Śmierć. Studyum/4 marca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dziś rano, bez żadnego powodu, w chwili rozmowy ze Stachem, rzuciła mi się gwałtownie krew gardłem. Już to po raz trzeci od miesiąca. Co to wszystko ma znaczyć? Zaczyna mię to niecierpliwić, — no i niepokoić wkońcu.
Teraz mi lepiej trochę i siedzę jako tako, ale przed południem nie mogłem już dokończyć niemieckiego z Hofmannem. Myślałem, że się przemogę, i prosiłem go, by zaczekał z kwadrans, — ale i to na nic się nie zdało. On jest nudny trochę, przytem namiętnie zażywa tabakę, a ja dziś, nie wiem dlaczego, właśnie nie mogłem znieść jej odoru. Skończyło się na tem, żem go prosił, by wyszedł jak najprędzej.
Wogóle jestem dziś w niehumorze — drażni mnie i nieobecność Stacha, i Hofmann, i Starzecki i ta cała choroba, — wreszcie nie wiem, co jeszcze. Nie potrafiłem się nawet pohamować wobec Starzeckiego. Choćby dlatego, że darmo chodzi do mnie codziennie, powinienem czuć wdzięczność dla niego i okazywać uprzejmość. Ale dziś, doprawdy, nie byłem zdolen. Ten nowy krwotok przeraził mię więcej, niźli chcę okazać. Słusznie czy niesłusznie, część winy zwaliłem na Starzeckiego za tę powolną kuracyę i w kilku słowach dałem mu to do zrozumienia. Teraz żałuję tego bardzo, bo to dobry człowiek; a że nie orzeł, toć i nie jego wina, że go takim mama-natura stworzyła.
Jutro muszę mu podwójną grzeczność okazać. Mam nadzieję, że Stach, który wyszedł razem ze Starzeckim, załagodzi jakoś moje niestosowne znalezienie się. On mi oczami dawał znaki, żeby się powstrzymać w goryczy, i z pewnością dlatego tylko wyszedł z nim razem. On zna moje szusy, to i wytłómaczyć potrafi.
Nie wiem, czy wytrwam, tak siedząc, do wieczora. Chciałbym w ten sposób uspokoić trochę obawy Stacha. On się dziś tej krwi także przeląkł strasznie.
Leżeć nie chcę dłużej, — raz, że mi się to już szalenie uprzykrzyło, a po drugie, że zaczynam doznawać jakiegoś instynktownego wstrętu do łóżka. Wszystko, co tylko przypomina chorobę, sprawia mi niewypowiedzianą odrazę; każę Łucce codzień zaściełać łóżko choć na kilka godzin, żeby się pozbyć widoku rozłożonej pościeli. Te poduszki, ta kołdra, siennik — to symbole niemocy i cierpienia. Raz już chcę wziąć z nimi rozbrat.
Jeszcze mię tylko te flaszki z receptami irytują. Poproszę Stacha, żeby to gdzie do dyabła wyrzucił. Po co ma stać na oczach? Dosyć, że mię kaszel dusi i piersi bolą, nie potrzeba więcej symbolów.
Boję się, czym do Amelki dość zręcznie napisał. Odczytuję list po raz drugi, a ciągle mi się zdaje, że ona domyśli się wszystkiego. Wreszcie, choćbym i napisał, żem chory trochę, to jakże jej napiszę — na co? Albo ja wiem sam, co mi jest? Kaszel, osłabienie, — to jeszcze nie żadna choroba; wstyd się nawet przyznać do leżenia w łóżku. Ot, uczepiło się jakieś licho i po kościach tłucze, a ty cierp, nieboraku, póki się nie odczepi.
Czy to nie głupia taka sytuacya?