństwo, dałby Bóg, żebym mógł to uczynić, ale nie mogę — nie mogę! Naprzód! Marsz!...
Abby znikła — niby błyskawica. Za chwilę jednak była już z powrotem, ciągnąc Protektora za rękę. Gdy się z nią ukazał, żołnierze się wyprostowali i sprezentowali broń.
— Zatrzymaj ich, Lordzie Generale! Mama jest chorą, potrzebuje papy, i mówiłam im to, a oni go nie chcą puścić!
Cromwell stał jak piorunem rażony.
— Twój papa! To twój papa dziecko?
— No naturalnie — zawsze nim był. Czyżbym dała innemu taką ładną gałeczkę? Wszak jego kocham najlepiej ze wszystkich.
Oblicze Protektora zachmurzyło się jeszcze bardziej.
— Szatan widać zastawił na mnie swoje sidła. Z jego to przyczyną popełniam czyn niegodny. Ale nie mam już rady! Cóż mogę uczynić?
— Jakto, co? — zawołała Abby zniecierpliwiona. — Powiedz im, by go puścili! Wszak obiecałeś mi, że będziesz mię słuchać, gdy ci rozkazywać będę! A teraz, gdy pierwszy raz to czynię, odmawiasz mi?
Rozjaśniła się stara surowa twarz, i Lord Generał położył rękę na złotej główce dziecka.
— Dzięki Ci Boże za tę przypadkową, bezmyślną obietnicę! A i tobie dzięki za to, iż idąc za Jego natchnieniem, przypomniałeś mi ją w porę!
— Komendancie, usłuchaj jej rozkazu — ona to przez moje usta przemawia. Więzień jest uwolniony!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: anonimowy.