Śmierć. Studyum/3 marca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Widocznie słaby jeszcze jestem bardzo i choroba robi mnie większym idealistą, aniżeli jestem w istocie, lub być chcę. Tak, w życiu codziennem za mało mam czasu na podobne rozmyślania, jak wczoraj. Teraz ta bezczynność odkrywa mi wiele stron duszy, nieistniejących dotychczas, albo może raczej przytłumionych. Z pewną ciekawością śledzę się obecnie, jakim ja jestem w głębi, jaką drogą poszedłby mój umysł, gdyby był pozostawiony zupełnie sobie samemu, nierozrywany na wszystkie strony codziennemi, małemi sprawkami. Wogóle uważam, że jestem skłonnym do jakiegoś marzycielstwa, a nawet, wprost powiedziawszy — mazgajstwa. Tego ostatniego strasznie się boję. Jeżeli już nie mogę się zdobyć na optymizm życiowy, choćby na wzór Stacha, wolałbym drwić ze wszystkiego, niż płakać, bo ostatecznie wszelkie kwilenia i utyskiwania na życie funta kłaków nie warte i nic a nic nie łagodzą jego ciężaru. Żale i narzekania to najniedołężniejsza filozofia życiowa. Łzami się muru nie rozpuści, a oczy wypłynąć mogą. Już lepiej kląć i złorzeczyć, a najlepiej nic nie robić, tylko żyć i żyć, jak Zosia moja. Niesłuszniem się nad nią litował — prędzejby zazdrościć można. Taka filozofia najdoskonalsza, bo jej wcale niema. Myśmy sobie pobudzili jakieś licha, w głębi nas drzemiące, jakieś świadomości, kontrole, zdawania sprawy, — wszystkie istoty niesłychanie wymagające, wiecznie niezadowolone, zgryźliwe, przesadne, — i musimy im służyć.
Ja już nie potrafię się cofnąć do tego stanu prostoty. Licho zbudzone we mnie nie da się uśpić, ani wyżenąć. Będzie tkwiło zawsze, ażeby, jak cień, towarzyszyć każdej myśli, każdemu zachceniu i pytać ciągle: „a po co? a dlaczego? a w jakim celu?“ Całe usiłowania skierować tylko mogę na to, żeby płacz w śmiech, a narzekania w drwiny obrócić. Może tak znośniej mi będzie na świecie.
Dziś pytałem się Starzeckiego, kiedy będę mógł wyjść po raz pierwszy. On mi robi nadzieję, choć sam nie ukrywa, że go dziwi ta długa rekonwalescencya. Zachodzą podobno jakieś dziwne komplikacye. To najgorsze, że gorączka nie ustępuje. Przez nią nie mogę do sił powrócić, — a tych mi tylko trzeba, żeby się nazwać zdrowym zupełnie.
Głupia rzecz ta choroba: chciałoby się choć dryndą po mieście przejechać, a tu kwasić się trzeba w tych czterech ścianach. A dziś akurat taka pogoda, jaką ja pasyami lubię: mróz kilkunastostopniowy, śnieg skrzypi pod nogami, a niebo takie czyste, jakby nigdy chmur nie widziało. Coby to była za przyjemność tak się przelecieć piechotando — choćby do Łazienek na przykład!
Stęskniłem się już strasznie za moją kochaną Warszawą, za ulicami, trotuarami i całym zgiełkiem ulicznym. Jak tylko wstanę, zaraz pierwszego dnia ze Stachem urządzimy wędrówkę po mieście. Już taki sobie bal zrobimy.
Do Warszawy jestem dziecinnie przywiązany. Może to nawet śmieszne takie przywiązanie, umiłowanie jednego kącika świata, ale ono, doprawdy, dopełnia mi trochę życie. A czemżebym ja sobie umilił swoje wieczorne wędrówki po ulicach z jednego krańca miasta na drugi, gdyby nie ta sympatya do trotuarów, gmachów, latarni gazowych?
Lapończyk tęskni do swoich bezbrzeżnych oceanów śniegu, Arab do pustyni, — a ja do moich płomieni gazowych, skupionych do siebie na placach, jak gwiazdy konstelacyi na niebie, — do moich bruków i domów, do alei z murów i pasków nieba nad ulicami.
Trzeba umieć wszystko odczuć. Nawet kamień przydrożny, nawet znaki nad sklepami mają wówczas swoją duszę.