Przejdź do zawartości

Łza (Zapolska, 1885)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Łza
Pochodzenie Akwarelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1885
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ŁZA.



Pytasz mnie, siostro kochana, jakim cudem w młodości mojéj uniknęłam pokusy. Pytasz mnie, dlaczego białą i czystą szatę anioła doniosłam na sobie do téj chwili, gdy przybywająca zmarszczka — zwiastun starości — stawia dla nas kobiet mimowolną zaporę od grzechu i broni nas przeciwko złym instynktom naszym.
Dziś mam srebrne nici w moich czarnych włosach; ciemne, przygasłe oczy patrzą na świat spokojnie — bez chęci, bez żądzy do śmiechu — jestem już starą, zgrzybiałą prawie kobietą — nie żyję sobą, ale żyję innemi, cieszę się radością drugich — płaczę ich łzami. Patrzę w przeszłość moję chętnie, przewracam księgę mego życia kartka po kartce i nigdy rumieniec wstydu nie plami mego czoła.. Życie me bez skazy — a jednak to nie moja zasługa:
Mówię tak jak ty, siostro droga:
— „Nie moja zasługa!”
Ale ty zasługę swéj nieskazitelności kładziesz na dzielące cię od świata żelazne kraty, na tę furtę klasztorną, która się zamknęła z głuchym trzaskiem, gdy młoda i uśmiechnięta zstępowałaś do grobu, — na tę przysięgę złożona pod całunem grobowym, gdy w białéj szacie kładłaś się na chwilowy spoczynek, aby umrzéć dla świata... na wieki! Ja wszakże pozostałam na tym świecie. Pozostałam i szłam przez życie, męcząc się i bawiąc naprzemiany, ścierając łzy uśmiechem, raniąc nogi o ciernie i tamując krew na balowéj posadzce sali tanecznéj.
Szłam przez życie sama, pchana prawie w przepaść, tańcząca nad brzegiem bagniska, a mimo to ocalałam bez krat, bez przysiąg, bez całunów klasztornych. Nie kradłam szacunku świata na wzór innych kobiet, które kochanków swoich sadzają w ogniskach domowych, które namiętnością występną skalane czoła nadstawiają do czystego pocałunku męża, lub pieszczoty niewinnéj dzieciny. Nie byłam taką przewrotną istotą, okradającą świat i własną rodzinę, a przecież, siostro moja, mogę patrzéć w przeszłość moję spokojnie, bez troski; ale dumną być z tych kart białych... nie mogę! nie mogę!
Bo i na mnie przyszła pokusa razem z namiętną melodyą walca, spłynęła strumieniem gazu, śmiała się wśród tanecznych kręgów wesołych.
Pokusa ta owionęła mnie razem ze srebrzystą gazą méj sukni balowéj — ślizgała się po méj obnażonéj szyi — upajała mnie wonią mego bukietu.
Wracała ze mną do domu i stawała u wezgłowia mego łoża. Uchylając białe firanki, rozsnuwała przede mną całe światy nieznane, przenosiła w kraj pełen cichych szeptów i namiętnych uścisków, rozpalała krew, a wziąwszy swą starszą siostrę „Ciekawość” do pomocy, śpiewała mi piosnki dziwne, pełne czarów i niezwalczonych ponęt.
Miałam lat dwadzieścia, byłam piękną — bardzo piękną i zaniedbaną przez męża.
Ty wiesz najlepiéj, w jakich okolicznościach poszłam do ołtarza. Zrobiłam to dla niéj, dla téj świętéj naszéj, która pragnęła przed zgonem swoim widziéć nas spokojne i wolne od niebezpieczeństw sieroctwa.
Mąż mój, znacznie starszy ode mnie, nie miał czasu mną się zajmować. Tyle miał spraw finansowych na swéj głowie, że dając mi jedwabne suknie, powóz i trochę klejnotów, sądził, iż wypełnił wszystkie obowiązki — o resztę nie troszcząc się wcale.
Ja przecież w młodości mojéj marzyłam o inném życiu, o szczęściu cichém, spokojném, bez tanecznéj muzyki i szelestu papierowych banknotów. Nieraz pragnęłam zatrzymać go na długi wieczór zimowy i spędzić z nim chwilę sam na sam — we dwoje.
Napróżno! Zwykle jakieś posiedzenie akcyonaryuszów lub podobne zatrudnienia nie pozwalały temu, który miał całe życie spędzić przy mym boku — pozostać przy mnie przez jeden wieczór.
Zostawałam sama, i siedząc w saloniku, próbowałam czytać lub haftować jakąś drobnostkę.
Byłam jednak młoda, życie wrzało we mnie z całą siłą, chciałam przemówić, pośmiać się, wypłakać wreszcie...
Oglądałam się dokoła.
Cisza. Byłam sama!
Przede mną na inkrustowanym stoliku paliła się lampa, oświecając dokoła złocone lustra i połyskujące atłasy fotelów.
Wielkie rośliny drzémały w kątach salonu, zdając się nudzić, tak jak ja się nudziłam.
I byłam zamknięta jak w wielkim grobie, gdzie czuć się daje zapach trupa i woń złożonego na trumnie wieńca.
Uczułam w swém życiu przerażającą pustkę. Matka w mogile, ty za kratą klasztorną; nic, nic na świecie mojego — żadnego serca, na którémby można złożyć strudzoną głowę, od nikogo dobrego słowa, rady i opieki...
Ogarnęła mnie niechęć do życia. Po co ciągnąć więc daléj tę smutną taczkę, do któréj wprzęgłam się dobrowolnie? Wstawać rano i żyć daléj bez celu, bez uśmiechu, bez wyśnionéj rozkoszy — po co? dlaczego?
Powoli wstałam i zbliżyłam się ku oknu. Chciałam umrzéć, ale nie zaraz. Pragnęłam zgasnąć powoli, usnąć bez wielkich męczarni. Machinalnie otworzyłam okno. Wszystko bieliło się od śniegu. W migocącém świetle latarni biała opona iskrzyła się blaskiem tysiąca brylantów. W powietrzu latały białe, srebrnawe płateczki i osiadały zwolna na ziemi lub odzieży przechodniów. Oparłam głowę o ramę okna i patrzyłam na ulicę. Była to noc styczniowa, noc pełna śmiechu i wesołości karnawałowéj — bogaci i biedni śpieszyli za marą chwilowéj rozkoszy, potrącając się wzajemnie. Naprzeciw mego mieszkania oświetlone okna kamienicy wyrzucały potoki światła i fale melodyi.
Na dole stało rzędem kilka karet ubielonych śniegiem, oczekując na gości.
Wybiła dziesiąta.
Smutne, ponure tony uderzały w powietrze, rozlewając się dziwnym jękiem ponad rozbawioném miastem.
Zimno mi było — bardzo zimno. Mimo to nie cofnęłam się od okna, a mróz wstrząsający mną całą działał na mnie w sposób dziwny. Zdawało mi się, że to upragniona przeze mnie śmierć bierze mnie w swe lodowate objęcia.
Zamknęłam oczy i zsunęłam z ramion szlafroczek, który mnie niedostatecznie ochraniał od zimna.
— Chcę umrzéć! chcę umrzéć!... — powtarzałam do siebie machinalnie, prawie bezmyślnie.
Mimo to melodya walca płynęła ku mnie w powietrzu. Przedzierała się przez zamarzłe szyby, przez purpurowe zasłony okien i porywała w tanecznym rytmie drobne śniegowe płatki, kryjące się w przestrzeni. Mimowoli słuchałam téj piosnki — naprzód z niechęcią, potém z rozkoszą prawie. Walc ten czepiał się méj rozgorączkowanéj wyobraźni i wiódł mnie tam, naprzeciwko, poza purpurowe zasłony okien.
Widziałam to strojne grono kobiet, czułam woń ich kwiatów, słyszałam szmer pochlebstw, i zamiast umierać, zapragnęłam żyć tak jak one — przetańczyć życie, skoro przejść po niém nie mogłam.
Podniosłam głowię i... odstąpiłam od okna. W wielkich złoconych ramach ujrzałam nagle swą własną postać i przeraziłam się moją pięknością, któréj dawniéj nigdy nie dostrzegłam. Stanowczo powinnam bywać w świecie i bawić się tak jak inne kobiety...
Jak wspaniale wyglądają moje ramiona przy bladém świetle lampy, jak piękny jest blask ciemnych oczów moich!...
Melodya walca kołysze mnie tempem miarowém. Tak! chcę błyszczéć, chcę śmiać się i sięgnąć po dyadem królewski, do którego mam stworzone czoło. Umierać? Po co umierać, skoro się jest młodą i piękną?
Nie znalazłam szczęścia w domu, pójdę go szukać na sali balowéj.
Pragnę gwaru, muzyki — obcy dadzą mi to zapomnienie, którego żądałam od śmierci. W świat! w świat!
I błyszczałam w tym świecie jak nadziemskie zjawisko. Kto ona? Zkąd ona? — pytał tłum, gdy strojna w białe gazy, wchodziłam na salę balową.
„Królowa” — mówiono dokoła.
A ja szłam z podniesioném czołem, wzbudzając zazdrość kobiet i podziw mężczyzn.
Mój mąż, szczęśliwy że ma teraz dnie i wieczory swobodne, wprowadzał mnie z pobłażliwym uśmiechem do sali, a potém ulatniał się, pozostawiając mnie samą.
Nazywano go „le mari invisible.”
Uśmiechano się dyskretnie, a ja śmiałam się wraz z innymi.
Bawiłam się namiętnie i stanowczo, byłam królową wszystkich zebrań. Gdy minął karnawał, zapał mój nie ostygł wcale. Wraz z przyjaciółkami memi wynajdywałyśmy różne biedne kaleki, aby na ich dochód urządzać koncerta, loterye i tym podobne zabawy.
Nagle zaszedł wypadek, który pozbawił mnie chwilowo rozkoszy światowych.
Zostałam matką.
Najprzód gniewałam się, płakałam, szalałam prawie ze złości.
Potém rozpatrzywszy sytuacyę, postanowiłam być cierpliwą i wynagrodzić sobie podwójnie przerwę, jaka nastąpiła w zwykłych mych zajęciach.
Gdy pogodnym sierpniowym rankiem Bóg zesłał na ziemię maluchną dziewczynkę, odetchnęłam swobodnie.
— Nakoniec! — zawołałam — nakoniec jestem znów wolna.
I pod pozorem nadwątlonego zdrowia wyjechałam do kąpiel morskich, gdzie rzuciłam się napowrót w wir zabaw światowych. Córkę moję kochałam, ale po swojemu. Rosła więc biedna dziecina, strojna w koronki i jedwabie, wzywana czasem na chwilę do salonu, gdzie składając piękny ukłon gościom mamy, odpowiadała na czynione jéj zapytania cieniuchnym, drżącym głosikiem. Potém na dany znak wybiegała czémprędzéj z salonu, zadowolona że powraca do swego pokoju, gdzie oczekiwała na nią bona francuzka i gruba czarna kotka.
Minęły dwa lata od przyjścia na świat méj córki, a ja wcale nie spoważniałam. Skosztowawszy raz z czary rozkoszy, nie chciałam oderwać ust, pojąc się słodką trucizną, marnując zdrowie i życie. Nagle dostrzegłam, że same bale i zabawy mnie nie bawią, że jest inny jeszcze magnes, ciągnący mnie w oświetlone salony.
Odkrycie to wstrząsnęło mną do głębi duszy i mimowolnym kurczowym ruchem przycisnęłam ręce do piersi.
A jednak tak było i tak się stać musiało!
Wśród tylu pochlebstw, tylu słodkich słówek, wśród tego chóru uwielbiających mnie motyli — niedoświadczone ucho moje wyróżniło głos jeden, dźwięczniejszy od innych, bardziéj melodyjny, pieszczotliwy, a jak woń kwiatu upajający...
I dla tego głosu jeździłam teraz na bale i kładłam róże we włosy. Powoli tłum zaczął niknąć przede mną — pozostał on jeden!
Dziś gdy o nim myślę, uśmiecham się mimowolnie, dawniéj jednak było inaczéj.
Nie kochałam go wcale, ale chętnie poddawałam się nieznanemu mi dotąd urokowi namiętności, który zaczynał roztaczać nade mną swe panowanie.
Wielką rolę grała w méj wyobraźni także ciekawość.
Wszystko pchało mnie do upadku: przykład, który miałam dokoła, odurzająca atmosfera balowa, szepty namiętne, brak opieki, nareszcie piękność moja i wszystko, wszystko!...
O! siostro moja! Tyś zamknięta za kratą klasztorną, spędzasz dnie całe na strojeniu obrazów w lilie białe, lub ze złożonemi rękami klęczysz ciemnym wieczorem pośród samotnego chóru, a znasz tylko tęsknotę do ludzi — ale nie znasz téj siatki pajęczéj, jaką świat rozsnuwa dokoła młodéj kobiety.
Ja sama zadzierzgnęłam niebacznie pierwszą nić téj siatki razu jednego, podczas nocy zimowéj, gdy wpatrzona w świat ułudy, wyciągnęłam obnażone ręce, weszłam myślą do niego...
I świat przyjął mnie do siebie. Dał mi rozkoszną czarę, w któréj na wierzchu uśmiechy i radość, a na samém dnie... występek.
Tak, siostro moja, zawsze na dnie téj czary drzémie nieszczęście rodzin, a często krew i śmierć niewinnych istot; a przecież tak mało kobiet cofa się przed spełnieniem téj czary do dna samego. Trzeba na to wiele silnéj woli, lub tego, co mnie ocaliło.
Ciebie ochrania od pokus modlitwa — mnie od występku osłoniła — jéj łza!
Jéj czysta, srebrna łza.


∗                    ∗

Było to pod koniec trzeciego z rzędu karnawału, który upajał mnie śmiechem i szaloną żądzą zabaw. Dniem i nocą trawiła mnie gorączka; bezprzytomna prawie przechodziłam z ręki do ręki eleganckich tancerzy, drżąc tylko, gdy dłoń moja dotknęła ramienia.
Coraz chętniéj słuchałam jego namiętnych szeptów, szukałam spojrzeń, pragnęłam zacisznych kątków, ustronnych buduarów.
I przyszło do tego, co się stać musiało.
Wśród woni kwiatów oranżeryjnych, drżąc od nieznanego wzruszenia, dałam mu przyrzeczenie schadzki występnéj, na którą z uśmiechniętą i pogodną twarzą szły prawie codziennie moje przyjaciółki.
Dawniéj, gdy byłam jeszcze dziewczęciem, zdawało się méj zacofanéj główce, że każda zhańbiona kobieta musi nosić na swém czole piętno hańby niezmazane, widome dla wszystkich, strącające ją w otchłań poniżenia.
Tymczasem dokoła mnie śmiały się figlarne twarzyczki występnych żon i matek, a ludzie z dyskretnym uśmieszkiem usuwali się im z drogi, wzruszając pobłażliwie ramionami.
A więc to taka kara za grzech z pozoru tak wielki?
I mimowoli pragnęłam spróbować wielkość tego grzechu, zgruntować dno téj przepaści, którą mi z trwogą ukazywała matka moja.
Stało się, przyrzekłam schadzkę...
Zgodziłam się na występek, a mimo to, choć powracam do sali balowéj, nikt się ode mnie nie odwraca ze wstrętem.
Najzacniejsze matrony robią mi miejsce koło swoich córek, a mężowie proszą o przyjaźń dla żon swoich.
Tak jest w przeddzień schadzki — tak będzie i po niéj — i zawsze, zawsze!...
Nazajutrz drżąca czekam nadejścia nocy — serce mi bije gwałtownie, za każdą upływającą minutą zdaje mi się, że coś ubyło z mego życia, ze mnie saméj.
Zbliża się mrok wieczorny.
Razem z cieniem nocy spływa ku mnie melodya jego głosu...
Już nie walczę, nie rozumuję; biegnę ku niemu, staczam się w przepaść hańby i występku. Ubieram się szybko, osłaniam ciemną woalką i pragnę wyjść szybko, niepostrzeżona.
Nagle u głównych drzwi odzywają się głosy. To mój mąż powraca ze swymi doradcami prawnymi. Ja przecież wyjść mogę w każdéj chwili, nie zdając sprawy z mych czynności nikomu. Mimo to, nieokreślona trwoga nakazuje mi cofnąć się ode drzwi, poza któremi stoi mój mąż.
Rzucam się do pokoju dziecinnego, przypominając sobie, że pokój ten połączony z kuchnią ułatwi wyjście na ulicę.
W pokoiku tym pali się lampa zawieszona u sufitu. Jéj łagodne światło oblewa niebieskie ściany i czyste białe firaneczki, zawieszone nad łóżeczkiem méj córki.
Ze zwojów białego muślinu uśmiecha się twarz Maryi Panny, a poza obrazkiem widać sporą rózgę, związaną błękitną wstążką.
Tak tu cicho, spokojnie, że szelest mego jedwabnego okrycia razi i przerywa tę dziwną, prawie klasztorną ciszę. Zabawki porozrzucane drzémią w kątach, lalka w krakowskim gorseciku stoi oparta o ścianę. Koło pieca na wyplataném krzesełku siedzi gruba czarna kotka i mruży oczy.
Dziwny to kącik, osłonięty od gwaru świata, ciepło w nim i błogo.
Mimowoli zatrzymuję się i zaczynam spoglądać dokoła. Nie miałam już dawno czasu rozejrzéć się w tym pokoiku.
Bony niema, wyszła widocznie na chwilę — gdzież ona? gdzież córka moja?
Nie widzę jéj nigdzie, a przecież pragnę ją zobaczyć. Jakaś tęsknota nieokreślona ściska me serce — w téj cichéj atmosferze maluchnego pokoiku serce me odczuwa potrzebę drobnéj istotki, która tu życie swoje spędza.
Gdzież ona?
Jest, stoi koło ściany nawpół rozebrana, trzymając w rączce drewnianą laleczkę. Jeden pantofelek zgubiony leży na dywanie, a pończoszka spadła aż na piętę. Jasna, złota główka rysuje się blado na nikłém tle obicia. Stoi przytulona do ściany, milcząca, z oczyma wlepionemi we mnie, taka mała i drobna, że prawie niknie w przestrzeni.
Oczy moje mimowoli jak przykute pochłaniają tę drobniutką postać i oderwać się od niéj nie mogą.
Córeczka moja milczy, a tylko różowe usteczka drżą jakąś skargą niewyszeptaną.
Patrzę na nią, patrzę i odejść nie mogę.
Nagle, na długich ciemnych rzęsach zaświeciła łezka, błyszczy tam chwil kilka, a potém wolno zsuwa się po okrągłéj twarzyczce, zostawiając po sobie lśniącą bruzdę.
Ta jedna łza méj dzieciny pada mi na serce rozpaloném żelazem. Gdyby dziecko krzyczało, płakało głośno, uciekłabym z pewnością; ale ta jedna łza — tak niema, a przecież jak wymowna!...
Mała dwuletnia dziecina stoi samotna, opuszczona i płacze cicho; skarży się bez słowa, bez krzyku.
Dlaczego ona płacze? dlaczego ona sama?
Płacę wszakże sługi, aby ją pilnowały. Jeśli jednak ja, matka, opuszczam ją i uciekam, jakże wymagać mogę od obcych wypełniania obowiązku?
Gdzie bona? Pewnie pobiegła na schadzkę z kochankiem.
Na schadzkę!...
Wszakże i ja mam iść na schadzkę!
Dlaczego nie idę, co mnie wstrzymuje? Co mi każe opóźniać chwilę rozkoszy?...
Wstrzymuje mnie jéj łza!...
Jéj czysta, srebrna łza!...
I sama nie wiem, jak kolana uginają się podemną — klękam przed tą małą dzieciną i wyciągam ku niéj ręce...
— Mamusia!
Już jest przy mnie, drobnemi rączętami obejmuje mą szyję, szepce coś do ucha. Jéj delikatne włoski dotykają méj rozpalonéj twarzy, czuję jéj wątłe ciałko w mych objęciach. Gorącemi pocałunkami scałuję z tych błękitnych oczek ślady łzy, téj łzy, która uratowała mnie od występku.
Zaświeciła mi nagle jak gwiazda wśród ciemnéj nocy, przy jéj świetle ujrzałam poraz pierwszy rzeczywisty spokój i szczęście na świecie.
Gdy bona powróciła, zastała mnie siedzącą na ziemi wśród stosu lalek, katarynek, krówek i tym podobnych bawidełek.
Uszczęśliwiona Helenka z zarumienioną buzią zgubiła drugi pantofelek, ale za to opowiadała mi zajmującą powieść o „komarze, co z dębu spadł.”
Czarna kotka w najlepszéj przyjaźni usiadła tuż przy nas i zielonemi oczami przypatrywała się z wielką ciekawością drewnianéj myszce, wyrzuconéj z pudełka. Dobrze mi było, spokojnie i cicho.
Gdy dziecko moje, położone w łóżeczku, zasnęło, trzymając mą rękę w swych drobniutkich dłoniach, odetchnęłam tak, jak po przebyciu ciężkiéj, śmiertelnéj choroby.
Chorą bowiem byłam, chorą na gorączkę, która mnie bezmyślnie pędząc wśród balowych salonów, omal nie wtrąciła w objęcia kochanka.
Łza mego dziecka mnie uratowała, łza stokroć silniejsza nad wszystkie kraty i przysięgi klasztorne — łza potężniejsza nad prośby i miłosne zaklęcia — łza, któréj namiętność nawet zwalczyć nie potrafi.
Pragnęłaś méj spowiedzi — oto ją masz. Zachowaj ją dla siebie. Gdy wszakże do twéj kraty zastuka obłąkana światem kobieta, gdy w oku jéj dostrzeżesz pragnienie występnéj rozkoszy, wskaż jéj źródło ocalenia.
Jeśli ma dziecię, niechaj doń powróci, wobec łzy dziecięcia zamilknie chęć upadku w objęcia kochanka; zamiast występnych pocałunków — czysta pieszczota białego anioła zgasi ten ogień, jaki roznieciła muzyka balowa.
Na wszystkie pokusy świata najlepszą bronią taka srebrna, czysta łza!

Lwów, 5 lutego 1884 r.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.