Strona:Ignacy Dąbrowski - Śmierć.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie wiem, czy wytrwam, tak siedząc, do wieczora. Chciałbym w ten sposób uspokoić trochę obawy Stacha. On się dziś tej krwi także przeląkł strasznie.
Leżeć nie chcę dłużej, — raz, że mi się to już szalenie uprzykrzyło, a po drugie, że zaczynam doznawać jakiegoś instynktownego wstrętu do łóżka. Wszystko, co tylko przypomina chorobę, sprawia mi niewypowiedzianą odrazę; każę Łucce codzień zaściełać łóżko choć na kilka godzin, żeby się pozbyć widoku rozłożonej pościeli. Te poduszki, ta kołdra, siennik — to symbole niemocy i cierpienia. Raz już chcę wziąć z nimi rozbrat.
Jeszcze mię tylko te flaszki z receptami irytują. Poproszę Stacha, żeby to gdzie do dyabła wyrzucił. Po co ma stać na oczach? Dosyć, że mię kaszel dusi i piersi bolą, nie potrzeba więcej symbolów.
Boję się, czym do Amelki dość zręcznie napisał. Odczytuję list po raz drugi, a ciągle mi się zdaje, że ona domyśli się wszystkiego. Wreszcie, choćbym i napisał, żem chory trochę, to jakże jej napiszę — na co? Albo ja wiem sam, co mi jest? Ka-